Grass Gunter - Trylogia Gdańska 01 - Blaszany bębenek.doc

(2618 KB) Pobierz
GÜNTER GRASS

GÜNTER GRASS

BLASZANY BĘBENEK

Tytuł oryginału: Die Blechtrommel

Tłumaczenie z oryginału: Sławomir Błaut

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Osoby i akcja książki są zmyślone

Wszelkie podobieństwo z jakąś żyjącą

lub zmarłą osobą jest tylko sprawą przypadku.


KSIĘGA PIERWSZA

OBSZERNA SPÓDNICA

Nie będę ukrywał: jestem pensjonariuszem zakładu dla nerwowo chorych, mój pielęgniarz obserwuje mnie, bodaj ani na chwilę nie spuszcza z oka; w drzwiach bowiem jest judasz, a oko pielęgniarza ma w sobie ów brąz, który mnie, niebieskookiego, nie potrafi przej­rzeć.

Mój pielęgniarz nie może więc być moim wrogiem. Polubiłem go, opowiadam podglądaczowi zza drzwi, ledwie wejdzie do poko­ju, zdarzenia z mojego życia, aby mimo judasza, który mu przeszka­dza, poznał mnie. Poczciwiec ceni widać moje opowieści, bo gdy tylko mu coś nałgam, pokazuje mi, żeby się odwdzięczyć, swoją naj­nowszą kompozycję z supłów. Czy jest artystą, wydaje się wątpliwe. Wystawa jego dzieł spotkałaby się jednak z dobrym przyjęciem pra­sy, ściągnęłaby także garść nabywców. Ze zwyczajnych sznurków, które po godzinach odwiedzin zbiera w pokojach swoich pacjentów i rozplątuje, wyplata pogmatwane węźlaste stwory, potem zanurza je w gipsie, a gdy zastygną, osadza na drutach, sterczących w drewnia­nych podstawkach.

Często nosi się z myślą wykorzystania w swej twórczości koloru, ja mu odradzam, wskazuję na moje biało lakierowane metalowe łóż­ko i proszę, by wyobraził sobie to najdoskonalsze z łóżek barwnie wymalowane. Przerażony załamuje wówczas swoje pielęgniarskie ręce, w nieco zbyt drętwej twarzy stara się wyrazić wszystkie odcie­nie strachu na raz i wyrzeka się kolorowych planów.

Moje białe metalowe łóżko szpitalne jest zatem miarą. Dla mnie jest nawet czymś więcej: moje łóżko to cel, który wreszcie osiągną­łem, to moje pocieszenie, a mogłoby się jeszcze stać moją wiarą, gdyby kierownictwo zakładu pozwoliło mi wprowadzić pewne zmia­ny: chciałbym podwyższyć kratę łóżka, żeby już nikt nie zbliżał się do mnie zanadto.

Raz w tygodniu moją ciszę wplecioną między metalowe pręty przerywa dzień odwiedzin. Wtedy przychodzą ci, którzy chcą mnie uratować, których bawi to, że mnie kochają, którzy chcieliby we mnie cenić, szanować i poznawać siebie. Jacy są ślepi, nerwowi, jacy niewychowani. Nożyczkami do paznokci kaleczą biało lakierowaną kratę łóżka, długopisami i ołówkami chemicznymi wysmarowują na lakie­rze wydłużone, nieprzyzwoite figurki. Mój adwokat za każdym ra­zem, ledwie wrzaśnie na cały pokój swoje „halo”, wciska nylonowy kapelusz na lewy słupek w nogach łóżka. Przez całą wizytę - a ad­wokaci potrafią długo gadać — tym aktem przemocy pozbawia mnie równowagi i pogody ducha.

Gdy już goście złożą przyniesione prezenty na białym, pokrytym ceratą stoliku pod akwarelą z zawilcami, gdy już im się uda przedsta­wić mi podejmowane właśnie lub zamierzone próby ocalenia i prze­konać mnie, którego niestrudzenie pragną ocalić, o wysokim stan­dardzie swojej miłości bliźniego, znów odnajdują przyjemność we własnej egzystencji i odchodzą. Wtedy zjawia się mój pielęgniarz, żeby wywietrzyć pokój i pozbierać sznurki, którymi związane były prezenty. Nieraz po wywietrzeniu znajduje jeszcze czas, aby siedząc przy moim łóżku i rozplątując sznurki tak długo rozsiewać ciszę, aż nazywam ciszę Brunem, a Bruna ciszą.

Bruno Münsterberg - mimo zbieżności nazwisk[1] mówię tu, rzecz jasna, o moim pielęgniarzu - kupił na mój rachunek pięćset arkuszy papieru do pisania. Gdyby zapas nie wystarczył, Bruno, który jest nieżonaty, bezdzietny i pochodzi z Sauerlandu, pójdzie jeszcze raz do małego sklepu papierniczego, gdzie sprzedają również zabawki, i postara się o potrzebną mi nie liniowaną przestrzeń dla mojej, miej­my nadzieję, dokładnej pamięci. Nigdy nie mógłbym prosić o tę przy­sługę moich gości, choćby adwokata czy Kleppa. Troskliwa miłość, jaka została mi przepisana, z pewnością nie pozwoliłaby przyjacio­łom przynieść i oddać do dyspozycji mojego nieustannie wydzielają­cego słowa umysłu czegoś tak niebezpiecznego jak nie zapisany pa­pier.

Kiedy powiedziałem do Bruna:

- Ach, Bruno, kupiłbyś mi pięćset arkuszy dziewiczego papieru? - Bruno spoglądając w sufit i, jakby prowokował do porównań, wy­ciągając palec w tym samym kierunku, odparł:

- Chodzi panu o biały papier, panie Oskarze.

Pozostałem przy słówku „dziewiczy” i prosiłem Bruna, żeby w sklepie też tak powiedział. Gdy późnym popołudniem wrócił z paczką wydało mi się, że kłębią się w nim różne myśli. Raz po raz długo wpatrywał się w sufit, skąd zwykle czerpie natchnienie, aż wreszcie odezwał się:

- Polecił mi pan właściwe słowo. Zażądałem dziewiczego papie­ru, a sprzedawczyni zaczerwieniła się po same uszy, zanim przynio­sła mi, co potrzeba. Obawiając się dłuższej rozmowy o sprzedaw­czyniach ze sklepów papierniczych, byłem zły na siebie, że nazwałem papier dziewiczym, toteż zachowywałem się cicho, czekając, aż Bruno wyjdzie z pokoju, i dopiero wtedy otworzyłem paczkę z pięciuset arkuszami papieru do pisania.

Niezbyt długo trzymałem i ważyłem w dłoni uparcie wyginający się plik. Odliczyłem dziesięć arkuszy, resztę schowałem w nocnej szafce, wieczne pióro znalazłem w szufladzie koło albumu z fotogra­fiami: jest pełne, nie powinno zabraknąć atramentu, jak mam zacząć?

Można rozpocząć historię od środka i przerzucając się śmiało to naprzód, to wstecz, narobić zamieszania. Można zagrać na nowocze­sność, przekreślić wszystkie czasy i odległości, a następnie oznajmić lub sprawić, by oznajmili to inni, że wreszcie, w ostatniej chwili, rozwiązało się problem przestrzeni i czasu. Można również stwier­dzić na samym początku, że w obecnej dobie napisanie powieści jest niepodobieństwem, potem jednak, niejako za swoimi plecami, przed­łożyć znakomite czytadło, aby w rezultacie uchodzić za ostatniego z powieściopisarzy, któremu jeszcze się udało. Słyszałem też, że to dobrze i skromnie brzmi, kiedy na wstępie zapewnia się uroczyście: Nie ma już powieściowych bohaterów, bo nie ma już indywiduali­stów, bo indywidualność zaginęła, bo człowiek jest samotny, bez pra­wa do indywidualnej samotności, i tworzy bezimienną i abohaterską masę. Może to i prawda, może jest w tym wszystkim jakaś racja. Co do mnie, Oskara, i mojego pielęgniarza Bruna, chciałbym jednak stwierdzić: Obaj jesteśmy bohaterami, bardzo różnymi bohaterami, on z jednej, ja z drugiej strony judasza; i kiedy on otwiera drzwi, to obaj w dalszym ciągu, mimo całej przyjaźni i samotności, nie jeste­śmy bezimienną i abohaterską masą.

Zaczynam od czasów odległych; gdyż swojego życia nie powi­nien opisywać nikt, kto nie zdobędzie się na cierpliwość, aby przed zabraniem się do własnej egzystencji wspomnieć przynajmniej poło­wę swoich dziadków. Wam wszystkim, którzy poza murami mojego zakładu musicie wieść zawikłane życie, wam, przyjaciołom i coty­godniowym gościom, którzy nie wiecie nic o moim zapasie papieru, przedstawiam babkę Oskara ze strony matki.

Pewnego październikowego popołudnia moja babka Anna Brońska siedziała w swoich spódnicach na skraju kartofliska. Przed połu­dniem można by się było przekonać, jak zręcznie umiała zgrabiać zwiędłe zielsko na porządne sterty, w południe zjadła chleb ze smalcem przyprawiony syropem, potem ostatni raz skopała zagon, wreszcie usiadła w swoich spódnicach między dwoma pełnymi koszami. Przed ustawionymi pionowo, skierowanymi czubkami ku sobie podeszwa­mi trzewików tliło się ognisko z naci ziemniaczanej, niekiedy odzy­wające astmatycznie, smużące się płaskim i rozwleczonym dymem ponad leciutko nachyloną skorupą ziemi. Było to w roku osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym, babka siedziała w sercu Kaszub, w pobliżu Bysewa, jeszcze bliżej cegielni, siedziała mając przed sobą Rębiechowo, za sobą Firogę, zwrócona ku drodze na Brętowo, mię­dzy Tczewem a Kartuzami, siedziała plecami do czarnego lasu wo­kół Złotej Karczmy i leszczynowym kijem nadpalonym u końca wsu­wała ziemniaki w gorący popiół.

Jeśli przed chwilą wymieniłem specjalnie spódnice mojej babki, jeśli powiedziałem, mam nadzieję, dość wyraźnie: siedziała w swo­ich spódnicach - ba! zatytułowałem cały rozdział: Obszerna spód­nica, to dlatego że wiem, co jestem winien tej części garderoby. Babka nie nosiła jednej tylko spódnicy, nosiła ich cztery, jedną na drugiej. Nie znaczy to wcale, że ubierała się w jedną wierzchnią spódnicę i trzy halki; ubierała się w cztery tak zwane wierzchnie spódnice, jedna miała na sobie następną, ona zaś nosiła wszystkie cztery we­dług systemu, który co dzień zmieniał ich kolejność. Co wczoraj było na wierzchu, dzisiaj znajdowało się pod spodem; druga spód­nica stawała się trzecią. Ta, co jeszcze wczoraj była trzecia, dzisiaj przylegała do skóry. Tamta, wczoraj jej najbliższa, dzisiaj ukazywa­ła dokładnie swój wzór, mianowicie żaden: spódnice mojej babki Anny Brońskiej, jedna w drugą, przekładały ponad wszystko ten sam ziemniaczanobury walor. Musiało jej być dobrze w tym kolo­rze.

Poza tym kolorytem spódnice mojej babki cechowała ekstrawa­gancka rozrzutność w szafowaniu materiałem. Zaokrąglały się bu­fiasto, wzdymały się, gdy nadciągał wiatr, wiotczały, gdy ustawał, trzepotały, gdy przemykał obok, i całą czwórką powiewały przed babką, gdy dmuchał jej w plecy. Siadając zbierała spódnice wokół siebie.

Oprócz czterech wzdymających się ciągle, zwisających, układa­jących się w fałdy lub sztywno i pusto przy jej łóżku spódnic babka miała jeszcze piątą spódnicę. Nie różniła się ona niczym od czterech pozostałych ziemniaczanoburych sztuk. Zresztą owa piąta spódnica nie była zawsze tą samą piątą spódnicą. Podobnie jak jej siostry pod­legała prawom wymiany, należała do czterech noszonych spódnic i jak one, gdy przyszedł jej czas, musiała co piąty piątek trafić do balii, w sobotę na sznur do bielizny pod oknem kuchni, a po wy­schnięciu na deskę do prasowania.

Kiedy po takiej sobocie wypełnionej sprzątaniem, pieczeniem, praniem i prasowaniem, po wydojeniu i nakarmieniu krowy moja babka wchodziła cała do cebra, coś niecoś pozostawiała w mydli­nach, potem znów wynurzała się z wody, aby w ręczniku w duże kwiaty usiąść na brzegu łóżka, na podłodze leżały przed nią rozłożo­ne cztery noszone spódnice i jedna świeżo wyprana. Palcem wskazu­jącym prawej dłoni podtrzymywała dolną powiekę prawego oka, nie korzystała z niczyich rad, nawet brata, Wincentego, nie pytała o zda­nie, i dlatego decydowała się szybko. Stawała boso i palcami u nogi odsuwała tę spódnicę, której ziemniaczana burość utraciła najwięcej blasku. Czystej sztuce przypadało wówczas zwolnione miejsce.

Nazajutrz, w niedzielny ranek, idąc do kościoła w Rębiechowie poświęcała odświeżoną kolejność spódnic Jezusowi, w którego mocno wierzyła. Gdzie moja babka nosiła wypraną spódnicę? Była kobietą nie tylko czystą, lecz również trochę próżną, najlepszą sztukę nosiła na widoku i - jeśli dopisywała pogoda - w słońcu.

Teraz jednak, gdy siedziała przy ognisku z ziemniaczanej naci, było poniedziałkowe popołudnie. Niedzielna spódnica w poniedział­ki przesuwała się bliżej ciała, o jedno miejsce, a tymczasem ta, co w niedzielę grzała się ciepłem jej skóry, w poniedziałki bardzo poniedziałkowo spływała smętnie z bioder. Babka pogwizdywała nie myśląc o jakiejś melodii i leszczynowym kijem wygrzebała z popio­łu pierwszego upieczonego ziemniaka. Odsunęła bulwę dość daleko od tlącej się sterty zielska, żeby wiatr ją wysmagał i ostudził. Ostro zakończoną gałęzią przebiła potem nadwęgloną i skorupiasto popę­kaną bryłkę, uniosła ją do ust, które już nie pogwizdywały, ale spo­między suchych, spękanych od wiatru warg zdmuchiwały popiół i ziemię z łupiny.

Dmuchając babka zamknęła oczy. Gdy uznała, że już dość się nadmuchała, otworzyła je, najpierw jedno, potem drugie, wbiła w ziemniaka rzadko rozstawione, poza tym jednak nienaganne sie­kacze, przestała natychmiast gryźć, trzymała w otwartych ustach mączastą i parującą połówkę zbyt jeszcze gorącego ziemniaka i znad rozszerzonych nozdrzy, wdychających dym i październikowe powie­trze, spoglądała zaciekawionym wzrokiem na pola aż po niedaleki horyzont, podzielony słupami telegraficznymi na równe odcinki, z górnym kawałkiem, zaledwie jedną trzecią, komina cegielni.

Coś tam poruszało się między słupami telegraficznymi. Babka zamknęła usta, zacisnęła wargi, zmrużyła oczy i mełła ziemniaka w zębach. Coś tam poruszało się między słupami. Coś tam skakało. Trzej mężczyźni skakali między słupami, trzej dopadli komina ce­gielni, potem obiegli dokoła i jeden zawrócił, rozpędził się od nowa, zdawał się nieduży i krępy, pomknął przez cegielnię, dwaj inni, szczu­plejsi i wyżsi, tuż za nim, przez cegielnię, za chwilę znów między słupy, tamten jednak, nieduży i krępy, skręcił raptownie, bardziej mu się spieszyło niż szczupłym i wysokim pozostałym skoczkom, któ­rzy znów musieli biec do komina, bo tamten już tam był, gdy oni, oddaleni o dwie piędzi, dopiero się rozpędzali, i nagle zniknęli, stra­cili ochotę, tak to wyglądało, a i ów nieduży wpół skoku z komina skrył się za horyzontem.

Zatrzymali się tam i zrobili przerwę albo zmienili stroje, albo wzięli się do strychowania cegieł i dostali za to trochę grosza.

Gdy babka korzystając z przerwy chciała nadziać na kij drugiego ziemniaka, chybiła. A tamten, co zdawał się nieduży i krępy, w tym samym stroju wdrapał się na horyzont, jakby to był płot z desek, jakby obu goniących zostawił za płotem, wśród cegieł albo na szosie do Brętowa, a mimo to spieszył się, chciał być szybszy od słupów telegraficznych, sadził długimi, powolnymi susami przez pole, błoto tryskało mu spod podeszew, wyskakiwał z błota, ale im dalej skakał, tym głębiej brnął w glinie. A niekiedy przyklejał się jakby do podło­ża, potem znów tak długo zastygał bez ruchu w powietrzu, że miał dość czasu, nieduży, lecz krępy, by w skoku otrzeć sobie czoło, za­nim znów dosięgał nogą owego świeżo zoranego pola, które wzdłuż pięciu morgów kartofliska ciągnęło się bruzdami w stronę wąwozu.

I dobiegł już do wąwozu, nieduży, lecz krępy, zniknął niemal w wąwozie, gdy na horyzont wdrapali się i dwaj pozostali, wysocy i szczupli, którzy tymczasem zwiedzili pewnie cegielnię, brnęli w glinie, wysocy i szczupli, ale nie chudzi, i babka znów nie mogła nadziać ziemniaka na gałąź; bo czegoś takiego nie widuje się co dzień, żeby trzej dorośli, choć różnego wzrostu, skakali wokół słupów tele­graficznych, o mały włos nie odłamali komina cegielni, a potem, w pewnym odstępie, najpierw nieduży i krępy, potem szczupli i wy­socy, ale wszyscy trzej jednakowo mozolnie, uparcie i z coraz grub­szą warstwą gliny pod podeszwami skakali odświeżeni przez pole, zorane dwa dni temu przez Wincentego, i znikali w wąwozie.

Teraz zniknęli wszyscy trzej i babka mogła wreszcie nadziać na kij prawie już całkiem wystygłego ziemniaka. Pospiesznie zdmuch­nęła ziemię i popiół z łupiny, włożyła zaraz całego do ust, pomyślała, jeśli w ogóle coś pomyślała: „Ci to pewnie będą z cegielni”, i jeszcze przeżuwała koliście, gdy z wąwozu wyskoczył jeden, rozejrzał się dziko znad czarnego wąsa, dwoma susami dopadł ogniska, stanął przy ogniu, przed i za ogniem jednocześnie, tu klął, tam trząsł się ze stra­chu, nie wiedział, co ze sobą zrobić, nie mógł zawrócić, bo z tyłu nadbiegali wąwozem szczupli i wysocy, więc rzucił się na kolana, oczy wyszły mu nieomal z orbit, pot wystąpił na czoło. I sapiąc, z drżącym wąsem, pozwolił sobie podczołgać się bliżej, podczołgać się aż do stóp; bardzo blisko podczołgał się do babki, patrzył na moją babkę jak nieduże i krępe zwierzę, aż musiała westchnąć, nie mogła dłużej żuć ziemniaka, opuściła stopy, nie myślała już o cegielni, o cegłach, wypalaczach i strycharzach, lecz uniosła spódnicę, nie, uniosła cztery spódnice na raz i dostatecznie wysoko, aby ten, co nie był z cegielni, nieduży, lecz krępy, zmieścił się cały pod nimi i skrył się ze swoim wąsem, i już nie wyglądał jak zwierzę, i nie był ani z Rębiechowa, ani z Firogi, był pod spódnicą ze swoim strachem, i już nie rzucał się na kolana, nie był ani krępy, ani nieduży, a mimo to znalazł swoje miejsce, zapomniał o sapaniu, drżeniu i dłoni na kolanie: było cicho jak w dzień pierwszy albo ostatni, wiatr szemrał leciutko w tlącym się zielsku, słupy telegraficzne odliczały w szere­gu bez słowa, komin cegielni zachował dawną sylwetkę, a ona, moja babka, roztropnie wygładziła wierzchnią spódnicę na drugiej, ledwie go czuła pod czwartą spódnicą, trzecia zaś nie miała jeszcze pojęcia o tym, co dla skóry babki było nowe i zaskakujące. A ponieważ było zaskakujące, lecz z wierzchu niedostrzegalne, a druga i trzecia spód­nica jeszcze się w tym wszystkim nie połapały, babka wygrzebała z popiołu dwa, trzy ziemniaki, z kosza po prawej ręce wyjęła cztery surowe, wsunęła te bulwy, jedną po drugiej, w gorący popiół, przy­kryła suto popiołem i przegarnęła ogień, żeby odżył gęsty dym - cóż miała zrobić innego?

Ledwie uspokoiły się spódnice mojej babki, ledwie zawiesisty dym ogniska z naci ziemniaczanej, który po gwałtownym rzuceniu się na kolana tego niedużego, lecz krępego, po zmianie miejsca i po przegarnięciu ognia zagubił kierunek, znów pełzając żółto po polach zwrócił się z wiatrem na południowy zachód, a już z wąwozu wypa­dli dwaj wysocy i szczupli, co gonili za niedużym, lecz krępym, prze­bywającym teraz pod spódnicami mężczyzną, i okazało się, że obaj ubrani byli z racji służby w mundury polowej żandarmerii.

Przemknęli obok babki, nieomal jej nie spostrzegając. Czyż je­den nawet nie przeskoczył ogniska? Naraz jednak coś ich tknęło, zatrzymali się, zawrócili, pomaszerowali, stanęli w mundurach i wojskowych butach w gęstym dymie, pokasłując i pociągając dym za sobą otrząsali mundury z dymu, wciąż jeszcze pokasłując zagadnęli moją babkę, spytali, czy nie widziała Koljaiczka, bo musiała go widzieć, skoro siedzi tu przy wąwozie, a on, Koljaiczek, właśnie wąwozem uciekał.

Babka nie widziała żadnego Koljaiczka, bo żadnego Koljaiczka nie znała. Czy to ktoś z cegielni, zapytała, bo ona zna tylko tych z cegielni. Mundurowi opisali jednak Koljaiczka jako kogoś, kto z cegielnią nie manie wspólnego, kto jest raczej nieduży, krępy. Babka przypomniała sobie, że widziała, jak ktoś taki biegł, parującym ziem­niakiem na czubku ostro zakończonej gałęzi wskazała, oznaczając cel, w stronę Bysewa, które podług ziemniaka musiało leżeć między szóstym a siódmym słupem telegraficznym, licząc w prawo od komi­na cegielni. Czy jednak ów biegacz to był Koljaiczek, tego babka nie wiedziała, a swoją niewiedzę usprawiedliwiała ogniskiem, które tliło się przed podeszwami jej trzewików; ma z nim masę kramu, ogień nie chce się palić, więc ona nie może zajmować się innymi ludźmi, którzy przebiegają tędy albo stoją w dymie, w ogóle nic ją nie obcho­dzą ludzie, których nie zna, wie tylko, jacy są w Bysewie, Rębiechowie, Firodze i w cegielni - ci jej w zupełności wystarczą.

Powiedziawszy to babka westchnęła lekko, ale wystarczająco wyraźnie, by mundurowi zainteresowali się, czemu wzdycha. Kiw­nęła głową w stronę ogniska, co miało oznaczać, że westchnęła z powodu kiepskiego ognia, a trochę i z powodu różnych ludzi, co kręcą się w dymie, potem rzadko rozstawionymi siekaczami odgryzła pół ziemniaka, zajęła się wyłącznie przeżuwaniem i zwróciła oczy w lewo, ku górze.

Ci w żandarmskich mundurach nie mogli z nieobecnego spojrze­nia mojej babki zaczerpnąć otuchy, nie wiedzieli, czy mają za słupa­mi telegraficznymi szukać Bysewa, i dlatego na razie kłuli bagneta­mi pobliskie, jeszcze nie podpalone sterty zielska. Ulegając nagłemu podszeptowi wywrócili jednocześnie obydwa prawie pełne kosze, które babka miała koło siebie, i długo nie mogli zrozumieć, czemu z plecionki potoczyły się im pod nogi tylko ziemniaki, a nie Kolja­iczek. Nieufnie okrążali kopiec ziemniaków, jakby Koljaiczek w tak krótkim czasie zdążył się zakopcować, kłuli też miarowo i czekali daremnie na krzyk ukłutego. Ich podejrzenie zwracało się ku każdej zmarniałej kępie zarośli, każdej mysiej dziurze, każdemu kretowisku i raz po raz ku mojej babce, która siedziała jak wrośnięta, wydawała westchnienia, kryła źrenice pod powiekami, ukazując jednak białka, wymieniała kaszubskie imiona wszystkich świętych - co wobec mar­nie płonącego ogieńka i dwóch wywróconych koszy z ziemniakami brzmiało przesadnie smutno i głośno.

Mundurowi pozostali dobre pół godziny. Czasem odchodzili da­leko, to znów stawali przy ognisku, przeprowadzali namiar komina cegielni, chcieli też zająć Bysewo, odkładali natarcie i trzymali nad ogniem sinoczerwone dłonie, aż babka nie przerywając westchnień podsunęła każdemu z nich popękanego ziemniaka na kiju. Ale nagle, przeżuwając w najlepsze, mundurowi przypomnieli sobie o swoich mundurach, wyskoczyli w pole na odległość rzutu kamieniem, po­biegli wzdłuż janowca nad wąwozem i wypłoszyli zająca, który jed­nak nie nazywał się Koljaiczek. Przy ogniu znowu znaleźli mączaste, pachnące gorącem bulwy i postanowili ugodowo, a i trochę znużeni, pozbierać surowe ziemniaki do owych koszy, które przed­tem obowiązek kazał im wywrócić. Dopiero gdy wieczór wycisnął z październikowego nieba drobny, ukośny deszcz i atramentowy zmrok, zaatakowali jeszcze pospiesznie i niechętnie daleki ciemnie­jący kamień polny, a potem, kiedy się już z nim załatwili, dali wresz­cie za wygraną. Jeszcze chwila na rozprostowanie nóg i trzymanie dłoni, jak w błogosławiącym geście, nad zamokłym, smużącym się szeroką i długą wstęgą ogniskiem, jeszcze raz kaszel w zielonym dymie, załzawione oczy w żółtym dymie, potem pokasłujący, załza­wiony marsz na Bysewo. Jeśli Koljaiczka nie ma tutaj, musi być w Bysewie. Żandarmi polowi znają zawsze tylko dwie możliwości.

Dym zamierającego z wolna ogniska otulił babkę niczym piątą spódnicą, tak obszerną, że i ona w swoich czterech spódnicach, z westchnieniami i imionami świętych znalazła, się, podobnie jak Kol­jaiczek, pod spódnicą. Dopiero gdy mundurowi byli już tylko koły­szącymi się między słupami telegraficznymi punkcikami, które po­mału roztapiały się w wieczorze, babka podniosła się z takim trudem, jakby wrosła w ziemię i teraz, ciągnąc za sobą włókna i bryły gleby, przerywała ledwie rozpoczęte zapuszczanie korzeni.

Koljaiczkowi zrobiło się zimno, kiedy nagle, nieduży i krępy, znalazł się bez osłony na deszczu. Szybko zapiął sobie spodnie, któ­re strach i ogromna potrzeba schronienia się kazały mu rozpiąć pod spódnicami. Manipulował żwawo przy guzikach, obawiając się, żeby mu pała nie przemarzła, bo w powietrzu pełno było jesiennych nie­bezpieczeństw przeziębienia.

To moja babka znalazła jeszcze w popiele cztery gorące ziemnia­ki. Trzy dała Koljaiczkowi, jeden sama wzięła i zanim ugryzła, spy­tała jeszcze, czy on jest z cegielni, chociaż musiała wiedzieć, że Kol­jaiczek przybył nie wiadomo skąd, w każdym razie nie z cegielni. Nic też potem nie rzekła na jego odpowiedź, obarczyła go lżejszym koszem, sama ugięła się pod cięższym, miała jeszcze wolną rękę, by wziąć grabie i motykę, z k...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin