NEJ 8 - Greg Keyes - Ostrze Zwycięstwa I - Podbój.doc

(1184 KB) Pobierz

 

STAR WARS

 

OSTRZE ZWYCIĘSTWA 1 PODBÓJ

GREG KEYES

 

Przekład

Aleksandra Jagiełowicz

 

 

Tytuł oryginału EDGE OF VICTORY I CONQUEST

 

 

 

Dla Charlie Sheffer i wszystkich moich przyjaciół w Salle Auriol Seattle

 

 

 

 

PROLOG

 

Dorsk 82 przycupnął za kamiennymi stopniami nabrzeża w samą porę, aby uchylić się przed promieniem laserowym, wystrzelonym po drugiej stronie wody.

-              Szybko na pokład - rzucił swoim podopiecznym. - Znów nas znaleźli.

Łagodnie powiedziane. Od drugiej strony wału przeciwpływowego zbliżał się tłum mniej więcej pięćdziesięciu Aqualishów. Wpadali na siebie i wydawali chrapliwe okrzyki. Większość była uzbrojona tylko w pałki, noże czy kamienie, ale kilku niosło włócznie energetyczne, a co najmniej jeden miał miotacz, o czym dobitnie świadczyła dymiąca dziura w nabrzeżu.

-              Niech pan wraca, mistrzu Dorsk - błagał robot protokolarny 3D-4

za jego plecami.

Dorsk skinął bezwłosą głową pokrytą zielono-żółtym wzorem.

- Zaraz. Muszę ich zatrzymać na kładce, żeby wszyscy zdążyli wejść

na pokład.

- Nie zatrzyma ich pan w pojedynkę, sir.

- Chyba dam radę. Poza tym muszę spróbować z nimi porozmawiać. To nie ma sensu.

- Oni poszaleli - odparł robot. - Niszczą roboty w całym mieście!

- Nie są szaleni - sprostował Dorsk. - Tylko przerażeni. Yuuzhanie

Vong są na Ando, wkrótce mogą podbić planetę.

- Ale dlaczego niszczą roboty, mistrzu Dorsk?

- Ponieważ Yuuzhanie nienawidzą maszyn - wyjaśnił khommicki klon. - Uważają je za bluźnierstwo.

-Jak to możliwe? Dlaczego?

 

 

- Nie wiem - odparł Dorsk. - Ale to fakt. Idź, proszę, i pomóż innym wchodzić na pokład. Mój pilot jest już przy sterach, dostał instrukcje lotu, więc jeśli nawet coś mi się przytrafi, wam nic się nie stanie.

Robot jednak ciągle się wahał.

- Dlaczego pan nam pomaga, sir?

- Ponieważ jestem Jedi i mogę to zrobbić. Nie zasługujecie na zniszczenie.

- Pan też nie, sir.

- Dziękuję. Nie zamierzam dać się zabić.

Robot wreszcie dołączył do swoich brzęczących i warczących towarzyszy na pokładzie oczekującego statku.

Tłumek dotarł już do starożytnej kamiennej kładki łączącej miasto--atol Imthitiill z opuszczoną platformą rybacką, na której przykucnął Dorsk. Wyglądało na to, że wszyscy są na piechotę, więc trzeba tylko powstrzymać ich przed przejściem przez kładkę.

Szczupłe ciało Dorska sprężyło się. Jednym susem przebył drogę spoza osłony schodków na kładkę. Z mieczem u boku Jedi obserwował zbliżający się tłum.

Jestem Jedi, pomyślał. Jedi nie zna strachu.

I rzeczywiście, ku własnemu zdumieniu, nie czuł lęku. Przez cały okres szkolenia u mistrza Skywalkera dręczyły go ataki paniki. Dorsk był osiemdziesiątym drugim klonem Khommity noszącego to imię. Wyrósł w świecie, którego mieszkańcy byli zadowoleni z własnej wersji doskonałości; nie mógł więc być przygotowany na strach, niebezpieczeństwo, nawet na nieoczekiwane wydarzenia. Czasem wydawało mu się, że nigdy nie zdoła wykazać takiej odwagi, jak inni uczniowie Jedi, czy choćby dorównać swemu sławnemu poprzednikowi Dorskowi 81.

Teraz jednak, kiedy spoglądał na zbliżający się tłum, czuł tylko łagodny smutek, że tamci upadli tak nisko. Z pewnością bardzo boją się Yuuzhan Vong.

Niszczenie robotów zaczęło się od sporadycznych incydentów, ale w ciągu kilku dni epidemia destrukcji ogarnęła cała planetę. Rząd Ando - w obecnym stanie rzeczy - ani nie pochwalał, ani nie ganił tej brutalności; prawdopodobnie tak długo, jak śmierć i rany omijały nieroboty. Bez pomocy policji Dorsk 82 był dla robotów jedyną szansą i nie zamierzał ich zawieść. Zbyt wielu już zawiódł.

Włączył miecz świetlny. Przez chwilę wszystko, co go otaczało, docierało do jego mózgu jednocześnie. Zachodzące słońce zalewało pomarańczowym blaskiem ocean i rozpalało wysokie chmury na horyzoncie, zmieniając je w płomieniste zamczyska. Wyżej niebo ciemniało,

przybierając nocne barwy żyłkowanego złotem nefrytu i akwamaryny. Światła cylindrycznych białych wież Imthitill zapalały się jedne po drugich, tak samo jak światła platform rybackich unoszących się na głębinach. Ciemny ocean zaroił się samotnymi konstelacjami.

Jego własna planeta nie znała takich niezwykłych spektakli. Pogoda na Khomm była równie przewidywalna i spokojna jak jej ludzie. Bardzo możliwe, że on, Dorsk 82, był jedynym przedstawicielem swego gatunku, który potrafił docenić to niebo lub podmalowane ołowiem fale oceanu.

Szarpały nim powiewy słonego powietrza. Uniósł podbródek. Po tych wszystkich latach poczuł nagle, że wreszcie robi to, o czym zawsze marzył.

Jeden z Aąualishów wysunął się na czoło tłumu. Był niższy od innych, a swoje kły wyrzeźbił zgodnie z lokalną modą. Miał na sobie znoszony kombinezon ładowacza.

- Odejdź, Jedi - rozkazał. - Te roboty to nie twój interes.

- Te roboty są pod moją ochroną - spokojnie wyjaśnił Dorsk.

- Nie należą do ciebie, nie masz prawa ich chronić – odkrzyknął Aqualish. - Jeśli ich właściciele nie wyrażają sprzeciwu, ty nie masz nic do powiedzenia.

- Nie mogę się z tym zgodzić - odparł Dorsk. - Ty także spróbuj pomyśleć rozsądnie. Zniszczenie robotów nie obłaskawi Yuuzhan Vong.

Nic ich nie obłaskawi.

- To nie twoja sprawa - warknął samozwańczy rzecznik grupy. -

I nie twoja planeta, Jedi. Należy do nas. Nie słyszałeś? Yuuzhanie Vong właśnie opanowali Duro.

- Nie słyszałem - powiedział Dorsk. - To i tak nie ma znaczenia.

Wracajcie w pokoju do swoich domów. Nie chcę skrzywdzić nikogo z was. Zabieram roboty ze sobą. Nie zobaczycie ich nigdy więcej na Ando. Przyrzekam wam.

Tym razem dostrzegł unoszący się miotacz w dłoni Aqualisha ukrytego głęboko w tłumie. Dorsk przechwycił go Mocą i ściągnął do siebie. Broń zatoczyła łuk w powietrzu i wylądowała w jego lewej dłoni.

- Proszę - powtórzył.

Przez dłuższą chwilę obie strony stały w bezruchu. Dorsk wyczuwał ich wahanie, ale Aqualishowie byli rasą upartą i porywczą. Łatwiej byłoby zatrzymać wybuchającą nową niż uspokoić gromadę Aąualishów.

Nagle usłyszał pomruk i zobaczył, że zbliża się śmigacz ochrony. Odstąpił w tył i pozwolił, aby pojazd zatrzymał się pomiędzy nim a gromadą. Nie przestał być czujny nawet wówczas, gdy ośmiu Aąualishów w jaskrawożółtych zbrojach ustawiło się w tyralierę i zaczęło napierać na tłum.

Oficer wystąpił z szeregu.

- Co tu się dzieje? - zapytał.

Dorsk wykonał lekki ruch głową.

- Ci ludzie zamierzają zniszczyć grupę robotów. Ja je chronię.

- Rozumiem - skinął głową oficer. - To twój statek?

- Tak.

- Czy są inni Jedi na pokładzie?

- Nie.

- Doskonale. - Oficer przemówił do małego komunikatora za cicho, by Dorsk mógł usłyszeć jego słowa, ale klon nagle wyczuł, co się zaraz stanie.

- Nie! - krzyknął. Okręcił się na pięcie i rzucił w kierunku statku, ale zanim tam dobiegł, kilka promieni świetlnych, zbyt jasnych dla jego oczu, uderzyło w powłokę. W niebo wystrzeliła kolumna białego płomienia, unosząc ze sobą jony, które niedawno stanowiły część jego statku, jego pilota Hhena i trzydzieści osiem robotów.

Dorsk stał bez ruchu, wpatrując się w to bezsensowne dzieło zniszczenia i bezgłośnie poruszając ustami. Wtedy spadł na niego cios pałki ogłuszającej.

Upadł, zwracając nic nie rozumiejący wzrok na swoich prześladowców. Oficer, z którym przed chwilą rozmawiał, stał nad nim, trzymając pałkę.

- Leż, Jedi, a będziesz żył.

- Co? Dlaczego?

- Pewnie nie słyszałeś. Yuuzhanie Vong zaproponowali pokój. Zatrzymają się w swoim podboju na Daro, zostawiając Ando w spokoju, jeśli tylko przekażemy im Jedi. Wezmą nawet twojego trupa, ale pewnie woleliby mieć cię żywego.

Dorsk 82 wezwał na pomoc Moc, rozmywając w niej ból i paraliż od uderzenia, po czym wstał.

- Rzuć miecz świetlny, Jedi - polecił oficer.

Dorsk wyprostował się i spojrzał w paszcze miotaczy. Rzucił pistolet, który odebrał komuś w tłumie i przyczepił miecz świetlny do pasa.

- Nie będę z wami walczył - oznajmił.

- Dobrze. Wobec tego nie powinieneś mieć nic przeciwko temu, aby oddać broń.

- Yuuzhanie Vong nie dotrzymają słowa. Chcą tylko, abyście za nich zlikwidowali ich najgorszych wrogów. Jeśli sprzątniecie im z drogi Jedi, przyjdą po was. Zdradzając mnie, zdradzicie również siebie.

- Spróbujemy szczęścia - zdecydował oficer.

- Odchodzę stąd - rzekł Dorsk z wymownym gestem. - Nie zatrzymasz mnie.

- Nie - odparł oficer. - Nie zatrzymam cię.

- Ani nikt inny.

Dorsk 82 ruszył przed siebie. Jeden z żołnierzy, bardziej zdeterminowany od innych, drżącą dłonią uniósł miotacz.

- Nie rób tego - poprosił Dorsk i wyciągnął rękę.

Promień osmalił mu dłoń. Dorsk cofnął się, ale w zamieszaniu pozostali otrząsnęli się z sugestii, którą umieścił w ich umysłach. Następny strzał przeszył mu udo. Dorsk upadł na kolana.

- Stój - polecił oficer. - Koniec z umysłowymi gierkami.

Dorsk mozolnie dźwignął się na nogi. Zrobił krok naprzód.

Jestem Jedi. Jedi nie zna lęku.

Zmierzch rozjarzył się ogniem miotaczy.

"Pomocy".

Automatyczny sygnał był słaby, ale wyraźny.

- Mam ich - rzekł Uldir - Mówiłem ci przecież, nie?

Dacholder, jego drugi pilot, poklepał go po ramieniu. - Oczywiście, chłopcze. Jesteś najlepszym ratownikiem w całej jednostce.

- Mam dobre przeczucia, to wszystko - odrzekł Uldir. - Sprawdź, czy możesz nawiązać łączność.

- Jasna sprawa. - Dacholder włączył układ komunikacyjny. -, "Duma Theli" do uszkodzonego statku. Uszkodzony statek, czy mnie słyszycie?

Odpowiedzią był szum zakłóceń, ale był to szum modulowany.

- Próbują odpowiedzieć - mruknął Uldir. - Ich układ łączności musi być uszkodzony. Może kiedy się zbliżymy... Hej, to chyba oni!

Sensory dalekiego zasięgu ukazywały martwo wiszący w przestrzeni statek, mniej więcej wielkości średniego transportera. Prawdopodobnie było to "Zwycięskie Rozdanie", luksusowa jednostka, która wykonała skok z sektora koreliańskiego i zniknęła gdzieś po drodze. Skok "Rozdania" przeniósł go niebezpiecznie blisko Obroa-skai, która należała teraz do przestrzeni Yuuzhan Vong. Yuuzhanie nie wkraczali otwarcie na żadną planetę od czasu upadku Duro, ale od czasu do czasu ustawiali na granicy swojej przestrzeni parę dovin basali w charakterze interdyktorów. Wyrywały one z nadprzestrzeni zbyt odważne lub nieostrożne statki, które zapędzały się w pobliże ich niezbyt wyraźnych granic. Większości nigdy nie odnajdywano, ale "Zwycięskie Rozdanie" zdołał wysłać pełną zakłóceń transmisję, która pozwoliła zlokalizować statek w okolicy perlemiańskiego szlaku handlowego, w pobliżu sektora środkowego. Wciąż był to spory kawałek przestrzeni, ale poszukiwania i misje ratunkowe były specjalnością Uldira od sześciu lat. W dojrzałym wieku lat dwudziestu dwóch był jednym z najlepszych pilotów w eskadrze.

- W sam cel - zauważył Dacholder. - Gratulacje. Znowu.

- Dzięki, doktorku.

Dacholder był nieco starszy od Uldira. Przedwcześnie posiwiał, a w dodatku włosy zaczęły cofać mu się nad czołem w takim tempie, że, jak żartował Uldir, prawie było widać, jak biorą nogi za pas. Dacholder nie był wybitnym pilotem, ale wystarczająco kompetentnym, a przy tym Uldir po prostu go lubił.

- Słuchaj no, Uldir - zaczął Dacholder - Nigdy cię o to nie pytałem, ale... kiedy pojawili się Vongowie, dlaczego nie zażądałeś przeniesienia do jednostki wojskowej? Latasz tak, że natychmiast znalazłbyś się wśród asów.

- Za gorąco tam dla mnie - odparł Uldir.

- Pieprzysz. Akcje ratunkowe są dwa razy bardziej niebezpieczne przy jednej dziesiątej mocy ognia. Słyszałem, że w czasie upadku Duro porwałeś trzech zbłąkanych pilotów sprzed nosa czterem skoczkom koralowym, i to bez żadnej pomocy.

- Miałem kupę szczęścia - skromnie odparł Uldir.

- Jesteś pewien, że to nie coś innego?

- Co masz na myśli?

- No cóż, słyszałem, że uczęszczałeś do akademii Jedi Skywalkera.

Uldir skwitował to śmiechem.

- "Uczęszczanie" nie jest właściwym określeniem. Pobyłem tam trochę, narobiłem zamieszania na skalę kosmiczną w rekordowo krótkim czasie i nie wykazywałem żadnego talentu do sztuczek Jedi. Ale może i masz rację. Wyobrażałem sobie chyba, że jeśli stanę się Jedi, będę przynajmniej w stanie ich naśladować. Poszukiwania i akcje ratunkowe wydawały mi się najlepszym sposobem, a poza tym w czasie wojny jesteśmy tak samo potrzebni jak ci wszyscy piloci.

- I nie musisz zabijać.

Uldir wzruszył ramionami.

- Mniej więcej o to chodzi. Odkąd to tyle o mnie myślisz, doktorku? - Przełączył powiększenie na wizji. - Popatrz no - mruknął, kiedy zniszczony statek pojawił się w polu ekranu. - Nie wygląda tak źle. Może nawet nie ma ofiar.

- Możemy tylko mieć nadzieję - zgodził się Dacholder.

- Widzisz tam coś jeszcze?

- Nic a nic - odparł Dacholder.

- To dobrze. Jesteśmy na skraju przestrzeni Yuuzhan Vong, ale nie zanadto blisko. Nie mam ochoty nadziać się na ich interdyktory.

- Zauważyłem, że wyciągnąłeś prawie dwadzieścia procent z tłumików inercyjnych. Dobra robota.

- Widzisz, czego można dokonać, jeśli żyjesz tylko i wyłącznie dla służby? - mruknął Uldir. Lekko skorygował trajektorię. - Wydaje się, że kuleją, ale systemy podtrzymania życia chyba nie ucierpiały.

- Aha...

Uldir spojrzał z ukosa na drugiego pilota. Wydawał się nieco nerwowy, co było dość niecodzienne. Nie znaczyło to, że miał najmocniejsze nerwy w jednostce, ale nigdy nie był tchórzem. Może chodziło o to, że zapuścili się tak daleko bez wsparcia. Wojna spowodowała, że wszyscy nieco zbyt intensywnie wykorzystywali swoje zasoby.

- Uldir... - odezwał się nagle Dacholder.

- Tak?

- Myślisz, że uda nam się ich pokonać? Mówię o Vongach.

- Głupie pytanie - stwierdził Uldir. - Oczywiście, że tak. Zaskoczyli nas po prostu, to wszystko. Zobaczysz. Jak tylko wojsko się pozbiera do kupy i wprowadzi do gry Jedi, Yuuzhanie Vong będą wiać aż miło.

Dacholder milczał przez chwilę, obserwując rosnący statek.

- Chyba nie zdołamy ich pokonać - szepnął. - W ogóle nie powinniśmy byli zaczynać z nimi wojny.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Widzisz, że nakopali nam do tyłków od samego początku. Jeśli zechcą jeszcze raz uderzyć, zdobędą Coruscant w okamgnieniu.

- Defetystyczna gadka.

- Raczej realistyczna.

- No to co? - rzucił zadziornie Uldir. - Uważasz, że powinniśmy się poddać?

- Nie musimy chyba tego robić. Przecież tych Vongów nie ma aż tak wielu. Mają już tyle planet, ile potrzebują. Sami tak twierdzą. Nie wykonali żadnego ruchu od czasu Duro i pewnie nie...

Uwagę Uldira przyciągnęła nagle konsola, dlatego nie usłyszał, co jeszcze mówił Dacholder.

- Zapamiętaj, co chciałeś powiedzieć - rzucił - i wywołaj ich.

- Dlaczego?

- Bo udaje trupa, oto dlaczego. Właśnie włączył wszystkie systemy i będzie próbował ściągnąć nas promieniem. - Błyskawicznie rozpoczął manewr uniku.

- No to niech nas ściągną, Uldir - odrzekł Dacholder. - Nie każ mi tego używać.

Ku wielkiemu zdumieniu Uldira "to" okazało się miotaczem, który drugi pilot trzymał wycelowany w jego głowę.

- Doktorku, co ty robisz?

- Przykro mi, chłopcze, bo cię lubię, naprawdę. Robię to z taką przyjemnością, jakbym się napił kwasu, ale muszę.

- Co musisz?

- Mistrz wojenny Yuuzhan Vong wyraził się całkiem jasno. Żąda wszystkich Jedi.

- Doktorku, ty wariacie, przecież ja nie jestem Jedi.

- Jest lista, Uldirze, a ty się na niej znajdujesz.

- Lista? Jaka lista? Na pewno nie zrobiona przez Yuuzhan Vong, bo oni nie mogą wiedzieć, kto uczęszczał do akademii, a kto nie.

- To racja. Niektórzy z nas zajmują wysokie stanowiska.

Uldir zmrużył oczy.

- Nas? Jesteś w Brygadzie Pokoju, Doktorku?

- Tak.

- Ze wszystkich... - Uldir zamilkł. -I ten statek. Teraz zabierzesz mnie do Yuuzhan Vong, mam rację?

- To nie był mój pomysł, chłopcze. Wypełniam tylko rozkazy. A teraz zwolnij, jak dobre dziecko, i niech nas ściągną.

- Nie jestem Jedi - powtórzył Uldir.

- Nie? A ja zawsze uważałem, że twoje przeczucia są odrobinę zbyt trafne. Wydajesz się widzieć rzeczy, zanim się zdarzą.

- Oczywiście. Tak samo jak to tutaj, prawda?

- To i tak nie ma znaczenia. Ważne jest tylko to, że oni myślą, iż jesteś Jedi. I jestem pewien, że wiesz parę rzeczy, którymi mogliby się zainteresować.

- Nie rób tego, Doktorku. Błagam cię. Wiesz, co Yuuzhanie Vong robią swoim ofiarom. Jak w ogóle możesz myśleć o tym, żeby robić z nimi interesy? Na wielki kosmos, przecież oni zniszczyli Ithor!

- Z tego, co słyszałem, odpowiedzialny jest za to Jedi, niejaki Corran Horn.

- Karma dla banth!

Dacholder westchnął.

- Daję ci czas. Liczę do trzech, Uldir.

- Nie rób tego, Doktorku...

- Raz...

- Nie pójdę z nimi!

- Dwa...

- Proszę!

- Trz...

Dacholder nigdy nie dokończył. Zanim doszedł do końca słowa, znalazł się w próżni o dwadzieścia metrów od statku i wciąż przyspieszał. Uldir na powrót uszczelnił kokpit. W uszach mu dzwoniło, a twarz piekła od krótkiego kontaktu z nicością. Spojrzał na brakującą koję przyspieszeniową.

- Przykro mi, Doktorku - rzekł. - Nie pozostawiłeś mi wielkiego wyboru. Cóż, to chyba dobrze, że ci nie powiedziałem o wszystkich moich modyfikacjach.

Otworzył przepustnicę, szybko zwiększając odległość od jachtu. Zanim pokonali bezwładność i zaczęli przyspieszać, Uldir wykonał skok w nadprzestrzeń i zniknął.

Nie wiedział, dokąd leci. Jeśli przeżyje skok w nadprzestrzeń, czy będzie bezpieczny?

A jeśli on nie jest bezpieczny, to co z prawdziwymi Jedi? Co z jego przyjaciółmi z Akademii?

Przed tym nie mógł uciec. Mistrz Skywalker musi się dowiedzieć, co się dzieje. O sobie pomyśli później...

Swilja Fenn usiłowała utrzymać się na nogach. Taka podstawowa czynność: stanie. Właściwie nigdy się o tym nie myśli. Ale długa ucieczka na Cujicor, utrata dużej ilości krwi i ciasne, brudne więzienie na statku Brygady Pokoju sprawiły, że nawet utrzymanie się na nogach stawało się walką. Zaczerpnęła sił z Mocy i bezradnie potrząsnęła lekku.

Ci dranie z Brygady Pokoju wyrzucili ją, związaną i półprzytomną, na jakimś bezimiennym księżycu, a sami wzięli nogi za pas. Wkrótce potem pojawili się Yuuzhanie Vong. Przecięli jej więzy i zastąpili żywą, galaretowatą substancją, jednocześnie wykrzykując coś do niej w języku, który zdawał się składać wyłącznie z przekleństw.

Potem długo wędrowali po różnych ciemnych miejscach, aż wreszcie - ledwie trzymając się na nogach - znalazła się tu, w ogromnym pomieszczeniu, które wydawało się wycięte w bryle surowego mięsa. Śmierdziało też podobnie.

Swilja zmrużyła oczy. Ktoś wyłaniał się z ciemności zalegającej odległe kąty sali.

- Czego ode mnie chcecie, gnojarze lyleków? - warknęła, na moment zapominając o przeszkoleniu Jedi.

Swój błąd przypłaciła ciosem w twarz, dość mocnym, aby zbić ją z nóg.

Kiedy się pozbierała, ON stał nad nią.

Yuuzhanie Vong lubili blizny. Podobały im się pocięte twarze i tatuaże, poobcinane palce u rąk i nóg. Im wyżej się znajdowali w łańcuchu pokarmowym, tym mniej ich zostawało. A przynajmniej z tych części ciała, z którymi zaczynali, bo nie gardzili również implantami.

Yuuzhanin Vong, który stał nad nią, musiał plasować się w łańcuchu pokarmowym naprawdę wysoko, bo wyglądał tak, jakby wpadł do zbiornika z wibroostrzami. Większą część jego ciała pokrywały łuski o barwie zaschniętej krwi, z ramion spływało mu coś w rodzaju płaszcza. To coś łagodnie pulsowało.

I podobnie jak w przypadku innych Yuuzhan, był nieobecny. Gdyby był Twi'lekiem, człowiekiem lub Rodianinem, mogłaby zatrzymać jego serce przy użyciu Mocy lub skręcić mu kark o sufit. Ciemna czy jasna strona, nieważne, skorzystałaby z niej i ostatecznie uwolniła od niego galaktykę.

Spróbowała więc pierwszego lepszego sposobu ataku, jaki przyszedł jej na myśl - rzuciła się na niego, usiłując wydrapać mu oczy. Znajdował się tylko o metr od niej, z pewnością zdoła zabrać ze sobą tę larwę.

Niestety, pierwszy lepszy sposób nie był jednocześnie najlepszy. Ten sam strażnik, który ją przed chwilą uderzył, teraz skoczył szybko jak błyskawica i chwycił pełną garścią za lekku, przygważdżając do miejsca i zwracając twarzą do potwora.

- Znam cię - syknęła, plując zębami i krwią. - Ty jesteś tym, który zażądał naszych głów. Tsavong Lah.

- Jestem mistrz wojenny Tsavong Lah - potwierdził potwór.

Splunęła na niego. Ślina splamiła mu dłoń, ale nie zareagował, odmawiając jej nawet tej niewielkiej satysfakcji.

- Gratuluję ci, okazałaś się warta honorowej ofiary - rzekł Tsavong

Lah. - Jesteś bardziej godna podziwu niż te tchórzliwe męty, które cię tu dostarczyły. Oni po prostu sczezną, kiedy nadejdzie czas. Nie będziemy drwić z bogów, składając ich w ofierze.

Nagle odsłonił wnętrze ust: nie był to widok, jaki Swilja miała ochotę oglądać. Mógł to być zarówno uśmiech, jak i drwiący grymas.

- Jeśli wiesz, kim jestem - rzekł Tsavong Lah - wiesz także, czego chcę. Wiesz, kogo chcę.

- Nie mam pojęcia, czego chcesz. Cokolwiek to jest, jak cię znam, pewnie przyprawiłoby o mdłości nawet Hutta.

Tsavong Lah oblizał wargę i lekko przekrzywił głowę, świdrując ją oczami.

- Pomóż mi znaleźć Jacena Solo - rzekł. - Z twoją pomocą zdołam go odnaleźć.

- Nażryj się poodoo.

Lah parsknął śmiechem.

- Nie do mnie należy zmiana twoich przekonań - rzekł. - Mam od tego specjalistów. A jeśli im także nie uda się perswazja, będą inni, wielu, wielu innych. Pewnego dnia wszyscy poznacie prawdę... lub śmierć.

Od tej chwili zdawało się, że zapomniał o jej istnieniu. Z jego oczu zniknął wyraz świadczący, że w ogóle ją widzi czy że widział kiedykolwiek. Odwrócił się i powoli odszedł na bok.

- Mylisz się - wrzasnęła, gdy wywlekali ją z pokoju. - Moc jest silniejsza od was! Jedi to twoja zguba, Tsavongu Lahu!

Ale mistrz wojenny nie odwrócił głowy. Nawet nie zwolnił kroku.

Godzinę później sama Swili ja zwątpiła w swoje odważne słowa. Nawet ich już nie pamiętała. Nie istniało dla niej nic oprócz bólu, a i on wkrótce przestał istnieć...

 

 

I

 

PRAKSEUM

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

Lukę Skywalker stał wyprostowany przed grupą Jedi. Jego twarz wydawała się twardsza i bardziej nieruchoma niż maska z durastali. Sztywność ramion, precyzja każdego gestu, ton głosu i nacisk kładziony na każde wymawiane słowo świadczyły o pełnej kontroli i wierze we własne siły.

Tylko Anakin Solo wiedział, że to pozory. Wściekłość i lęk wypełniały salę setkami atmosfer ciśnienia. Coś w mistrzu Skywalkerze załamało się pod wpływem tego ciężaru. Wydawało się, że to umiera nadzieja. Anakin czuł, że to najgorsza rzecz, jakiej kiedykolwiek doświadczył, a przecież w ciągu swojego szesnastoletniego życia doświadczył już niejednej przykrości.

Wrażenie nie trwało długo. Nic nie uległo zniszczeniu, zostało tylko stłamszone, ale od razu odzyskało formę. Mistrz Skywalker znów był tak silny i pełen wiary w Moc, jak na to wyglądał. Anakin uznał, że nikt inny tego nie zauważył.

On jednak widział wszystko. To tak, jakby zadrżała opoka. Było to wrażenie, jakie Anakin nieprędko zapomni: jeszcze jedna rzecz, która wydawała się wieczna i nagle uległa zniszczeniu, kolejny śmigacz umykający mu spod stóp, który zostawił go rozpłaszczonego na ziemi, nie-wiedzącego, co się właściwie stało. Czy on się nigdy nie nauczy?

Zmusił się, aby skupić spojrzenie lodowatoniebieskich oczu na mistrzu Skywalkerze, na jego znajomej, pobrużdżonej wiekiem i bliznami twarzy. Za jego plecami, za ogromnym oknem z transparistali przepływały nieskończone światła i życie Coruscant. Na tle cyklopowych budynków i wędrujących smug światła mistrz wydawał się kruchy i roztargniony.

Anakin odsunął od siebie cierpienie, starając się skupić na słowach wuja.

- Kyp - mówił mistrz Skywalker - rozumiem, co czujesz.

Kyp Durron był uczciwszy od mistrza Skywalkera, przynajmniej w niektórych sprawach. Gniew, który nosił w sercu, odzwierciedlał się również na twarzy. Gdyby Jedi byli planetą, mistrz Skywalker stałby na jednym biegunie, emanując spokojem, a Kyp na drugim, zaciskając pięści w furii.

Planeta rozpadała się mniej więcej w okolicach równika.

Kyp postąpił krok naprzód i przeciągnął dłonią po ciemnych, przetykanych srebrnymi nitkami włosach.

- Mistrzu Skywalkerze - rzekł. - Nie sądzę, abyś wiedział, jak się czuję. Gdyby tak było, wyczułbym to poprzez Moc. Wszyscy byśmy to wyczuli. Ty jednak ukrywasz przed nami swoje uczucia.

- Nigdy nie powiedziałem, że czuję to samo co ty - łagodnie odparł

Lukę - tylko że rozumiem.

- Aha - skinął głową Kyp. Wycelował palec w Skywalkera, jakby dopiero teraz przechodził do sedna sprawy. - Chcesz powiedzieć, że rozumiesz mnie intelektualnie, ale nie sercem! Jedi, których szkoliłeś i inspirowałeś, są prześladowani i zabijani w całej galaktyce, a ty to "rozumiesz" tak, jak się rozumie równanie? I krew się w tobie nie gotuje, żeby przejść do czynów?

- Oczywiście, że chciałbym coś z tym zrobić - odparł Lukę. - Poto właśnie zebrałem was tutaj. Ale gniew nie jest odpowiedzią. Atak

także nie jest odpowiedzią, a już na pewno nie zemsta. Jesteśmy Jedi.

Bronimy i wspieramy.

- Kogo bronimy? Kogo wspieramy? Bronimy tych istot, które uwolniłeś od okrucieństwa Palpatine'a? Wspieramy Nową Republikę i jej dobrych ludzi? Ochraniamy tych, za których wszyscy przelewaliśmy krew raz za razem, w imieniu lepszej sprawy i większego dobra? Te same

tchórzliwe istoty, które teraz nas obrażają, zdradzają i składają w ofierze swoim nowym yuuzhańskim władcom? Nikt już nie chce naszej pomocy. Chcą, żebyśmy umarli i poszli w zapomnienie. Powiedziałbym, że najwyższy czas, abyśmy zaczęli bronić sami siebie. Jedi za Jedi!

Rozległy się oklaski - nieogłuszające, ale też i niezdawkowe. Anakin musiał przyznać, że Kyp ma trochę racji. Komu teraz mogą zaufać Jedi? Wydawało się, że tylko innym Jedi.

- Więc co, według ciebie, powinniśmy zrobić, Kyp? - łagodnie zapytał Luke.

- Powiedziałem: bronić się. Zwalczać zło, jakąkolwiek przyjmie postać. Nie czekajmy, aż wojna przyjdzie do nas, aż zaskoczy nas w domach, we śnie, wśród dzieci. Wyruszymy, znajdziemy wroga. Atak na zło jest obroną.

- Innymi słowy, chcesz, abyśmy wszyscy naśladowali ciebie i twój tuzin.

- Chciałbym, abyśmy wszyscy naśla...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin