Oramus Marek - Miejsce Na Ziemi.rtf

(114 KB) Pobierz
MAREK ORAMUS

MAREK ORAMUS

 

Miejsce Na Ziemi

 

Z NF 8/99

 

Stanisławowi Lemowi

Nie miałem żadnej rzeczy, nawet płaszcza, kiedy mnie brali. Trzech postawnych byczków w tych ichnich garniturkach z cekinami, wszyscy ledwie o pół głowy niżsi ode mnie. Umknęło mej uwadze, kiedy weszli, bo coś pisałem przy biurku, odwrócony plecami do drzwi.

- Hal Bregg? - zapytał środkowy, kiedy już do woli naoglądali się pokoju, ze szczególnym uwzględnieniem ścian, jakbym kogo tam chował. Dwaj koncentrowali się na mojej osobie, trzeci zaś demonstracyjnie mnie ignorował, z cierpliwością automatu lustrując otoczenie. Może zresztą i był automatem?

Milczałem. Wstałem tylko od biurka i oparty o blat końcami palców przyglądałem im się bez słowa. Gdyby rozstawili się inaczej, atakując znienacka mógłbym zachować jakieś szanse. Ale to pewnie chłopaki specjalnie ćwiczone do tego fachu. Cóż, nie zaszkodziłoby ich sprawdzić. Jednak bez względu na to, czy udałoby mi się ich pobić, czy odwrotnie, w ten sposób niczego bym się nie dowiedział. Kłamałbym, mówiąc, że nie spodziewałem się takiej wizyty. Trochę nawet dziwne, że nastąpiła tak późno.

- Niech pan nic nie kombinuje, Bregg. Tak będzie lepiej dla pana - oznajmił ten, który widać miał polecenie wypowiadać się w imieniu całej trójki. - Pójdzie pan z nami.

- Dokąd?

- Coś pan taki ciekawy? Ma pan ident?

Miałem i nawet wiedziałem, gdzie go szukać. Ale z przekory powiedziałem, że nie wiem.

- Bo poszukamy sami - ostrzegł. - A wtedy może pan nie poznać swojego domostwa.

- Wszystko mi jedno - wzruszyłem ramionami. - Mam wrażenie, że nieprędko tu wrócę.

Wyglądali na zaskoczonych, błyskawicznie porozumieli się wzrokiem. Tego nie mieli w planie?

- To jak będzie? - zapytał miękko ten od interlokutorskich zadań.

Puściłem krawędź biurka, takiego zwyczajnego, z dębiny, i przeciąłem pokój po skosie. Ident - zatopiona w plastyku kartka ze zdjęciem i danymi osobowymi - leżał na półce tam, gdzie go zostawiłem zaraz po odebraniu. Nie potrzebowałem go ani razu.

- Tylko spokojnie - ostrzegł, kiedy miałem wyciągnąć rękę. Uprzedził mnie, przez chwilę oglądał ident, po czym umieścił go sobie w kieszeni na piersiach.

Chciałem wyjść jako pierwszy, ale przed drzwiami znowu przytrzymał mnie ten ważny, żeby wcześniej przepuścić jednego z byczków. Nim gestem polecił mi ruszać, jeszcze raz zlustrował pomieszczenie i dałbym głowę, że jego wzrok na moment zatrzymał się na wielkim portrecie Eri na jednej ze ścian. Ale nie miałem pewności, czy ją rozpoznał. Minąłem bramkę wejścia, nie oglądając się za siebie ani nie dając się tym wszystkim sentymentom, związanym z opuszczaniem domostwa, do którego zdążyło się przylgnąć i przywyknąć. Zakładaliśmy je z Eri, tu przyszła na świat nasza córka, tu mieliśmy pławić się w szczęściu rodzinnym... stare dzieje. Nawet nie zadałem sobie trudu, żeby sprawdzić, czy zamknęli drzwi.

Dwóch czekało na nas na zewnątrz i jeszcze jeden w gliderze, tak że kiedyśmy się w nim upakowali, znowu według ustalonej procedury, przez moment zacząłem się obawiać, czy starczy miejsca. Nie padło ani jedno słowo, jakby wszystko już zostało powiedziane. Glider był zwyczajny, bez oznakowań, wyposażony standardowo i przez głowę przeszła mi zawstydzająca myśl, że może źle oceniam sytuację, godząc się z góry na wszystko. Należało być może stawić pro forma jakiś opór, nie iść jak baran na rzeź. A jeśli to jacyś popaprańcy uprowadzają mnie dla własnych niegodziwych celów, ja zaś swym brakiem sprzeciwu daję im niejako przyzwolenie, by wyrywali mnie z domowych pieleszy i wieźli, dokąd chcą, bez słowa wyjaśnienia? Może nie rozpoznałem jeszcze do końca tutejszych obyczajów, ale wydawało mi się, że zwyczajni zjadacze ozotu i hermy  nie zabawialiby się w ten sposób. Betryzacja by ich nie puściła, ot co.

Jechaliśmy więc. Zapadłem głębiej w sweter, ten sam, który jeszcze pamiętał Prometeusza i już prawie rozlatywał się ze zużycia oraz starości, ale łatałem go i reperowałem troskliwie - tę moją relikwię. To, że teraz miałem go na grzbiecie, dodawało mi otuchy. Próbowałem identyfikować ulice, żeby śledzić drogę glidera, lecz musieli to spostrzec: ściany maszyny zalazły błyskawicznie na granatowo i nie widziałem nic.

- Siódmy stopień tajności - powiedziałem ni to do nich, ni do siebie. Nikt nie podjął tematu. A gdybym tak rzucił się do drzwi, żeby ich trochę pobudzić? Byłem pewien, że żaden nawet nie ruszyłby się z miejsca, tak ufali swoim mechanizmom.

Po jakimś kwadransie glider dotarł do celu. Wyczułem to po zmianie nastawienia moich strażników, bo żadnych oznak hamowania oczywiście nie było. Ściany znowu pojaśniały i jeszcze nim znalazłem się na zewnątrz w wyniku szalenie skomplikowanej procedury wysiadania, zobaczyłem, że nie stanęliśmy pod żadnym igłowcem ani kielichowcem, tylko na zwyczajnym podworcu paropiętrowego gmaszyska o dość ponurym wyglądzie. Musieli objąć go specjalną ochroną jako zabytek, skoro nie dopadły go ekipy odnawiające, które z radością ugarnirowałyby te mury swym równie radosnym co głupawym graffiti.

- Idziemy, Bregg - powiedział szef ekipy, teraz pięcioosobowej, i może mi się zdawało, ale w jego głosie posłyszałem jakby ulgę. Widocznie spodziewali się po mnie  cudów waleczności i sprytu, ja zaś kompletnie zawiodłem pod tym względem.

- Dokąd? - Ręce wbiłem w kieszenie i rozglądałem się demonstracyjnie.

- Niedługo pan się dowie.

Jechaliśmy przypominającą kryształową konchę windą, szliśmy napaćkanymi na różowo korytarzami, aż zacząłem żałować, że tak niewiele z posępnego wystroju fasady przeniknęło do wnętrza. Mijaliśmy kolejne drzwi, zastanawiałem się, które okażą się tymi właściwymi - i ciągle ekipa nie mogła się zdecydować. Wreszcie szyk załamał się, dwóch bysiów z przodu raptem wytraciło pęd i ustawiło się tak, jakby mnie okrążali albo próbowali gdzieś zagnać. Uświadomiłem sobie, że po drodze nie spotkaliśmy żywej duszy, człowieka ani automatu.

- Niech pan tu zaczeka, Bregg - rzekł z podejrzanym pośpiechem głównodowodzący operacji, otwierając niczym nie wyróżniające się drzwi. Pchnął mnie łagodnie w ich kierunku. Było tam ciemno, lecz już mrok pierzchał służalczo pod naporem perłowej poświaty mżącej ze ścian, a kiedy tam wchodziłem, niepewny, czy dobrze robię, bo nagle cała eskorta zdecydowała się mnie porzucić, z powietrza zaczęła się sączyć ta ichnia bezpłciowa muzyka, mająca zapewne wywrzeć na mnie kojący wpływ.

Postąpiłem naprzód pewien, że ściana zaraz ustąpi i stanę przed tymi, których rozkaz mnie tu przywiódł, a których od lat chciałem poznać i zadać im tysiąc pytań - lecz na nic takiego się nie zanosiło. Dotknąłem ręką: żadnych iluzji, solidny, pozbawiony finezji mur. Odwróciłem się: pomieszczenie było owalne, a po wejściu, którym tu miałem zaszczyt wniknąć, nie została choćby rysa na ścianie, o klamce nie wspominając.

- I tak to królewna dostała się do wieży - mruknąłem. Która mogła być godzina? Kiedy zjawili się z niespodziewaną wizytą, było jeszcze przed południem. Może potrzymają mnie tu i wypuszczą, chcą po prostu przeczesać dom i tyle. A może ktoś, kogo miałem spotkać, nie stawił się z powodu nadmiaru obowiązków? W końcu wybrałem całkiem optymistyczną ewentualność, że przymknięto mnie, żebym skruszał. Bijąc się z myślami, rozpaczając z powodu bezprawnego ograniczenia wolności osobistej łacno dojdę do wniosku, że lepiej poniewierać się po ulicach, niechby i z różowymi palmami, niż dokonać żywota w ciemnicy. No, tak, ciemno tutaj nie było. Właściwie znośnie. Muzyczka też mi specjalnie nie wadziła. Ci biedacy zapomnieli, że w swoim czasie odbywaliśmy do znudzenia specjalne treningi - po tylu latach głupie ciało ciągle jeszcze tkwiło w starych nawykach. Co można zrobić, gdy już literalnie nic nie można? Dla spokoju sumienia obszedłem całe pomieszczenie, postukując w ścianę kostkami palców. Nic. Lity mur. Wobec tego wymacałem stopą fragment wykładziny, który wydał mi się szczególnie miękki; ułożywszy się na nim zapadłem rychło w sen, którego nigdy dość - ani na statku kosmicznym, ani tu, przy trybie życia, jaki od pewnego czasu wiodłem.

Sny rzadko bywają tak wyraziste jak ten. Śniło mi się, że Eri pojawiła się niespodziewanie, jakby zmaterializowana nagle i bezgłośnie na środku pokoju. Śledziłem jej przybycie sprzed biurka, niepewny jeszcze, czy to ona, czy tylko jej fantom obchodzi pokój dookoła, dotyka sprzętów, namyśla się, jak ma do mnie zagadać po tak długiej rozłące. I raptem, zarzuciwszy bezsensowne czynności, znalazła się o krok przede mną, widziałem jej twarz rozjaśnioną półuśmiechem, jakby bawiło ją moje skonfundowanie. A ja bałem się odetchnąć głębiej, żeby nie spłoszyć jej wizerunku, wypełniała mnie bezbrzeżna, ostateczna radość, że wszystko się ułożyło i teraz będziemy już tylko napawać się rodzinnym szczęściem, które tak krótko gościło pod naszym dachem.

Więc wróciłaś, powiedziałem, a ona odpowiedziała: wróciłam i już cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak sobie wyznawaliśmy przez dłuższą chwilę nasze oczywiste plany wobec siebie, we śnie, który nie wie, co to logika ani upływ czasu, aż coś mnie, starego lisa, zaniepokoiło w tej sielance. A gdzie Kaja?  Ledwo o to spytałem, Eri zaraz znalazła się na dystans, jakbym naruszył jakieś tabu. Kaja? Ach, ma się dobrze, nie masz pojęcia, jak wyrosła; upierałem się, że chcę ją zobaczyć i na tym tle doszło bodaj do różnicy zdań. Musiałem odebrać sugestię, że czeka w sąsiednim pokoju, przebiegałem je wszystkie w pośpiechu, za każdym razem odnosząc wrażenie, że tuż przed moim wejściem ktoś się stamtąd ulotnił, bo jeszcze w powietrzu wisiała smuga czyjejś dyskretnej obecności. Nigdzie jej nie było i prawie już pewien, że coś tu nie gra, chciałem się zwrócić do Eri po wyjaśnienia, ale Eri również zniknęła w równie tajemniczy sposób, jak się pojawiła, ja zaś znalazłem się na Prometeuszu, pamiętając tylko, że właśnie mam coś pilnego do wykonania. Chodziło zdaje się o namierzanie jak co dzień Bety Krzyża Południa, żeby się przekonać, czy trzymamy kurs. Eri - skąd w ogóle to imię? Skąd mi przyszło do głowy?

Ktoś szarpał mnie za ramię. Już wstaję, Olaf, chciałem powiedzieć, przecież widzisz, że nie śpię - kiedy przypomniałem sobie, gdzie jestem. Jeden z goryli pochylał się nade mną, a pozostali stali w stosownej odległości, łypiąc z zaciekawieniem. Nie byłem w stanie rozsądzić, czy to ci sami, którzy mnie tu wsadzili, czy przyszła już nowa zmiana, zdawało mi się nawet, jakby się uśmiechali. W tym tkwił szkopuł: wszystko tu było niewyraźne, niepoważne, zakamuflowane; wiele razy sądziłem, że już się w tym rozeznaję - i prędzej czy później dochodziło do sytuacji, kiedy musiałem w to zwątpić. Więc i teraz nie za bardzo wiedziałem, czy mam się zerwać, rzucić na nich z pięściami i mocno niektórych poturbować, zanim mnie obezwładnią znaną ze skuteczności bronią parastatyczną, czy też udawać, że nic szczególnego nie zaszło, bo takie traktowanie to dla mnie rzecz normalna i nie ma się o co dąsać. W rzeczy samej przywykłem sypiać w różnych miejscach i o różnych porach dnia i nocy - ale oni nie musieli o tym wiedzieć.

- Niech pan wstanie, Bregg - powiedział jeden z grupki; po głosie poznałem, że to ten sam wodzirej co przedtem. Poczułem się, jakbym znowu spotkał starego znajomego. Skoczyłem z pozycji leżącej na równe nogi, odnotowując z satysfakcją, że zesztywnieli i spięli się w sobie, a potem pozwolili łagodnie spłynąć napięciu. Bali się mnie? Mimo tych wunderwaffe poupychanych po kieszeniach? Rozbawiło mnie to spostrzeżenie.

Zauważyłem wcześniej, że dostali się tym razem od drugiej strony, nie od korytarza; wnęka, z której skorzystali, ciągle ziała zapraszająco. Po ich rozstawieniu poznałem, że mam iść; za wnęką był pokój, urządzony w typowym stylu, to znaczy na złoto z białawoszarymi szamerowaniami, na jego środku rozkraczyło się  wielkie ciemne biurko ze złotymi zakrętasami na froncie. Za biurkiem rozsiadł się naburmuszony typulo w średnim wieku. Obstawa zatrzymała się u wejścia; typulo zaś zachęcił mnie, bym zajął miejsce naprzeciwko. Stało tam zwyczajne krzesło, na którym siadłem w całkowitym milczeniu.

- Hal Bregg... - powiedział, obserwując bacznie swoje splecione palce. - A więc w końcu trafił pan do nas.

Przeciągał dziwnie zgłoski, jakby własne słowa sprawiały mu niepojętą przyjemność i pragnął się nimi napawać jak najdłużej.

- Do was - to znaczy gdzie? - zapytałem, starając się nie ujawniać ekscytacji. - I po co?

- Tu ja zadaję pytania. Niech pan to sobie zapamięta. - Odczekał, jakby spodziewał się sprzeciwu, ale go nie okazałem. - Spodziewam się, że będzie pan rozsądny.

- To znaczy?

- To znaczy, że będzie pan mówił.

- Oczywiście. Co mam mówić?

Wyglądało, jakby moje słowa go zasmuciły. W końcu ci z tyłu wszystko słyszeli. Ale kiedy się tam obróciłem, nie ujrzałem nikogo. Także wnęka wtopiła się bezszelestnie w mur.

- Moim zdaniem, panie Bregg, ma pan fałszywe pojęcie o naszej rzeczywistości. Wydaje się panu, że tworzymy społeczeństwo miękkich i słabawych na umyśle bab, w którym pan jako tytan ciała i ducha zajmuje pozycję uprzywilejowaną. Uwierzył pan, że niby więcej panu wolno jako nadczłowiekowi, który zstąpił na ten nędzny padół z gwiazd, więc pan z tego statusu korzysta bez najmniejszych skrupułów. Tymczasem najwyższa pora  przyjąć, iż stał się pan zwyczajnym członkiem tego społeczeństwa ze wszystkimi konsekwencjami, jakie stąd wynikają. Musi do pana wreszcie dotrzeć, że to nie społeczeństwo będzie się dostosowywać do pana widzimisię, tylko odwrotnie. Jeśli pan to pojmie i zaakceptuje, pójdzie nam dużo szybciej.

- Pojmę - zapewniłem - ale nie wiem, czy zaakceptuję. Wie pan co? Poszłoby nam dużo szybciej, gdyby zamiast ględzić i kołować zaczął pan mówić wprost, o co chodzi.

- Skoro pan sobie życzy... - podniósł głowę i ze zdumieniem przekonałem się, że nie okazuje śladu irytacji. - W skrócie chodziłoby o to, że interesuje nas bardzo kwestia tajnej organizacji, którą utworzył pan wraz z kilkoma towarzyszami z dawnego Prometeusza i Ulissesa. Proszę podać cele tej organizacji, środki, jakimi dysponuje, schemat organizacyjny i kanały przerzutowe ludzi oraz sprzętu. Jak pan to wszystko wyjawi, może puścimy pana wolno.

- A jak nie ujawnię?

- Panie Bregg, sprawa wygląda zbyt poważnie, byśmy mieli się przekomarzać. Dysponuję środkami, żeby pana zmusić do współpracy. Takie duże, solidne ciało będzie musiało sporo wycierpieć, nim uda się panu skonać.

Potrząsnąłem głową, bo wydało mi się, że się przesłyszałem.

- A nie pomyślał pan, że od nieboszczyka niezwykle trudno wyciągnąć cokolwiek? Nie mówiąc już o tym, że na dużej powierzchni synapsy bólowe rozmieszczone są rzadziej...

Nie wiedziałem, czy to prawda, ale postanowiłem wprawić go w zakłopotanie. Słabo się tym przejął. Nie wiedział? Kupił to - czy też zastanawiał się, czy nie kpię?

- Czy to aresztowanie? Mówiąc między nami, spodziewałem się czegoś podobnego... choć może nie aż w tak podłym guście... jestem więc poniekąd przygotowany. Właściwie dziwi mnie, że tak długo z tym zwlekaliście. Nie było jednomyślności, co? - Zaczynałem się unosić, więc osłabiłem tempo i dalej mówiłem już spokojniej: - Nie chciałbym być niedyskretny, ale jak właściwie radzicie sobie z mokrą robotą, którą mnie pan tu straszy? Znaleźliście jakieś szpary w tej całej betryzacji? Czy też pijecie na zapleczu to swoje mleczko... perto czy jak mu tam... wpadacie, spuszczacie delikwentowi błyskawiczne cięgi, żeby zdążyć, zanim specyfik przestanie działać - i znowu na zaplecze, żeby dać w rurę? Toż to prawdziwa mordęga, a nie przesłuchanie w starym, dobrym, totalitarnym stylu. Wie pan co? Nie żebym się bał fizycznego bólu... widziałem i doświadczyłem takich rzeczy, o jakich się panu nie śniło. Nie wszystkie były przyjemne. Mógłbym też przez jakiś czas starać się nie dopuścić pańskich ludzi do siebie, choć zdaję sobie sprawę, że byłby to raczej czas ograniczony.

- Niech pan nie szarżuje, Bregg. Jeśli chodzi o ból, może pan z grubsza wytrzymać tyle, co zwyczajny człowiek i ani krzty więcej.

Stwierdziwszy to, wyglądał na zadowolonego, jakby to ustalenie było kwintesencją naszego spotkania. Postanowiłem zmienić taktykę.

- Mniejsza o to, jak oceniam własną odporność na ból. O tym życzy pan sobie rozmawiać? Na samym wstępie chciałbym jednak pana zapewnić, że jeśli ktokolwiek we wrogim zamiarze dotknie mnie tu palcem, nie dowie się pan ode mnie nawet tego, jaki mam numer butów, mówiąc słowami klasyka.

Zrobił ruch, jakby chciał się wychylić przez biurko i obejrzeć sobie te moje buty, ale powstrzymał się.

- Całkiem zgrabne przemówienie - ocenił pogodnie. - Jedno przynajmniej mnie cieszy: że nie zaparł się pan i nie zamierza rezygnować z elokwencji.

- A czemu miałbym rezygnować z czegokolwiek? Widzę przecie, że to wszystko na niby. Taka zabawa, nie?

- Ha! - prychnął. - Z czego pan to wnosi?

- Z tego choćby, że zachowujecie się jak półprofesjonaliści. Nawet nie zadaliście sobie trudu, żeby mnie przeszukać - utyskiwałem.

- Nie było takiej potrzeby. Dobrze wiem, co pan ma przy sobie.

- No? Ciekawym bardzo.

- W prawej kieszeni spodni ścinek ołówka za pół ita, w kieszeni tylnej zwiniętą we czworo kartkę z jakimiś liczbami. Gdzie pan się nauczył takich archaicznych metod pracy? Jakbyśmy chcieli, przy odrobinie starań dowiedzielibyśmy się i tego, jakie to liczby.

- Ale tego, co oznaczają, już nie. Z tym mielibyście lekkie trudności.

Przemilczał.

- Bregg, przeskanowaliśmy pana dwukrotnie, jak pan tu wchodził. Wiem, gdzie ma pan plomby i jakie, a gdzie ubytki trwałe. W klatce piersiowej ma pan metalizowany odłamek - to stamtąd?

- Dostałem z pistoletu gazowego. Przez skafander.

- Nieźle się tam zabawialiście za pieniądze podatników, co? I co - bolało?

- Jak cholera.

- Nie chciałby pan tego przeżywać po raz drugi, prawda? A łatwo moglibyśmy zafundować panu przeżycie tej kategorii. Parę kabelków do tej blaszki, trochę prądu... wytrzymałby pan bez wycia?

Zaczynałem powoli mieć dość rozmowy w tym stylu. Niech będzie, co ma być.

- Pozuje pan na sukinsyna czy też naprawdę pan nim jest? - syknąłem. - Niech pan zatem wpuszcza tych swoich zbirów, czas nieco rozprostować kończyny na człekopodobnych obiektach betryzowanych. Te ściany zobaczą, niestety, trochę jatek... ma pan na zapleczu szlauch, żeby spłukać krew? Co, mdli pana? Niedobrze panu? A gdzie perto w podręcznym termosie?

Oczywiście do żadnej bitki nie doszło, facet za biurkiem zbladł i rozkaszlał się, jakby chwytały go torsje. Mli-mli. Tak to określił  Olaf? Mli-mli. Spoglądałem bez cienia współczucia na jego męczarnie, niepewny, czy jednak nie powinienem udzielić mu pierwszej pomocy i może nawet bym się zdecydował, bo odruchy samarytańskie zawsze silnie we mnie buzowały, ale nie wiedziałem, co miałbym robić. Głaskać go po łysinie? Nim jednak zdążyłem cokolwiek postanowić, z zaplecza wypadł wyraźnie zaniepokojony osobnik, dużo młodszy, ale dokładnie tak samo odziany, wcisnął weń jakąś pigułkę i długo poił go z flaszy, którą dzierżył w drugiej ręce. Bysie dopadli mojego majora - tak go sobie nazwałem - i, wyraźnie roztrzęsionego, wyprowadzili z pokoju. Świeżo przybyły spojrzał na mnie z wyrzutem i zajął jego miejsce.

- No i widzi pan, do czego pan doprowadził swoim uporem? Będzie musiał to odchorować.

- To niech zmieni pracę, skoro taki delikatny. A mój stan zdrowia pana nie interesuje? - zakpiłem. - Też czuję się nieszczególnie.

- Pan jest kawałem zdrowego byka, któremu nic nie będzie. Jak panu nie wstyd? Taki wrażliwy śledczy jak Arvin... nieprędko się z tego podźwignie. Co panu szkodziło współpracować od samego początku dla dobra społeczeństwa, z którego gościnności pan bez żenady korzysta?

- Współpracowałbym - zapewniłem - ale ten pan straszył mnie torturami i śmiercią.

Spojrzał na mnie tak, jakbym powiedział coś nadzwyczaj niestosownego.

- Panie Bregg - rzekł tonem, jakiego się używa do rozkapryszonego dziecka - na żartach się pan nie zna?

- Wydawało mi się, że trochę się znam. Aż do dzisiaj. - Odkryłem, że nuży mnie to wszystko i że wcale nie mam ochoty dłużej tutaj siedzieć. - Mam propozycję: powie mi pan, o co wam chodzi, ja postaram się wam pomóc na tyle, na ile w mojej mocy, a potem stąd wyjdę, wezmę glider i pojadę prosto do domu. Co? A pan też uda się do żony, zwolni tę dzielną załogę i wszyscy będą zadowoleni.

Aż pojaśniał na twarzy.

- No widzi pan, panie Bregg, jak pan chce, to pan działa konstruktywnie! Trzeba było tak od razu!

- Zatem zaczynajmy. Niech pan mówi, co tu jest grane.

- Śledczy... to jest Arvin tego panu nie powiedział? Nie sądziłem, że z niego taki tajemniczy gość. Na mnie zawsze, co prawda, sprawiał wrażenie otwartego, ale może mu się ostatnio odmieniło... może stąd ta nagła niedyspozycja...

- Przejdźmy do rzeczy, panie...

- Zorg. To skrót od Zorgass, koniecznie przez dwa s na końcu. Tak jak u pana przez dwa g. Dogadamy się, jestem pewien, nie tylko w tym jesteśmy do siebie podobni. Więc jak pan mówi? Że Arvin o nic pana nie pytał?

- Pytać pytał...

- Więc czemu pan skąpił mu odpowiedzi? Należy ludziom odpowiadać, kiedy pytają o to, co pan wie.

- W tym właśnie szkopuł, że pytał o takie rzeczy, że poważnie zastanawiałem się, czy ktoś tu nie zwariował.

- No jak tak można, panie Bregg - aż odsunął się od krawędzi biurka, wyraźnie zdegustowany. Przez chwilę świdrował mnie wzrokiem. - Sugeruje pan, że w naszej instytucji, która takie zasługi oddaje społeczeństwu, pracują ludzie niespełna rozumu? Oj, miałem lepsze mniemanie o pańskiej legendarnej inteligencji...

- Panie Zorgass - powiedziałem - starczy tego pustosłowia. Mój czas jest cenny. Mówmy wreszcie o rzeczach istotnych.

- Pański czas należy do nas, Bregg. Niech pan o tym pamięta. W jednym na pewno się zgadzamy: jest także moim skrytym pragnieniem, abyśmy jak najszybciej przeszli do spraw istotnych. Tylko od pana to zależy, zapewniam. No? Cały zamieniam się w słuch.

Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem.

- Niech pan sprecyzuje, co pana interesuje. Niech pan zadaje jakieś pytania. - Zrobiło mi się głupio, że sam domagam się oto, żeby mnie przesłuchiwano.

- Interesuje mnie dokładnie to, co mego kolegę. Już pan zapomniał, co to było?

- Właśnie. Zapomniałem.

Promienny uśmiech na jego facjacie zamarł i stopniowo zgasł.

- Ejże, ma pan kłopoty z pamięcią? Interesuje mnie, panie Bregg, kwestia tajnej organizacji, którą pan założyłeś wespół z kolegami po fachu, astronautami w stanie spoczynku ze statków Prometeusz oraz Ulisses. Podaj mi pan, kto do niej należał, jakeście werbowali członków, o czym mówiło się na zebraniach, a także jakeście zamierzali podkopać podwaliny panującego tu szczęśliwie od stu lat ustroju społecznego. Powie mi pan to wszystko, ja to nagram, zadam panu kilka pytań uściślających - i będzie pan wolny. No?

- To jakaś paranoja. Nie było i nie ma żadnej tajnej organizacji. Nie zbieraliśmy się od czasu narady po tym, jak wyszło na jaw, że cała ta wyprawa, którą obiecaliście Gimmie, Thurberowi i innym, to jeden wielki blef. Żeście tylko chcieli w ten sposób skanalizować nasze frustracje po tym, cośmy tu zastali.

- Chyba wymagacie od nas zbyt wiele, panie Bregg. Pan sobie zdaje sprawę, ile taka wyprawa kosztuje? Tyle się na ten temat dyskutowało w pańskich czasach... Niech mi pan powie, w imię czego ludzkość miałaby oddawać lwią część swego potencjału dla realizacji kaprysu garstki takich jak pan, Gimma czy Thurber?

- Ja nie zamierzałem lecieć. Miałem dosyć kosmosu.

- Raz pan miał dosyć, a innym razem nie. Liczne pana opowieści, którymi pan szafował aż nadto hojnie, świadczyłyby o czymś wręcz przeciwnym - o chorobliwej nostalgii za gwiazdkami. Zaprzeczy pan? Tu pan deklaruje chęć pozostania na Ziemi, a kiedy indziej wzdycha do tamtych wspaniałych chwil, kiedy pan lazł po Ardera albo latał nad Arkturem. Jak pan wytłumaczy tę dwudzielność?

- Normalnie. Człowiek jest pełen sprzeczności.

- Dobrze, wrócimy jeszcze do tego. A co się stało z pańską żoną Eri i waszym dzieckiem...

- Sam chciałbym wiedzieć.

- Nie ma pan z nimi kontaktu?

- Nie. Eri opuściła mnie krótko po narodzinach Kai. Doszło między nami do zadrażnień... różniliśmy się radykalnie w poglądach na betryzację.

- I człowiek taki jak pan, pełen zasad, rozkochany w Eri do tego stopnia, że zabrał ją pan innemu mężczyźnie, bez sprzeciwu zezwolił na to odejście? Miałem lepsze mniemanie o historyjkach, jakie pan powymyśla na tę okoliczność.

- Nie bez sprzeciwu. Sprzeciwiałem się, dopóki mogłem. Ale kobieta, jak pan może wie, zawsze postawi na swoim. I sto diabłów jej nie zatrzyma, jeśli postanowi odejść.

- Pan ją ciągle kocha, co?

- Owszem. To znaczy, tak mi się zdaje.

- Nie próbował pan szukać ich na własną rękę?

- Próbowałem. Bez rezultatu. To duża planeta.

- Słabną coś pańskie zdolności poszukiwawcze - zauważył sarkastycznie. - Niech panu będzie. Teraz namawiam pana na mały eksperyment myślowy. Rozważmy wspólnie hipotetyczny przypadek kogoś, kto nie życzy sobie z całego serca, żeby jego dziecko zostało betryzowane. W tym celu fabrykuje zaświadczenie lekarskie, o co nie tak trudno, zwłaszcza jeśli dziecko jest dziewczynką. Jak pan zapewne wie, betryzacja nie jest bezbłędna i około dwóch procent przypadków kończy się niepomyślnie. Przy tak skomplikowanej metodzie biologicznej to niewiele, taki zabieg można uznać za prawie doskonały. Tyle że populacja widzi tylko te zastępy kalek, które przy braku ingerencji medycznej byłyby normalnymi ludźmi. Najpierw tych wadliwie zbetryzowanych zamykano w specjalnych obozach, skąd uciekali gromadnie, siejąc spustoszenie i zamęt w spokojnym świecie. Oczywiście w oficjalnych materiałach historycznych nie przeczyta pan o tym słowa. Potem coraz częściej w takich wątpliwych przypadkach odstępowano od betryzacji, zastępując ją chemią i  specjalnie opracowanym wychowaniem.

- Dosyć drakońskim, jak sądzę. Dostaliśmy po powrocie w Adapcie takie aparaty... hipnagogi. Ja z tego nie korzystałem, ale Olaf Staave wysłuchał na jawie, co tam było nagrane, choć instrukcja tego zabraniała. Te hipnagogi służą  do indoktrynacji podczas snu, a poziom tego jest żenujący. Normalnie myślący człowiek wstydzi się do końca życia, że jego bliźni imają się takich sposobów.

Słuchał mnie z niechęcią, podkreślając odsunięciem się od biurka, jak bardzo się ze mną nie zgadza. Ale mi nie przerywał.

- Co się tyczy owego hipotetycznego przypadku, o którym pan wspomniał: popieram tego ojca czy też oboje rodziców z całego serca. Sam bym tak postąpił, gdyby nie kryształowa uczciwość, która mi nie pozwala na żadne machinacje. Na szczęście Eri uwolniła mnie od wyboru swoją samodzielną decyzją.

- Tak? - uśmiechnął się prawie sympatycznie. - To niech pan posłucha dalej. Matka zniknęła wraz z dzieckiem, ojciec zaś pozostał, by tak rzec, na widoku. Ukartowali to w tajemnicy przed władzami i chyba wydawali się sobie sprytni. Oczywiście kontaktowali się ze sobą potajemnie, co wkrótce naprowadziło naszych agentów na ślad.

- I co się z nimi stało? - zapytałem, starając się o normalny ton głosu.

- Jako rodzice nieodpowiedzialni utracili oczywiście prawa do dziecka, które zostało im odebrane. Na betryzację było oczywiście za późno, na reedukację - na szczęście jeszcze nie.

- Po co mi pan to mówi?

- Żeby zainicjować u pana odpowiednie procesy myślowe. To dość pouczająca historia z pańskiego punktu widzenia. A propos betryzacji... z punktu widzenia potrzeb cywilizacji te dwa procent bardzo się przydają, panie Bregg. Rzekłbym nawet, że są wręcz nieodzowne. Cywilizacji potrzeba ludzi do rozmaitych służb, utrzymujących status quo, ludzi nie dotkniętych powszechnymi ograniczeniami... bo betryzacja to jednak ograniczenie, co się będziemy czarować. Nie myślę o śmiałych penetratorach głębin morskich czy otchłani kosmosu... do tego świetnie nadają się automaty. Ot, nie sięgając daleko: w tym oto miejscu tacy ludzie sprawdzają się nadzwyczajnie.

Odetchnął i uśmiech spełzł z jego twarzy. Zastąpiła go jakaś twardość, nieustępliwość, których wcześniej ani bym podejrzewał....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin