Ludlum Robert - Strażnicy Apokalipsy T1 (Mandragora76).pdf

(1313 KB) Pobierz
tytuł: "Strażnicy Apokalipsy" Tom I
tytuł: "Strażnicy Apokalipsy" Tom I
autor: Robert Ludlum
przełożyli: SŁAWOMIR KĘDZIERSKI, ANDRZEJ
LESZCZYŃSKI, ARKADIUSZ NAKONIECZNIK
AMBER
Tytuł oryginału: "THE APOCALYPSE WATCH"
Projekt graficzny okładki: KLAUDIUSZ
MAJKOWSKI
Redakcja merytoryczna: ELŻBIETA
MICHALSKA-NOYAK
Redakcja techniczna: ANDRZEJ WIlKOWSKI
Copyright (c) 1995 by Robert Ludlum
For the Polish edition
Copyright (c) 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z
o.o.
ISBN 83-7082-849-3
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa 1995. Wydanie I
* * *
Dla każdej zdrowej psychicznie osoby zawsze było
niezgłębioną tajemnicą systematyczne zło tworzone
przez reżym nazistowski - jak moralna czarna
dziura wydaje się rzucać wyzwanie prawom natury,
będąc jednocześnie tej natury częścią.
DAYID ANSEN
"Newsweek", 20 grudnia 1993
* * *
PROLOG
Górska przełęcz, wysoko w austriackich Alpach
Hausruck, była jeszcze zasypana zimowym śniegiem
i smagana zimnym, północnym wiatrem, gdy
tymczasem niżej, w dolinie, kwitły wczesnowiosenne
krokusy i żonkile. Przełęcz ta nie była ani punktem
granicznym, ani przejściem z jednej części górskiego
grzbietu do drugiej. Prawdę mówiąc, nie znajdowała
się na żadnej ogólnodostępnej mapie. Mocny, solidny
most - z ledwością zmieściłby się na nim jeden
pojazd - spinał dwudziestometrowy wąwóz, na
którego dnie, kilkaset metrów niżej, pędził po
kamieniach dopływ rzeki Salzach. Po przebyciu
mostu i labiryntu oznakowanych karbami drzew
wychodziło się na ukryty szlak wyrąbany w górskim
lesie - stromą i krętą drogę, która prowadziła jakieś
dwa tysiące metrów w dół, do odciętej od świata
doliny pełnej krokusów i żonkili. Tutaj, na bardziej
równinnych i o wiele cieplejszych terenach,
znajdowały się zielone pola i jeszcze zieleńsze
drzewa... oraz zespoły niewielkich budynków o
dachach zamaskowanych ukośnymi, załamującymi
się nierówno pasami w kolorach ziemi. Dzięki temu
domy wtapiały się jakby w górzysty krajobraz i były
niewidoczne z powietrza. Znajdowała się tu kwatera
główna Die Bruderschaft der Wacht, Bractwa
Straży, twórców Czwartej Rzeszy. Dwie postacie na
moście ubrane były w ciepłe parki, futrzane kaptury
i grube wysokogórskie buty. Szły, chowając twarze
przed podmuchami wiatru niosącego śnieżny pył.
Nierównym krokiem dotarły do końca mostu i
człowiek idący z przodu odezwał się: - Nie jest to
most, który miałbym ochotę zbyt często przekraczać.
- Amerykanin otrzepał śnieg z ubrania, zdjął
rękawice i zaczął rozcierać twarz.
- Ale będzie pan musiał przejść przez niego
wracając, Herr Lassiter - zareplikował Niemiec w
średnim wieku i uśmiechnął się szeroko. Stał pod
osłoną gałęzi i również otrzepywał śnieg. - Niech się
pan nie przejmuje, mein Herr. Zanim się pan
obejrzy, będzie pan tam, gdzie powietrze jest ciepłe i
już kwitną kwiaty. Na tej wysokości ciągle jest zima,
a na dole mamy wiosnę... Chodźmy, czekają już na
nas. Proszę za mną! Z oddali dobiegł odgłos
przegazowanego silnika. Obaj mężczyźni - Lassiter z
tyłu - szybkim krokiem przeszli wśród drzew na
małą polankę, gdzie stał pojazd przypominający
dżipa, ale o wiele większy i cięższy, wyposażonych w
głębokie protektory balonowych opon z bardzo
grubej gumy.
- Niezły wóz - rzucił Amerykanin.
- Powinien pan być dumny, jest amerikanisch!
Zrobiony na nasze zamówienie w waszym stanie
Michigan.
- Co się stało z mercedesem?
- Zbyt blisko, zbyt niebezpiecznie - odparł Niemiec. -
Jeżeli ma się zamiar wybudować fortecę wśród
swoich ziomków, nie należy angażować do tego
własnych firm. To, co pan wkrótce zobaczy, jest
wynikiem wspólnego wysiłku wielu krajów... ich co
bardziej chciwych biznesmenów, handlowców,
którzy, zapewniam pana, będą ukrywali swoich
klientów i dostawy, aby uzyskać wielkie dochody.
Oczywiście, kiedy zrealizuje się dostawy, zyski staną
się obosieczną bronią. Dostawy muszą być
kontynuowane i może znajdzie się w nich wymyślny
towar. Tak toczy się ten świat. - Liczę na to - rzekł
Lassiter z uśmiechem, odrzucając do tyłu kaptur,
aby otrzeć pot zbierający się na linii włosów. Miał
nieco poniżej stu osiemdziesięciu centymetrów
wzrostu i wąską twarz o ostrych rysach. Był w
średnim wieku - na skroniach widniały już pasemka
siwizny, a w kącikach osadzonych głęboko oczu
kurze łapki. Ruszył w stronę pojazdu, trzymając się
kilka metrów za swoim towarzyszem. Jednak ani
przewodnik, ani kierowca nie widzieli, że trzyma
rękę w kieszeni i co chwila wysuwa niepostrzeżenie
dłoń, upuszczając w pokrytą śniegiem trawę
metalową kapsułkę. Robił to przez ostatnią godzinę,
od chwili gdy wysiedli z półciężarówki na alpejskiej
drodze pomiędzy dwoma górskimi wioskami. Każda
kapsułka wysyłała promieniowanie, które bez trudu
wykrywał ręczny skaner. W miejscu, gdzie
półciężarówka się zatrzymała, wyjął zza paska
elektroniczny transponder i pozorując upadek,
wsunął go między dwa kamienie. Od tej pory ślad
był wyraźny. W tym miejscu w aparaturze
naprowadzającej tych, którzy mieli za nim podążać,
skończy się skala i rozlegną się ostre, przenikliwe
Zgłoś jeśli naruszono regulamin