Boge Anne-Lise - Grzech pierworodny 17 - Nad przepaścią.doc

(700 KB) Pobierz

 Anne-Lise Boge

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Saga Grzech pierworodny

 

Część 17

 

Nad przepaścią

 

                  Przełożyła Lucyna Chomicz-Dąbrowska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © 2007 Anne-Lise Boge

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.

 

Dla Einara

 

 Anne-Lise Boge

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1.

 

 Ruth chwyciła w swe dłonie lodowatą rączkę Marileny i przytrzy­mała delikatnie. Po policzkach łzy ciekły jej ciurkiem, a w gło­wie dudniły słowa Mali: „Pamiętaj, Ruth, że Marilena ma tylko ciebie, tylko ciebie..." Ruth ujęła maleńką twarzyczkę dziecka i jęknęła z rozpaczy. Co z niej za matka? Powinna była sprzeci­wić się Samuelowi. Jak mogła zostawić chore niemowlę samo w kuchni?

Poczuła gwałtowne skurcze żołądka, a potem falę mdłości. Zwymiotowała. Mam teraz za swoje, pomyślała z desperacją. Poświęciłam własną córkę, by zaspokajać fanaberie pozbawionego serca człowieka, którego poślubiłam. Znoszę upokorzenia, bo lękam się, że jeśli się mu sprzeciwię, spadnie na mnie kara Boska. Zgrzeszyłam i oddałam się Samuelowi, nie będąc jego żoną, i muszę to odpokutować. Ale o wiele cięższy grzech popeł­niłam, poświęcając niewinne, bezradne niemowlę dla obłąkane­go, dotkniętego złem człowieka, myślała Ruth zdruzgotana, nie przestając głaskać twarzyczki dziecka. Człowieka, który uważa się za sługę Pana, a który nigdy nim nie był. Wreszcie przejrza­łam na oczy.

Pochylona nad kołyską, szlochała rozpaczliwie. Nagle drgnę­ła, zdawało jej się bowiem, że jej twarz owionęło ciepłe tchnie­nie. Zalana łzami, wpatrywała się czerwonymi od płaczu oczami w Marilenę. Sine powieki niemowlęcia zadrżały leciutko. Ruth wstrzymała oddech, sądząc, że to wzrok ją mami. W mdłym świetle mogło jej się to tylko przywidzieć. Znów ujęła drobną twarzyczkę i pogłaskała córeczkę w policzek.

- Nie opuszczaj mnie, maleńka - chlipała. - Bez ciebie moje życie jest nic niewarte. Jeśli mi ciebie zabraknie, nie będę miała po co żyć.

 

Marilena z wysiłkiem otworzyła oczka i zaniosła się strasz­nym kaszlem. Ruth jęknęła, chwyciła dziecko trzęsącymi się rękami i podniosła z kołyski. Przytuliła córeczkę mocno do piersi, nie przestając głaskać jej po pleckach i rozgrzewać cie­płym oddechem jej policzek, a w sercu jej śpiewało: Marilena żyje! Poczuła zawrót głowy. Doznała tak wielkiej ulgi, że omal nie zemdlała. Wzięła Marilenę do izby i położyła się na kanapie, tuląc do siebie zmarznięty tłumoczek. Okryła siebie i dziecko wełnianym pledem, po czym przystawiła niemowlę do piersi.

- Ssij, maleńka - wyszeptała, wciąż łkając. - Ssij ciepły po­karm. Zostanę tu z tobą przez cały czas. Już nigdy nie będziesz leżeć sama. Nigdy więcej!

Gdy tylko wypowiedziała te słowa, uświadomiła sobie, że czeka ją ciężka przeprawa z Samuelem, który na pewno zarea­guje wściekłością. Tym razem jednak nie zamierzała mu ustą­pić. Niech sobie pokrzykuje, co chce, Marilena będzie leżała w nocy przy niej! Jeśli z tego powodu Samuel ją porzuci, pro­szę bardzo, może to nawet nie najgorsze rozwiązanie. I tak nie czuła do niego nic z wyjątkiem pogardy. Od teraz już nigdy nie ulegnie jego woli, jeśli będzie się to miało odbyć kosztem dziec­ka. Nigdy, nigdy więcej! Liczy się tylko Marilena! - pomyślała z drżeniem, przepełniona uczuciem ogromnej wdzięczności do Boga za ocalenie córki. Otaczając swą opieką jej córkę, dał Ruth znak, co naprawdę jest ważne i kogo powinna wybrać. I nie był to Samuel!

Wytrzymam, ślubowała w duchu Ruth, bo małżeństwo jest ustanowione przez Boga. Wiedziała jednak, że jeśli stanie przed wyborem, Marilena będzie u niej na pierwszym miejscu, nawet jeśli się okaże, że musi poświęcić własne małżeństwo i zapłacić za to wiecznym potępieniem. Zniesie wszystko, byleby tylko Ma­rilena żyła i była szczęśliwa. Nic nie jest ważniejsze niż jej własne dziecko!

Marilena, choć bardzo osłabiona, ssała pierś Ruth. Dyszała ciężko i siniała na twarzy od nękających ją ataków kaszlu, ale Ruth czuła, że dziecko zjadło trochę. Powoli rozgrzało je mleko oraz bijące od mamy ciepło, a blada twarzyczka nabrała rumień­ców. Maleńka rączka zacisnęła się leciutko na palcu Ruth.

- Dzięki ci, dobry Boże - wyszeptała Ruth. - Już nigdy nie zawiodę mojego dziecka, które wbrew temu, co mówi Samuel, jest także Twoim dzieckiem. Prawda, że zgrzeszyłam, ale ono nie jest niczemu winne. Dzięki ci, Boże, że mi nie zabrałeś mojej córeczki. Dziękuję...

Ruth leżała z maleństwem i mimo panującego w izbie chłodu czuła dziwne ciepło, przenikające jej ciało. Jej niespokojne ser­ce znalazło ukojenie. Doświadczyła opieki Bożego miłosierdzia. Może Bóg mi wybaczył mimo wszystko, przemknęło jej przez myśl. Może w ten sposób okazał mi swą łaskę? Powoli złożyła ręce nad dzieckiem i odmówiła modlitwę Ojcze nasz.

 

Musiała się zdrzemnąć, bo nie zauważyła, kiedy wszedł Samuel. Wzdrygnęła się, usłyszawszy jego glos, i spojrzała na Marilenę, która przestała ssać i spała spokojnie przytulona do jej piersi.

-  Co to ma znaczyć? - zapytał Samuel gniewnie.

Ruth poczuła znów, jak strach chwyta ją w swe szpony, ale uniosła się na łokciu i wpiła swe spojrzenie w męża.

-  Dziecko cudem mi nie umarło dziś w nocy - powiedziała cicho. - Kiedy zasnąłeś, zeszłam na dół, a ono było już całkiem zimne. Na szczęście dobry Bóg czuwał nad nią i udało mi się tchnąć na nowo życie w to wychłodzone ciałko.

-  Bzdura - skwitował krótko Samuel. - Nic jej nie jest. Wszystkie małe dzieciaki są zimą zasmarkane. Odłóż ją i wracaj do łóżka!

Ruth odetchnęła głęboko i drżąc na całym ciele, oznajmiła cicho:

-  Mała jest poważnie chora, Samuelu, i musi leżeć przy mnie.

-  Powiedziałem...

-  Wiem, co powiedziałeś - odparła Ruth i popatrzyła mu prosto w oczy. - Ale mała będzie leżeć przy mnie. Jeśli chcesz, mogę z nią spać tu, na dole, by ci nie przeszkadzać, ale nie zosta­wię jej już nigdy samej. Przynajmniej póki nie wyzdrowieje.

Ruth aż się skurczyła pod lodowatym i bezwzględnym spoj­rzeniem męża. Dygotała w środku jak galareta, ale nie spuściła wzroku. Poczuła w sobie całkiem nowe siły i stanowczość. Cho­dzi wszak o jej dziecko! Mogła ulegać w wielu sprawach, ale ni­gdy więcej nie poświęci Marileny. Nigdy!

-  Sprzeciwiasz mi się?

-  Chronię swoje dziecko - odparła Ruth twardo, nie od­powiadając wprost na jego pytanie. Dopiero po chwili dotarło do niej, że nazwała Marilenę swoim dzieckiem. Nie mijała się jednak z prawdą. Samuel nigdy nie troszczył się ani o córkę, ani o nią. On dba wyłącznie o siebie, pomyślała Ruth z lekkim zdumieniem, przejrzawszy wreszcie na oczy. Nie pojmowała, że można być takim człowiekiem. - Jak sądzisz, co powiedzieliby ludzie, gdyby się dowiedzieli, że chore na płuca niemowlę leżało samo w kuchni w środku zimy? Jak byś to wyjaśnił?

Samuel nie od razu odpowiedział. Zmarszczył brwi i pod­szedł do letniego pieca, w którym się niemal doszczętnie wy­paliło. Ruth poznała po jego zachowaniu, że sytuacja, w której się znalazł, bardzo go zdenerwowała, ale nie do końca wie, jak postąpić. Wiedział, że potrafi zmusić żonę, by poszła z nim na górę, ale męczyła go myśl, że ludzie mogliby się dowiedzieć, iż nie pozwolił żonie wziąć do łóżka dziecka. Słyszał o panującym we wsi zwyczaju, że niemowlęta śpią z matkami przynajmniej w porze zimy. Gdyby się wydało, że dziecko leżało samo, wszy­scy by się od razu domyślili, że to jego wymysł, nawet gdyby Ruth nic nie powiedziała. Bo ona z własnej woli nigdy by tak nie postąpiła.

-  Nie masz prawa o tym decydować - odezwał się w końcu, prostując się, jakby chciał dodać sobie powagi. - To ja rządzę w tym domu! Ale skoro mówisz, że dziecko jest chore... - Prze­czesał nerwowo włosy, unikając wzroku Ruth, która zauważyła, jak twarz mu poczerwieniała od tłumionej złości. - Wniosę kołys­kę na górę, dziecko będzie spało z nami, póki nie wyzdrowieje.

-  Mała będzie leżała przy mnie, nie w kołysce!

Samuel wpił pociemniałe z wściekłości spojrzenie w Ruth, a jego dłonie zacisnęły się w pięści.

-  Będzie leżała w kołysce, gdy będę cię potrzebował - uciął krótko. - Potem ją możesz wziąć do siebie. Na razie, póki jest chora - dodał chrapliwie.

Słysząc pobrzmiewający w jego glosie gniew, Ruth westchnę­ła cicho. Czuła, że musi ustąpić! Spodziewała się, że Samuel sro­go ją ukarze za to, że ośmieliła się mu sprzeciwić. Ale niech ją nawet bije pasem i obraża! Zniesie każde upokorzenie, byleby Marilena mogła spać przy niej. Wszystko jest lepsze niż to, by maleństwo zostawało na noc samo w kuchni, myślała Ruth, wchodząc po schodach do sypialni ze śpiącym dzieckiem na ręku.

Samuel wniósł na górę kołyskę i postawił blisko pieca. W po­mieszczeniu nadal było dość ciepło, ale on otworzył drzwiczki pieca i dorzucił drew.

-  Połóż ją w kołysce - odezwał się cicho.

-  Będzie leżała przy mnie - powtórzyła Ruth równie cicho, ale stanowczo.

-  Owszem, kiedy nie będę cię potrzebował - odparł. - Chy­ba tak się umówiliśmy?

Ruth spojrzała mu w oczy, które zalśniły złowrogo, i po ple­cach przeszły jej ciarki. Przeraziła się tego, co miało nastąpić. Więcej już nie mogę się przeciwstawiać, bo całkiem straci pano­wanie nad sobą, pomyślała. Położyła więc Marilenę w kołysce i otuliła ją kołderką, a kiedy się odwróciła, on już stał przygoto­wany, trzymając w ręku pas.

-  Mała ma zapalenie płuc - stwierdziła Mali i zmartwiona pogłaskała Marilenę po policzku. - W tym domu jest za wilgot­no i za zimno dla takiego dziecka. Nie mogłabyś przenieść się z nią do dworu, póki nie wyzdrowieje?

-  Chyba nie - odpowiedziała Ruth niechętnie. - A mała śpi ze mną w nocy, więc...

-  Jakżeby mogło być inaczej - żachnęła się Mali, patrząc uważnie na Ruth. - Przecież nikt nie kładzie niemowlęcia osob­no, na dodatek w zimie. A już zwłaszcza chorego niemowlęcia. Przecież nie masz innych dzieci, które potrzebowałyby miejsca w twoim łóżku - dodała.

Nie, ale mam Samuela, pomyślała Ruth. Milczący i gniewny, że musiał ustąpić jej żądaniu, by Marilena spała z nimi na pod­daszu, całą swoją złość wyładowywał na Ruth. Karał ją każdego wieczora po tej nocy. Plecy i pośladki miała obolałe i poranione do krwi od wymierzanych jej razów, a kiedy ją wreszcie zosta­wiał, ledwie się była w stanie ruszyć. Milczała jednak, gotowa znieść wszystko, byleby potem przytulić swoje dziecko.

-  To co zrobimy? - zapytała matkę, nie podejmując poruszo­nego przez nią tematu. - Poślemy po lekarza?

-  A co on pomoże? - skwitowała Mali i pogrzebała w dużej szydełkowej torbie, którą ze sobą przyniosła. - Same musimy sobie poradzić.

Wyjęła dwie buteleczki, wlała do kubka po łyżeczce płynu z każdej i pomieszała. Potem wzięła na ręce Marilenę, ułożyła ją sobie na ramieniu i z wielką cierpliwością wlewała małej do buzi po kropelce przygotowanej przez siebie mikstury. Marilena wierciła się i płakała głośno, ale Mali nie ustąpiła, póki nie po­dała jej całego lekarstwa. Dopiero wówczas podniosła wnuczkę, położyła ją sobie na piersi i pogłaskała po pleckach.

-  Dobrze już, dobrze, wnusiu ty moja - mruczała. - Musia­łaś połknąć lekarstwo, chcemy przecież, żebyś wyzdrowiała.

Marilena aż się spociła od płaczu i minęło trochę czasu, nim się uspokoiła. Ruth tymczasem wciąż zerkała niespokojnie na górę.

-  Na co tak patrzysz? - zapytała zdziwiona Mali i powiodła wzrokiem po belkach powały. - Coś nie tak?

-  Nie, ja... - Ruth, czerwona jak burak, nerwowo pociągała guzik od bluzki. - Samuel nie lubi, jak mała płacze - wyznała w końcu cicho. - Nie może się wówczas skupić na czytaniu Biblii i spokojnie myśleć - dodała nieco bezradnie.

-  Powinien wziąć to pod uwagę, zanim ci zrobił dziecko - zareagowała Mali ze złością. - Proszę, proszę, misjonarz siedzi tam sobie na górze i studiuje wersety z Biblii, powiadasz. Sądzę, że więcej pożytku byłoby z niego tu, w izbie. Miałby okazję za­prezentować w praktyce swoje chrześcijaństwo.

Ruth nie odpowiedziała. W milczeniu nastawiła czajnik na kawę. Mali popatrzyła na jej szczupłe ramiona i zwróciło jej uwagę, że córka porusza się sztywno, jakby z wysiłkiem.

-  Bolą cię plecy? - zapytała nagle.

Ruth wzdrygnęła się, ale nie odwróciła twarzy i nadal krząta­ła się przy piecu.

-  Nie, ja...

-  Przecież widzę, że całkiem cię połamało - utrzymywała Mali. - Pokaż, obejrzę cię!

Ruth odwróciła się gwałtownie do matki i cofnęła przerażona.

-  Coś pewnie dźwignęłam - rzuciła, wstrzymując oddech. - Przejdzie mi, mamo.

Mali nie odezwała się więcej na ten temat, ale jej oczy po­ciemniały. Ukołysała Marilenę do snu i ułożyła ją z powrotem w kołysce. W milczeniu wypiła filiżankę kawy, którą poczęsto­wała ją Ruth, po czym zebrała się do wyjścia. Wkładając buty, przykazała:

-  Zostawiam ci te dwie buteleczki z lekarstwem. Podawaj małej po jednej łyżeczce z każdej cztery razy na dzień, a także w nocy, gdyby zaczęła kaszleć. Będę tu do ciebie zaglądać - do­dała.

-  Dziękuję - odpowiedziała cicho Ruth. - Bardzo ci jestem wdzięczna za wszystko, co dla mnie robisz, mamo.

Mali popatrzyła na woskową twarz swojej najstarszej córki i oczy, które skrywały tyle cierpienia. Gdyby tylko mogła na­kłonić ją do mówienia! Gdyby Ruth wyznała, co naprawdę się z nią dzieje! Może wówczas potrafiłaby jej pomóc. Wyczuwała jednak, że Ruth nigdy jej nic nie powie. Pod tym względem były do siebie podobne. Obie uważały, że swój krzyż należy dźwigać samotnie.

-  Moja duża córka - powiedziała Mali cicho i pogłaskawszy ją po policzku, poczuła, że zbiera się jej na płacz. - Moja duża, dzielna córka.

Zima trzymała w lodowatym uścisku całą przyrodę, Marilena tymczasem powoli odzyskiwała siły. Zioła i okłady z kamfory, jakie robiła jej Mali, zdziałały cuda. Tak przynajmniej pomyślała Ruth w dniu, kiedy jej córeczka przystawiona do piersi wreszcie znowu uśmiechnęła się do niej bezzębnymi dziąsłami.

-  No, co ja widzę? Śmiejesz się do mnie, maleńka? - Pogła­skała ją leciutko po cienkich włoskach i odwzajemniła się jej uśmiechem przez łzy.

Dziecko złapało ją rączką za palce. Zupełnie jakby ściskała mi dłoń i dziękowała, że jej nie zawiodłam, pomyślała. Bo cho­ciaż Samuel się zżymał, ona uparcie trwała przy swoim i żądała, by Marilena nadal sypiała z nimi na poddaszu, choć jej stan znacznie się poprawił.

-  Przecież ona jest całkiem zdrowa - twierdził Samuel, ob­rzucając niechętnym spojrzeniem dziecko w kołysce. - Miała tu sypiać, póki nie wyzdrowieje.

-  To ty tak powiedziałeś - odparła Ruth. - Zresztą ona jeszcze nie do końca wydobrzała. Musi spać ze mną przez całą zimę, bo inaczej znów ciężko zachoruje.

-  Nie przeciągaj struny, Ruth - rzucił i zaśmiał się zimnym, nieprzyjemnym śmiechem. - Powinnaś wiedzieć, że sobie na to nie pozwolę. Moja cierpliwość ma swoje granice.

Ruth nie miała żadnych wątpliwości, że człowiek, który na­raża drugiego na takie upokorzenia, jakich ona doznawała, nie może być normalny. Kiedy bił ją i poniewierał, często przychodzi­ło jej na myśl, że on może być też niebezpieczny. Była pewna, że nie zniesie żadnych protestów z jej strony, ale co by się stało, gdy­by naprawdę mu się sprzeciwiła? Mimo to w sprawie Marileny nie zamierzała ustąpić. Dziecko będzie z nią spało przez całą zimę, pozostawienie Marileny samej byłoby nieodpowiedzialnością.

-  Przecież chyba ci nie przeszkadza, gdy tu śpi - odpowie­działa ze spokojem. - Z czasem, jak jej się polepszy, może więcej leżeć w kołysce, ale nie chcę...

W oczach Samuela błysnął gniew. Misjonarz wyciągnął dłoń i wymierzył żonie siarczysty policzek. Ruth aż się zatoczyła i chwyciła się za piekącą twarz.

-  Nie ty tu decydujesz, Ruth - warknął.

-  ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin