Dailey Janet - Gwiaździste ranczo.doc

(839 KB) Pobierz

Janet Dailey GWIAŹDZISTE RANCZO

Rozdział 1

Jak to się mówi? Nieszczęścia chodzą parami? Stadami? Eben MacCallister właśnie próbował sobie to przypomnieć, kiedy jego bystre oczy dostrzegły jeepa nadjeżdżającego od strony sąsiedniego rancza, prze­kształconego w turystyczną atrakcję El Regale. Samochód był jeszcze daleko, a nad drogą wznosiły się tumany pyłu, Eben nie mógł więc rozpo­znać kierowcy. Ale biorąc pod uwagę pecha, jaki go ostatnio prześladował, domyślił się, kto to jest. Zacisnął zęby, kiedy sobie przypomniał ten przeklęty list sprzed dziesięciu dni, który zagroził ruiną jego całemu światu. Przypomniał sobie wściekłość, jaka go ogarnęła, kiedy w końcu pojął znaczenie prawniczego bełkotu. Wściekłość i zimny, mdlący strach.

Ściskając list w ręce, Eben zatrzasnął drzwi domu, który od trzech pokoleń był siedzibą MacCallisterów. Wskoczył do swojej starej furgo­netki i wcisnął do oporu pedał gazu. Spod kół prysnął żwir. Kilka sekund później samochód wyjechał z rancza.

Eben nie pamiętał niczego poza furią, która rosła w nim przez całą drogę do banku. Ale wszystko, co zaszło potem, odcisnęło się w jego pamięci, jak wypalone gorącym żelazem...

 

Nie zwracając uwagi na zdumione spojrzenia, Eben przemierzył szyb­ko hol banku, stukając głośno obcasami. Przy każdym kroku jego ostrogi pobrzękiwały metalicznie. Siedząca w informacji błękitnooka blondyn­ka, świeżo po szkole średniej, błysnęła swoim najpiękniejszym uśmie­chem.

- Dzień dobry panu. Mogę w czymś...

Minął ją, nawet nie zwalniając. Blondynka patrzyła za nim w osłu­pieniu. Sekretarka prezesa banku dostrzegła go już wcześniej przez oszkloną ścianę biura. Mildred Battles była wysoka i kolczasta, jak saguaro, słynna arizońska odmiana kaktusa. Wyrosła nagle tuż przed Ebenem, zagradzając mu drogę i spoglądając z dezaprobatą na jego zaku­rzone ubranie robocze i brzęczące ostrogi. Otworzyła usta, ale Eben ją ubiegł.

- Nie mów mi, że Wildera nie ma w gabinecie, Mildred. Widziałem pod bankiem jego mercedesa.

- Nie jesteś umówiony - odparła wyniośle.

- Owszem, jestem. - Podniósł dłoń, w której ściskał list, wyminął ją i ruszył prosto do drzwi prywatnego gabinetu Billy’ego Joego Wildera.

- Nie możesz się tak wdzierać! - Mildred, pospieszyła za nim, sapiąc z oburzenia.

- Nie? To patrz! - Eben pchnął drzwi i wszedł do środka.

Niemal całą drewnianą podłogę przestronnego gabinetu przykrywał gruby wielobarwny dywan tkany w tradycyjne wzory Indian Navaho, który natychmiast stłumił stukot obcasów Ebena. Przed lśniącym dębowym biurkiem stały wygodne skórzane fotele. Po drugiej stronie, rozparty na obitym zielonym zamszem krześle, siedział złotowłosy mężczyzna. Nogi trzymał na blacie biurka, do ucha przyciskał słuchawkę telefonu. Ele­gancki garnitur nie pasował do jego kowbojskich butów i błyszczącej krawatki z diamentami i szmaragdami, zamiast tradycyjnych turkusów w srebrze.

Nie wydawał się ani trochę zdziwiony pojawieniem się Ebena, naj­wyżej odrobinę rozbawiony.

- Muszę już kończyć, Fred - powiedział do telefonu. - Ktoś tu na mnie czeka i już się trochę niecierpliwi. - Uśmiechnął się do siebie w odpowiedzi na to, co usłyszał od rozmówcy, wskazał Ebenowi jeden z foteli.

Eben jednak nie skorzystał z zaproszenia. Przy wzroście metr dzie­więćdziesiąt wznosił się nad biurkiem jak wieża i nie spuszczał zimnych, niebieskich oczu z człowieka siedzącego naprzeciw niego. Nie zdjął ka­pelusza, nie zamierzał zawracać sobie głowy manierami. Tam, gdzie w grę wchodzi kontakt z groźnym drapieżnikiem, nie ma miejsca na uprzejmo­ści. A zdaniem Ebena, Billy Joe Wilder był drapieżnikiem.

Wiele lat temu rodzina Wilderów zgromadziła fortunę, kupując wiel­kie obszary ziemi w Arizonie. Teraz właścicielem majątku został Billy Joe, który postanowił pomnożyć dobra przez cztery. Miał zwyczaj żarto­wać, że jego ulubioną grą zawsze był monopol. Bank natomiast należał do jego ukochanych - i potężnych - zabawek.

- Mój samolot przyleci po ciebie dokładnie o ósmej. Nie zapomnij wziąć ze sobą planów, Fred - powiedział Billy Joe na pożegnanie i odło­żył słuchawkę.

Zmierzył Ebena spojrzeniem swoich jasnych oczu. Na chwilę za­trzymał wzrok na liście w jego dłoni.

- Widzę, że dostałeś już wypowiedzenie.

- Nie możesz tego zrobić. - Gorycz i gniew sprawiały, że słowa z tru­dem przechodziły Ebenowi przez gardło. - Mam jeszcze całe pięć lat na spłatę pożyczki.

Billy Joe Wilder założył ręce na piersi i uśmiechnął się przebiegle.

- Chyba powinieneś jeszcze raz przeczytać umowę, którą podpisa­łeś. Po pięciu latach bank ma prawo zażądać zwrotu całej kwoty z dwu­miesięcznym okresem wypowiedzenia. A to wypowiedzenie masz wła­śnie w ręce.

- Możesz to zrobić tylko wtedy, gdybym nie wywiązywał się z płat­ności. A ja spłacałem wszystko w terminie, bez jednego dnia zwłoki. Mam dowody.

Wilder uśmiechnął się szerzej. Zdjął nogi w kowbojskich butach z biurka i sięgnął po duży folder.

- Jak już powiedziałem, powinieneś jeszcze raz przeczytać umowę, MacCallister. Zwłoka w płatnościach to jeden sposób, żeby zażądać spła­ty pożyczki. Wypowiedzenie w terminie sześćdziesięciu dni to drugi sposób. - Wyjął dokument z foldera i pchnął go w stronę Ebena. - Strona trzecia, paragraf 5c.

Starając się opanować przerażenie, Eben chwycił dokument. Otwo­rzył go na trzeciej stronie i przeczytał odpowiedni paragraf. Przeczytał go raz jeszcze, czując na sobie przygniatający ciężar.

- O ile pamiętam - ciągnął Wilder - radziłem ci, żebyś przed podpi­saniem dał tę umowę prawnikowi, ale ty pożałowałeś pieniędzy.

Eben cisnął papiery na biurko.

- Myślisz, że w końcu udało ci się położyć łapę na moim ranczu, co? - wycedził przez zaciśnięte zęby.

- To piękny kawał ziemi, MacCallister. Dzikiej, surowej. Pełno tam wspaniałych widoków i ślicznych zakątków. Wszystko to pozostanie twoją własnością, jeśli tylko zdołasz zwrócić nam ćwierć miliona dolarów z okła­dem w przeciągu sześćdziesięciu dni. A jeśli ci się to nie uda... - urwał dla zwiększenia efektu i wzruszył ramionami. - Bank nie będzie miał wyboru. Przejmie twoją ziemię, potem sprzeda.

- Tobie, prawda? - powiedział oskarżycielsko Eben. Cały aż zesztywniał ze złości.

Billy Joe zakołysał się w krześle.

- Powiedziałem ci już wtedy, kiedy podpisywałeś umowę, a teraz powtórzę: hodowla to już przeszłość. Kraj wszedł w epokę usług. Musisz wychodzić naprzeciw potrzebom ludzi...

- Tak jak ty, co? - przerwał mu Eben. - Zagarniając cudzą ziemię, żeby wybudować kolejne hotele, pola golfowe, centra handlowe, parkin­gi, korty tenisowe i baseny, no i oczywiście kasyno w pobliżu, na wypa­dek gdyby komuś jednak zostały jakieś pieniądze.

Na myśl o tym, że taki los mógł spotkać Gwiaździste Ranczo, Ebena ogarnęła ślepa furia. To była ziemia jego rodziny od trzech pokoleń. Tam spędził ponad dwadzieścia lat życia, oszczędzając na wszystkim, harując od świtu do zmierzchu, a nawet dłużej. Tej ziemi poświęcił całe swoje życie, wszystko - po to tylko, żeby ją utrzymać.

- Cóż, czy ci się to podoba, czy nie, teraz jest popyt na takie rzeczy. Hodowla nie przynosi już zysków. Szczerze mówiąc, nie sądzę, by ktoś udzielił pożyczki ranczerowi, który nie ma żadnych dodatkowych źródeł dochodu. Tak jak ty, MacCallister. Co oznacza, że jesteś bez szans na otrzymanie kredytu gdzie indziej.

- Dlaczego? Dałeś już znać swoim kolesiom z innych banków, żeby nie udzielili mi pożyczki?

- W pewnym sensie inteligentny z ciebie facet, MacCallister - po­wiedział Wilder, a Eben zauważył, że nie zaprzeczył jego słowom.

- Myślisz, że już wygrałeś, ale ja mam ciągle jeszcze sześćdziesiąt dni na zebranie pieniędzy. I oświadczam ci, że je oddam. Co do centa.

Wilder zaśmiał się z niedowierzaniem.

- Jasne. A świnie mają skrzydła. Możesz sprzedać wszystkie swoje krowy i woły, i ciągle jeszcze dużo będzie ci brakowało.

Eben w duchu przyznał mu rację. Ale na jego ranczo to nie bydło przedstawiało prawdziwą wartość, ale konie.

Eben dość szybko się zorientował, że choć popyt na bydło maleje, dobre, ranczerskie konie ciągle cieszą się dużym zainteresowaniem. Przez ostatnich dziesięć lat poświęcał każdą wolną chwilę i każdego zaoszczę­dzonego dolara na stworzenie stadniny. Kupował rasowe konie i stawiał zabudowania. Była to jedna z długoterminowych inwestycji, które dopiero po dłuższym czasie przynoszą zyski. Ale Eben w końcu dopiął swego. Konie były jego najmocniejszą kartą. Ale czy dość mocna,? Nie miał pewności.

- Przekonamy się o tym za dwa miesiące, prawda? - odparł, odwró­cił się na pięcie i ruszył do drzwi.

- Byłbym zapomniał, MacCallister! - zawołał za nim Wilder. - Mi­łego Święta Dziękczynienia.

Eben usłyszał w głosie Wildera sarkastyczną nutę. Zawsze tak było, pomyślał z goryczą. Kiedy tylko coś, na czym mu zależało, znajdowało się w jego zasięgu, komuś zawsze udawało się sprzątnąć mu to sprzed nosa.

Ale nie tym razem.

Tym razem nie może przegrać.

Przez całą drogę na ranczo Eben liczył co sprzedać i za jaką cenę. Wziął pod uwagę najgorszy scenariusz. Nie było sposobu na redukcję wydatków; już i tak zostały obcięte do niezbędnego minimum.

W końcu stało się jasne, że Eben ma jeszcze szansę - a raczej cień szansy.

Niecały tydzień po otrzymaniu z banku hiobowej wieści spadł kolej­ny cios. Eben poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg, gdy odebrał telefon i usłyszał, że jego siostra zginęła w wypadku samochodowym. Zabronił sobie o tym rozmyślać.

Pustynna poczta pantoflowa działała jednak bez zarzutu. Wiadomość o śmierci Carli rozniosła się natychmiast. Eben oderwał wzrok od biało-granatowego jeepa. Jeśli Maddie Williams przyszła wyrazić swoje współ­czucie, on zdecydowanie sobie tego nie życzył.

W ogóle nie życzył sobie wizyt Maddie Williams.

W górze nad jego głową grudniowe niebo lśniło jasnym, popołu­dniowym blaskiem, oświetlając upstrzony kaktusami pejzaż południowej Arizony. Było ciepło, tylko czasem rześki powiew wiatru przypominał o zimie.

Takim dniem powinno się rozkoszować, wdychając świeże, czyste powietrze i podziwiając błękit bezchmurnego nieba.

Ale Eben MacCallister nie miał na to czasu - ani na przyjmowanie gości. Ujeżdżał właśnie młodego ognistego ogiera, nad którym już długo pracował. Dziki dwulatek nie był zachwycony pobieranymi naukami - drażniła go ciężka opona, którą ciągnął za sobą na sznurze.

Parskając, koń przystanął i spojrzał wrogo na oponę. Eben dał mu chwilę spokoju i znowu lekko ukłuł go ostrogami. Zdenerwowany koń szarpnął ostro. Opona podskoczyła gwałtownie do góry, płosząc konia. Usiłując za wszelką cenę utrzymać się na jego grzbiecie, Eben usłyszał jak jeep wjeżdża na podjazd. Ogier także wyłowił ten dźwięk i odwró­cił głowę w stronę dobiegającego warkotu. Klnąc w duchu, Eben ze złością spojrzał na samochód, który właśnie zatrzymał się tuż przy padoku.

Zacisnął zęby na widok Maddie Williams. Łagodne wieczorne słoń­ce zalśniło w ciemnozłotych włosach kobiety. Na ułamek sekundy jego błękitne oczy spotkały się z jej - ciepłymi, brązowymi. Maddie zdecydo­wanie pchnęła furtkę, która otworzyła się z przeraźliwym metalicznym skrzypnięciem.

I wtedy rozpętało się piekło. Koń rzucił się w panice w bok, sznur zaplątał mu się pod ogonem.

Eben znalazł się pod płotem padoku, rozłożony na łopatki. Oszoło­miony upadkiem, leżał mrugając i potrząsając głową. W końcu doszedł do siebie, spojrzał w górę i zobaczył Maddie - smukłą, elegancką i bar­dzo kobiecą.

Uśmiechnęła się uroczo. Drobne zmarszczki wokół jej ciemnych oczu pogłębiły się na kształt drobnych wachlarzyków.

- Po tylu latach w końcu mam cię u swoich stóp, MacCallister. - W jej głosie brzmiała nuta rozbawienia, ale oczy wyrażały inne nastroje.

Eben odpowiedział gniewnym spojrzeniem.

- Bardzo śmieszne, Maddie. Naprawdę bardzo śmieszne - mruknął rozzłoszczony. Podniósł się z trudem, nie zwracając uwagi na ból poobi­janego, ponad czterdziestoletniego ciała.

Odsunął się od ogrodzenia padoku. Szybko odnalazł swój kapelusz, który leżał kilka metrów dalej. Ogier parskał nerwowo. Wynajęty do po­mocy Ramon Vargas trzymał zwierzę mocno za uzdę. Koń podrzucał gło­wą, szarpiąc szczupłym ciałem Ramona.

Eben zrobił krok w stronę kapelusza. Poczuł rozdzierający ból w pra­wym biodrze. Skrzywił się i kulejąc podszedł, żeby go podnieść. Schyla­jąc się, znowu wykrzywił twarz.

- Pan w porządku, seńor Mac? - Wyraziste czarne oczy Ramona spojrzały na niego z troską.

Eben tylko kiwnął głową i sięgnął po lejce. Nie zapytał, jak Meksy­kaninowi udało się tak szybko znaleźć na padoku i złapać konia - tak jak dziesięć lat wcześniej nie pytał o nic, kiedy Ramon przyszedł na ranczo w poszukiwaniu pracy. Po dziś dzień Eben nie wiedział, gdzie Ramon mieszka, ile ma lat, czy ma rodzinę - i zieloną kartę. Pojawił się w chwili, kiedy Eben po uszy tonął w długach i nie stać go było na płacenie obo­wiązujących stawek. Ramon zgodził się pracować za mniej. Znacznie mniej. Eben przyjął go bez wahania. Później zatrudnił jeszcze jego kuzy­na, Luisa, na tych samych warunkach.

Ramon podał mu lejce i odsunął się trochę. Ogier, ciągle zdenerwo­wany, rzucał się na boki, próbując uwolnić z uprzęży. Eben zaczął do niego przemawiać cichym, łagodnym głosem.

- Już dobrze, dobrze, ty głuptasie - mruczał. - Lepiej się uspokój, bo dojdę do wniosku, że nie jesteś wart zachodu... A rzeźnik da mi za ciebie z osiemset dolców. - Eben powoli przyciągnął konia do siebie i położył dłoń na jego drżącej szyi. - Nie podoba ci się ten sznur pod zadem, co? Musisz się przyzwyczaić, bo kiedyś na jego końcu znajdzie się dorosła krowa, a nie tylko stara opona.

Skupił się na koniu, całkowicie ignorując wysoką, smukłą blondyn­kę, która ciągle stała przy płocie. Dwadzieścia lat temu nie potrafiłby się tak zachować. Ale wtedy Maddie była jego ukochaną, dziewczyną, z któ­rą chciał się ożenić. Teraz była bogatą wdową po Allanie Williamsie, a Eben miał więcej lat i rozumu.

Nie czuł wzruszenia czy nostalgii i był z tego naprawdę dumny.

Delikatnie głaskał konia. Czekał, aż ogier się uspokoi. Potem posta­nowił go znowu dosiąść. Szukając stopą strzemienia, spojrzał na Maddie. Zauważył lekkie rozbawienie na jej twarzy. Kiedyś patrzyła na niego z nie­skrywanym zachwytem, a on chętnie się przed nią popisywał. Teraz samo wspomnienie tamtych chwil go zirytowało.

Maddie przyglądała mu się, stojąc przy płocie. Eben zaczął trening od początku, by odzyskać zaufanie konia. Całkowicie skoncentrował się na zadaniu, ani razu nie spojrzał w stronę kobiety. Ignorował ją tak sku­tecznie, jakby zatrzasnął przed nią drzwi.

Maddie patrzyła na niego chłodno. Eben MacCallister był wysoki i smukły. W jego twarzy rysowała się twardość górskich skał, których poszarpane krawędzie wznosiły się na horyzoncie. Oczy miał niebieskie i przenikliwe, włosy ciemne, gdzieniegdzie już przyprószone siwizną. Był człowiekiem pełnym sprzeczności - czasem niewiarygodnie twardym i nieustępliwym, czasem zdumiewająco czułym i troskliwym.

Teraz zgrywał twardziela. Zachowywał się tak lodowato, jakby chciał zmusić kobietę do ucieczki.

Gdyby kiedyś odrzucił ją w taki sposób, Maddie rzeczywiście ucie­kłaby z płaczem. Teraz tylko utwierdziła się w swoim uporze. Wiedziała jednak, że jej cierpliwość nie zostanie nagrodzona. Czuła, że mogłaby stać przy ogrodzeniu do końca świata, a on i tak nie oderwałby się od swojego zajęcia. Miała tylko jedno wyjście z sytuacji - zmusić Ebena, żeby zaczął jej szukać. Ruszyła w stronę domu.

Dom, obłożony piaskową gliną z okolicznych terenów wtapiał się w pustynny krajobraz. Dach nad ciągnącym się wokół gankiem wspiera­ły wąskie, zbielałe od słońca belki.

Podchodząc do drzwi, Maddie zwolniła nieco kroku. Nagle opadły ją wspomnienia, z którymi nie umiała sobie radzić tak dobrze jak Eben. Zresztą nie miała zamiaru uciekać przed Ebenem - ani przed przeszło­ścią.

Ale przeszłość otoczyła ją ze wszystkich stron, kiedy przekroczyła próg domu, który kiedyś omal nie stał się jej domem.

 

Eben pracował nad swoim ogierem jeszcze przez dziesięć minut. W końcu udało mu się zrobić rundę wokół padoku, holując oponę. Do­szedł do wniosku, że na dziś to wystarczy. Zeskoczył z konia przy furcie i rzucił wodze Ramonowi. Odwrócił się przodem do płotu, przystanął i zdrętwiał. Maddie nie było.

- Ramon, gdzie jest pani Williams? - spytał.

- La seńora, ona pójść do la casa.

Eben spojrzał gniewnie na dom ocieniony od zachodu przez kępę drzew. Nie życzył sobie odwiedzin Maddie, tak samo jak nie chciał, by nawiedziła go zaraza. Przeskoczył przez ogrodzenie i ruszył w stronę drzwi. Szybko pokonał niewielki dystans. Przy każdym kroku pobrzękiwał ostro­gami. Drewniana podłoga ganku zadudniła głucho pod butami. Wszedł do wyłożonego terakotą przedsionka i przystanął, żeby rozejrzeć się po pokoju dziennym. Kremowe ściany, kominek wyłożony meksykańskimi kafelkami, belki stropowe. Z kuchni dobiegł go brzęk kostek lodu i szkła. Eben zaklął w duchu i wszedł do kuchni.

Maddie stała przy kuchennym blacie i wyglądała jak wcielenie domowej elegancji. Miała na sobie zieloną bluzkę z grubego jedwabiu, beżowe lniane spodnie i złoty łańcuszek zamiast paska. Złote, sięgające ramion włosy swobodnie okalały jej twarz. Prostota i czysta doskonałość.

- Widzę, że czujesz się jak u siebie w domu - zauważył oschle Eben.

- Kiedyś to był mój dom. W pewnym sensie.

Eben nie chciał, żeby mu o tym przypominano.

- Co tu robisz, Maddie?

- Zaschło mi w gardle. Wiedziałam, że prędzej osiwieję, niż się do­czekam, aż zaproponujesz mi coś do picia. Więc sama przyrządziłam le­moniadę. - Wdzięcznym ruchem dłoni wskazała wyciśnięte połówki cy­tryn leżące na blacie.

Maddie oczywiście postanowiła przypomnieć mu o czasach, kiedy czekała na niego z dzbankiem lemoniady pod koniec kolejnego dnia jego ciężkiej pracy. Jeszcze jedno wspólne wspomnienie, słodko-gorzkie, jak tysiące innych.

Przygotowała lemoniadę z premedytacją. Chciała przywołać prze­szłość. Pokazać, że pamięta, jaki był kiedyś jego ulubiony napój.

- Wiesz, że nie o to mi chodzi. Czego chcesz?

- Dawny Eben MacCallister uśmiechał się czasami - powiedziała Maddie, przyglądając mu się uważnie.

- Nie mam czasu na słowne gierki - odparł niecierpliwie Eben. - Zachowaj je dla swoich gości ze Wschodu.

- Jak zwykle interesuje cię tylko praca? - Maddie uniosła dłoń, żeby jej nie przerywał. - To było pytanie retoryczne, MacCallister. Znam od­powiedź.

Upiła łyk lemoniady, podała mu drugą szklankę, a potem odeszła, zostawiając za sobą zapach drogich perfum, dziki i słodki jak woń rzad­kiego pustynnego kwiatu.

Przystanęła w przeciwległym rogu, koło telefonu. Oparła się biodrem o kuchenny blat. Eben poczuł, jak ogarnia go dawne pożądanie. Stłumił je natychmiast.

- Przyjechałam tu w interesach, MacCallister. Ale pewnie już o tym wiesz. Chyba że nie odsłuchujesz wiadomości z automatycznej sekretar­ki. - Postukała długim, koralowym paznokciem w migające czerwone światełko. - Widzę, że ich nie kasujesz. Masz tu nagrania z dwóch dni. Chcesz posłuchać? Pięć ode mnie, dwa od jakiegoś prawnika z Tucson, jedno od kogoś, kto przedstawił się jako H.D. z Teksasu i dwa od Billy’ego Joego Wildera z banku.

- Musiałaś węszyć, co? Nie mogłaś się powstrzymać? - Eben spoj­rzał na nią ostro. - Masz taką elegancką fryzurę, markowe ciuchy, drogie perfumy, ale nie zdążyłaś nabrać odpowiednich manier.

Uśmiechnęła się tylko, słysząc tę obraźliwą uwagę. Pewnie nie zda­wał sobie sprawy, że elegancki strój miał ją tylko chronić przed nim.

- To dlatego, że nieodpowiednich manier uczyłam się od mistrza, czyli od ciebie.

- Te pochlebstwa donikąd cię nie doprowadzą, Maddie - odparł krótko.

- Nic dziwnego. Nigdy mnie nie doprowadziły - powiedziała. - Ale tak naprawdę wcale tu nie węszyłam. - Chciałam tylko sprawdzić, czy twoja automatyczna sekretarka działa.

- Jasne - prychnął Eben i upił łyk zimnej jak lód lemoniady. Jego usta natychmiast wykrzywił grymas. Lemoniada była potwornie kwaśna. - Chryste Panie, nie dodałaś cukru?

- Nie do twojej - odparła, uśmiechając się chytrze. W jej ciemnych oczach zamigotały iskierki rozbawienia. - Ale ciekawe, że sam to za­uważyłeś. Sam jesteś taki skwaszony, jakby cię ochrzczono sokiem z cy­tryny.

- To dziecinada, Maddie. Dorośnij wreszcie. - Eben podszedł do cukiernicy, wsypał trzy kopiaste łyżeczki cukru do swojej szklanki i za­mieszał.

- Kiedyś, MacCallister, święcie wierzyłam, że to przeze mnie stałeś się taki zimny i cyniczny. Ale teraz myślę sobie, że ty nigdy nie miałeś poczucia humoru. Uśmiechałeś się tak rzadko. Randka oznaczała dla cie­bie tylko konną przejażdżkę w świetle księżyca. Nie znosiłeś wydawać pieniędzy na nic, nawet na pierścionek zaręczynowy. Interesowała cię tylko praca. Praca, praca, praca.

- A jaki miałem wybór? - powiedział wyzywająco. - To pieniądze zarobione ciężką pracą sprawiały, że na stole był chleb. Bo mój ojciec z całą pewnością go tam nie kładł.

- Jasne, obwiniaj o wszystko swojego ojca - odpaliła Maddie, ziry­towana jego słowami. - Ale on przynajmniej wiedział, jak cieszyć się życiem.

- I tak był tym zajęty, że niemal stracił ranczo.

- Czyż to nie byłoby okropne - mruknęła sarkastycznie Maddie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin