Ludlum Robert - Manuskrypt Chancellora.doc

(2135 KB) Pobierz
"Manuskrypt Chancellora"

ROBERT LUDLUM 

 

 

 

Manuskrypt Chancellora 

 

tytuł oryginału: "THE CHANCELLOR MANUSCRIPT"

 

Przełożył: JULIUSZ GORZTECKI


Prolog

 

3 czerwca 1968 r.

Ciemnowłosy mężczyzna wpatrywał się w ścianę. Fotel, w którym siedział, podobnie zresztą jak całe umeblowanie pomieszczenia, był miły dla oka, ale niewygodny. Poczekalnia bowiem, utrzymana w surowym, spartańskim stylu wczesnoamerykańskim, urządzona była w taki sposób, by oczekujący na audiencję w skrytym za nią gabinecie uświadamiali sobie, jak niebywały zaszczyt ich spotyka.

Czekający mężczyzna miał już blisko trzydziestkę. Jego kanciasta twarz o ostrych rysach wyglądała, jakby wyrzeźbił ją rzemieślnik bardziej dbały o szczegóły niż harmonię całości. Zdradzała przy tym, że jej właściciel przeżywa ostry konflikt wewnętrzny. W tej twarzy uwagę zwracały przede wszystkim oczy, bardzo jasne, niebieskie, głęboko osadzone. Patrzyły badawczo i ujmowały swą otwartością. Odnosiło się wrażenie, że ich właściciel jest błękitnookim zwierzęciem, w każdej chwili gotowym do skoku, spiętym, pełnym obawy.

Młody człowiek nazywał się Peter Chancellor. Siedział w fotelu sztywno, z kamienną twarzą. Miał złe i gniewne oczy.

W pokoju znajdowała się jeszcze jedna osoba: siedząca za biurkiem podstarzała sekretarka z mocno zaciśniętymi, bezbarwnymi wargami i siwiejącymi włosami, starannie zaczesanymi i ściągniętymi w węzeł na kształt hełmu koloru spłowiałej słomy Była jednoosobową gwardią pretoriańską, psem bojowym strzegącym dębowych drzwi, za którymi mieściło się sanktuarium wielkiego męża.

Chancellor popatrzył na zegarek, sekretarka zaś rzuciła mu spojrzenie pełne dezaprobaty. Najmniejszy objaw zniecierpliwienia w tym pomieszczeniu był wielkim nietaktem; sam fakt udzielenia audiencji należał do wiekopomnych wydarzeń.

Była za kwadrans szósta, wszystkie inne biura już zamknięto. Jak zawsze późną wiosną Kampus Uniwersytetu Park Forest na środkowym zachodzie Stanów Zjednoczonych przygotowywał się do dyskretnej wieczornej zabawy, z powodu zbliżającego się terminu promocji absolwentów może nieco żywszej niż zwykle.

Park Forest dokładał wszelkich starań, by pozostać poza zasięgiem niepokojów, przetaczających się przez inne kampusy. W ówczesnym burzliwym oceanie życia uniwersyteckiego stanowił nie skażoną żadnym wirem piaszczystą mieliznę. Izolowany, bogaty, zadowolony z siebie, działał wprawdzie bez przerw, ale i bez blasku.

Uważano, że właśnie ten brak jakichkolwiek zewnętrznych zakłóceń stanowił przyczynę, która przywiodła do Park Forest człowieka, siedzącego teraz za dębowymi drzwiami. A ponieważ nie mógł pozostać anonimowy, starał się przynajmniej być niedostępny. Munro St. Claire był podsekretarzem w Departamencie Stanu za Roosevelta i Trumana i ambasadorem nadzwyczajnym Eisenhowera, Kennedy'ego i Johnsona. Krążył po świecie wyposażony w szerokie pełnomocnictwa, wspierany autorytetem swych prezydentów i własnym głębokim doświadczeniem. W ten sposób odwiedzał wszystkie punkty globu, w których wybuchały niepokoje. To, że zdecydował się spędzić semestr wiosenny w Park Forest jako osobistość rządowa z gościnnymi wykładami, równocześnie porządkując notatki do swych przyszłych pamiętników, stało się dla rady zarządzającej tym zamożnym, lecz drugorzędnym uniwersytetem wręcz oszałamiającym wydarzeniem. Jej członkowie uwierzyli wreszcie, że St. Claire nie żartuje i zapewnili mu w zamian możliwość pracy w takim odosobnieniu, na jakie nigdy nie mógłby liczyć w Cambridge, New Haven czy Berkeley. Tak przynajmniej opowiadano.

Peter Chancellor zaś, aby nie myśleć o własnej sprawie, próbował sobie przypominać najważniejsze wydarzenia z życia St. Claire'a. Ostatnie wydarzenia z jego własnego życia były bowiem tak zniechęcające, że trudno sobie wyobrazić. Dwadzieścia cztery miesiące stracone, rzucone w otchłań uniwersyteckiego zapomnienia. Dwa lata życia!

Rada naukowa Uniwersytetu Park Forest odrzuciła jego dysertację doktorską ośmioma głosami przeciw jednemu. Jedyny głos "za" należał oczywiście do jego promotora i dlatego nie miał najmniejszego wpływu na ocenę pozostałych. Chancellora oskarżono o lekkomyślność, o złośliwe lekceważenie faktów historycznych, niechlujne badania źródłowe i na koniec o nieodpowiedzialne wprowadzenie do tekstu fikcji literackiej zamiast sprawdzalnych danych. Ocena była jednoznaczna. Chancellor poniósł porażkę i to nieodwołalną.

Z wyżyn euforii spadł w otchłań depresji. Sześć tygodni wcześniej wydawany przez Uniwersytet Georgetown Foreign Service Journal zgodził się opublikować czternaście fragmentów pracy, w sumie jakieś trzydzieści stron. Załatwił to jego promotor, przesyłając egzemplarz opracowania swym uniwersyteckim kolegom w Georgetown. Uznali oni, że praca jest równie nowatorska, jak przerażająca. Journal był pismem o takim samym znaczeniu jak Foreign Afairs, czytywanym przez najbardziej wpływowe osobistości kraju. Z takiej publikacji coś musiało wyniknąć, ktoś powinien przedstawić autorowi jakąś ciekawą propozycję.

Ale wydawcy Journala postawili jeden warunek: biorąc pod uwagę temat dysertacji, zanim zostanie ona opublikowana przez ich pismo, musi zostać przyjęta jako praca doktorska. Bez tego nie wydrukują. Rzecz prosta w obecnej sytuacji opublikowanie jakiejkolwiek części nie wchodziło w rachubę.

Tytuł pracy brzmiał: "Geneza konfliktu globalnego", konfliktem była druga wojna światowa, geneza zaś wynikała z oryginalnej interpretacji osób i sił, które starły się w nieszczęsnych latach 1926-1939. Tłumaczenie, że koncepcją pracy jest analiza interpretacyjna, a nie tworzenie dokumentu prawnego, nie zdało się na nic. Zdaniem komisji historycznej działającej przy radzie naukowej Chancellor popełnił śmiertelny grzech: historycznym osobistościom przypisał wymyślone dialogi. Tego rodzaju nonsensy były nie do przyjęcia w gaju Akademosa Park Forest.

Ponadto Chancellor wiedział, że w ocenie rady jego praca miała jeszcze jedną, o wiele większą skazę. Pisał swą dysertację w świętym oburzeniu. A święte oburzenie jest niedopuszczalne w pracy doktorskiej. Założenie, że giganci świata finansowego biernie przyglądali się temu, jak banda psychopatów przemodelowuje poweimarskie Niemcy, było absurdalne. Równie nonsensowne, jak fałszywe. Wielonarodowe korporacje nie były w stanie dostatecznie szybko dokarmiać nazistowskiej watahy wilków; im silniejsza wataha, tym większa była zachłanność rynku. Cele i metody niemieckiego stada wilków zostały z wyrachowaniem ukryte w celu ekspansji gospodarczej. Diabła tam ukryte! Były tolerowane, wreszcie akceptowane w miarę tego, jak w bilansach rosła strona dochodów. Finansiści wystawili chorym nazistowskim Niemcom świadectwo całkowitego zdrowia. A wśród kolosów międzynarodowej finansjery, karmiącej wermachtowskiego orła, znajdowały się najbardziej szanowane nazwiska Ameryki.

I w tym był cały problem. Chancellor nie mógł otwarcie, po imieniu, wyliczyć owych korporacji finansowych, ponieważ nie dysponował niepodważalnymi dokumentami. Ludzie, którzy udzielili mu tych informacji i wskazali dalsze źródła, nie zgadzali się na ujawnienie swych nazwisk. Byli to przerażeni, zmęczeni starcy, żyjący z emerytur wypłacanych przez rząd lub spółki akcyjne. Co się zdarzyło w przeszłości, odeszło w przeszłość, a informatorzy nie mogli ryzykować nagłego odcięcia się od hojnych dobroczyńców. Zagrozili, że jeśli Chancellor poda do publicznej wiadomości prywatne z nimi rozmowy, to wyprą się ich. Po prostu. Ale sprawa nie była taka prosta. To wszystko wydarzyło się naprawdę. Nigdy tego nie mówiono, a Peter bardzo pragnął o tym opowiedzieć. Z pewnością nie zamierzał niszczyć tych starych ludzi, zaledwie wykonawców polityki, której sami wówczas nie rozumieli; polityki zaprogramowanej przez innych, stojących tak wysoko na drabinie interesów finansowych, że wykonawcy rzadko się z nimi stykali. Ale Chancellor był przekonany, że zamykanie oczu na nie ujawnione fakty historyczne byłoby równoznaczne z czynieniem zła.

Wybrał więc jedyne dostępne mu rozwiązanie: pozmieniał nazwy gigantycznych korporacji, ale w taki sposób, że nie było najmniejszych wątpliwości, o które chodzi. Każdy, kto czytywał gazety, wiedziałby, o kim mowa.

To był niewybaczalny błąd. Peter postawił prowokacyjne pytania, a nieliczni tylko uznaliby je za uzasadnione. Uniwersytet Park Forest był dobrze widziany przez wielkie korporacje i korporacyjne fundacje, które udzielały mu finansowego wsparcia; tutejszy kampus był dość spokojnym miejscem. Czy ten status miałby w najmniejszym choćby stopniu zostać zagrożony przez opracowanie jednego jedynego doktoranta?

Chryste! Dwa lata! Oczywiście istniała alternatywa. Mógłby na przykład przenieść się na inny uniwersytet i tam przedstawić swą "Genezę". I co wtedy? Czy to warto? Warto narażać się na ponowne odrzucenie pracy, tyle że z innych względów? Takich, które potwierdzałyby dręczące go wątpliwości. Bo Peter był uczciwy wobec samego siebie: dysertacja nie była ani pracą wybitną, ani szczególnie błyskotliwą. Po prostu natrafił na okres w historii najnowszej, który swoim podobieństwem do współczesności doprowadził go do szału. Nic się nie zmieniło, kłamstwa sprzed czterdziestu lat nadal uważano za prawdy. Pomimo więc wszelkich wątpliwości nie chciał zamknąć sprawy. Nie c h c e jej zamykać. Musi o niej opowiedzieć. W jakikolwiek sposób.

Jednak prawdę powiedziawszy oburzenie nie mogło zastępować solidnych badań. Korzystanie z ustnych relacji o faktach nie mogło być alternatywą zbierania obiektywnej dokumentacji. Choć niechętnie, Peter musiał jednak uznać racje komisji historycznej. Naukowiec był z niego żaden; spisywał po części fakty, po części fantazje.

Dwa lata! Zmarnowane!

Telefon sekretarki nie zadzwonił, ledwie zabrzęczał. Dźwięk ten przypomniał Chancellorowi pogłoskę, że aby Waszyngton mógł osiągać Munro St. Claire'a o każdej porze dnia i nocy, zainstalowano specjalną linię. I ta linia, mówiono, była jedynym odstępstwem od narzuconej przez St. Claire'a zasady absolutnej jego niedostępności.  Tak, panie ambasadorze - powiedziała sekretarka - zaraz go przyślę... Ależ w porządku, jeśli pan mnie potrzebuje, mogę zostać. Najwidoczniej nie była już potrzebna, a Peter odniósł wrażenie, że jej to wcale nie cieszy. Gwardia pretoriańska została odesłana do koszar. Na szóstą trzydzieści - kontynuowała - była przewidywana pana obecność na przyjęciu u dziekana. - Nastąpiła chwila milczenia, po czym kobieta odrzekła: - Tak jest, sir, zatelefonuję, że z żalem nie może pan przyjąć zaproszenia. Dobranoc, panie St. Claire.

Spojrzała na Chancellora.

- Może pan wejść - powiedziała z niemym pytaniem w oczach. - Dziękuję - odrzekł, wstając z niewygodnego krzesła. - Ja także nie wiem, dlaczego się tu znalazłem.

Gabinet z dębową boazerią miał ogromne, ostrołukowe okna. Munro St. Claire wstał, wyciągając prawicę przez antyczny stół, służący mu za biurko. - "Jaki to stary człowiek" - pomyślał zbliżając się Chancellor. O wiele starszy, niż wydawał się z daleka, gdy pewnym krokiem przemierzał tereny kampusu. Tutaj, w jego własnym gabinecie, zdawało się, że jego szczupła i wysoka postać, o orlej głowie i wyblakłych blond włosach dokonuje wielkiego wysiłku, by pozostać wyprostowana. Ale St. Claire stał prosto, jakby odmawiał jakichkolwiek ustępstw wobec niemocy, właściwej jego wiekowi. Miał wielkie oczy nieokreślonego koloru, spojrzenie żywe i pełne powagi, choć nie pozbawione iskierki humoru. Jego wąskie wargi pod białym, wypielęgnowanym wąsem rozchylił miły uśmiech. - Proszę wejść, proszę wejść, panie Chancellor. Miło mi spotkać pana ponownie.

- Nie sądzę, byśmy się kiedykolwiek spotkali.

- Brawo! Nie pozwalaj nikomu żartować z siebie w taki sposób. St. Claire roześmiał się i wskazał Chancellorowi krzesło przy stole. - Nie miałem zamiaru z panem się sprzeczać, ja tylko... - Peter zamilkł zdawszy sobie sprawę, że cokolwiek powie, zabrzmi to głupio. Usiadł. - A czemu nie? - spytał St. Claire. - Kłótnia ze mną byłaby niczym w porównaniu z tym, co zrobił pan z całym legionem współczesnych naukowców.

- Co proszę?             

- Pańska dysertacja. Przeczytałem ją.             

- Pan mi pochlebia.

- Zrobiła na mnie wielkie wrażenie.

- Dziękuję, sir. Na innych nie.

- Tak, rozumiem. Powiedziano mi, że rada naukowa ją odrzuciła. - Tak.

- Zupełny skandal. Włożył pan w to wiele trudu. I bardzo oryginalnie ujął pan temat.

Co z ciebie za człowiek, Peterze Chancellor? Czy w ogóle masz pojęcie, czego narobiłeś? Zapomniani ludzie odkopali zapomniane wspomnienia w pełni lęku zaczęli ci je szeptać. Georgetown trzęsie się od plotek. Z trzeciorzędnego uniwersytetu na środkowym zachodzie Stanów nadszedł wybuchowy dokument. Nic nie znaczący, ledwie promowany student przypomniał nam to, o czym nikt nie chciał pamiętać. Panie Chancellor, Inver Brass nie może pozwolić, by pan to kontynuował.

Peter zauważył, że starszy pan patrzy na niego zachęcająco, równocześnie zachowując dystans. Nie mógł już nic stracić, stawiając sprawę otwarcie. - Czy chce pan przez to powiedzieć, że mógłby pan...? - Ależ nie - przerwał mu ostro St. Claire podnosząc prawą dłoń. Naprawdę nie. Nie ośmieliłbym się kwestionować takiej decyzji, to by było nie na miejscu. I podejrzewam, że była ona całkowicie umotywowana. Ale chciałbym zadać panu parę pytań, a być może także udzielić kilku rad. Chancellor pochylił się w stronę rozmówcy.

- Jakich pytań?

St. Claire rozsiadł się wygodnie.

- Po pierwsze, co do pana. Jestem po prostu ciekaw. Rozmawiałem z pana promotorem, ale to informacje z drugiej ręki. Pana ojciec jest dziennikarzem?

Chancellor uśmiechnął się.

- On by raczej powiedział, że był dziennikarzem. W styczniu odchodzi na emeryturę.

- Pana matka też jest pisarką, prawda?

- Swego rodzaju. Artykuły do magazynów, felietony na kolumnę kobiecą. A przed laty nowele.

- A więc słowo pisane pana nie przeraża?

- Co chce pan przez to powiedzieć?

- Syn mechanika z mniejszym drżeniem bierze się do zepsutego gaźnika niż potomek choreografa. Ogólnie rzecz biorąc, oczywiście. - Ogólnie rzecz biorąc, zgodziłbym się z tym.

- O, właśnie - St. Claire skinął głową.

- Czy chce pan przez to powiedzieć, że moja dysertacja to zepsuty gaźnik?

St. Claire roześmiał się.

- Powoli. Magisterium zrobił pan z dziennikarstwa, co wskazuje, że zamierzał pan podjąć pracę w prasie.

- W każdym razie w którymś ze środków masowego przekazu. Nie byłem zdecydowany w którym.

- A przecież skłonił pan ten uniwersytet, by przyjęto pana jako doktoranta historii. Czyli zmienił pan zdanie.

- Niezupełnie. Nie byłem zdecydowany do końca. - Peter znów się uśmiechnął, tym razem z zakłopotaniem. - Moi rodzice uważają, że jestem zawodowym studentem. O co nie mają tak naprawdę pretensji. Studiowałem aż do magisterium jako stypendysta. Walczyłem w Wietnamie, więc płacił za mnie rząd. Udzielam trochę lekcji. Prawdę powiedziawszy zbliżam się do trzydziestki i nie bardzo wiem, co chciałbym robić. Ale nie sądzę, bym w obecnych czasach był jakimś wyjątkiem.

- Pana praca dyplomowa wydawała się wskazywać na skłonność do kariery naukowej.

- Jeśli nawet ją miałem, to już przeszłość.

St. Claire spojrzał na niego.

- Niech mi pan opowie o samej dysertacji. To, co pan sugeruje, jest wstrząsające, oceny wręcz przeraźliwe. Oskarża pan wielu przywódców wolnego świata i kierowane przez nich instytucje o to, że czterdzieści lat temu albo przymykali oczy na groźbę, jaką stanowił Hitler, albo - co gorsza - bezpośrednio i pośrednio finansowali Trzecią Rzeszę. - Nie z przyczyn ideologicznych. Dla zysku.

- Scylla i Charybda?

- Z tym bym się zgodził. A dziś, wprost na naszych oczach, powtarza się...

- Pomimo oceny wystawionej przez radę naukową - przerwał mu spokojnie St. Claire - musiał pan wykonać niemało badań. Jak wiele? Co cię pchnęło do działania? Tego musimy się dowiedzieć, bo wiemy, że kiedy zaczniesz, nie popuścisz. Czy zostałeś zaprogramowany przez ludzi szukających zemsty po latach? Czy też - co byłoby znacznie gorsze zapłonem twego oburzenia był przypadek? Nie jesteśmy w stanie kontrolować źródeł. Ale możemy je unieważniać, wykazywać, że są fałszywe. Nie jesteśmy natomiast w stanie kontrolować przypadków. Ani oburzenia, które z przypadku wyrosło. Ale pan, panie Chancellor, nie może kontynuować tego, co pan zaczął. Musimy znaleźć sposób, by pana powstrzymać. Chancellor zamilkł na chwilę; pytanie starego dyplomaty zaskoczyło go. - Badania? O wiele obszerniejsze, niż sądzi rada naukowa i o wiele za szczupłe, niżby tego wymagały pewne wnioski. To mogę uczciwie stwierdzić. - I to jest uczciwe. Czy może pan podać mi szczegóły? Źródła są bardzo mało udokumentowane.

Nagle Peter poczuł się nieswojo. To, co zaczęło się jako dyskusja, przekształciło się w przesłuchanie.

- Dlaczego to jest takie ważne? Ujawnionych źródeł jest niewiele, gdyż ludzie, z którymi rozmawiałem, tego żądali.

- Więc, oczywiście, uszanuj ich życzenie. Nie wymieniaj nazwisk starszy pan uśmiechnął się. Był niezwykle czarującym człowiekiem. Nazwisk nie potrzebujemy. Gdy tylko rozpoznamy zakresy ich działania, nazwiska wykryje się łatwo. Ale lepiej będzie ich nie ustalać. Znacznie lepiej. Bo wtedy znów zaczęto by szeptać po kątach. Mamy lepsze sposoby. - No, dobrze.  Przeprowadziłem wywiady z ludźmi,  którzy byli czynni w okresie od 1923 do 1939. Pracowali w ministerstwach, głównie w Departamencie Stanu, oraz w przemyśle i bankowości. Rozmawiałem też z półtuzinem wyższych oficerów, poprzednio związanych z obroną narodową i wywiadem. Żaden, panie St. Claire, żaden z nich nie pozwolił mi powołać się na swoje nazwisko.

- I dali panu taką masę materiału?

- Wiele istotnych spraw wynikało z tematów, o których n i e chcieli dyskutować. Z oderwanych, zastanawiających zdań czy nagle rzucanych uwag. Moi rozmówcy są dzisiaj starymi ludźmi, wszyscy albo prawie wszyscy są na emeryturze. Czynili mnóstwo dygresji, gubili się we wspomnieniach. To przygnębiająca grupa ludzi, oni... - Chancellor przerwał, nie wiedział, co mówić dalej.

Ale St. Claire wiedział.

- Czyli, ogólnie mówiąc, zgorzkniali niżsi urzędnicy i drobni biurokraci, utrzymujący się ze zbyt niskich emerytur. Tego rodzaju sytuacja życiowa powoduje, że ich wspomnienia są aż nazbyt często zniekształcone, a zawsze zabarwione nienawiścią.

- Nie sądzę, by to była sprawiedliwa ocena. To, czego się dowiedziałem i co napisałem, jest prawdą. Dlatego każdy, kto przeczyta moją pracę, zorientuje się, o jakie korporacje tam idzie i jak one działają. St. Claire pominął odpowiedź Petera, jakby jej nie usłyszał. - Jak pan dotarł do tych ludzi? Kto ich panu wskazał? Jak pan uzyskał ich zgodę na rozmowy?

- Zacząłem od mego ojca. Wskazał mi paru, a ci dalszych. To się rozwinęło spontanicznie, jedni ludzie pamiętali o drugich. - Od ojca?

- Na początku lat pięćdziesiątych był waszyngtońskim korespondentem prasy ScrippsHowarda...

- Tak - przerwał mu łagodnie St. Claire. - A więc od niego otrzymał pan pierwszą listę nazwisk.

- Tak. Około tuzina nazwisk ludzi, którzy prowadzili interesy w przedwojennych Niemczech. Z ministerstw i spoza nich. I jak powiedziałem, oni wskazali mi dalszych. No i oczywiście przeczytałem wszystko, co napisali TrovorRoper, Shirer i niemieccy apologeci.. Te wszystkie źródła wymieniłem.

- Czy pana ojciec zna zakres pana pracy?

Chancellor uśmiechnął się.

- Jemu wystarczy, że to ma być dysertacja doktorska. Ojciec zaczął pracować zarobkowo mając za sobą półtora roku studiów. Brakowało nam pieniędzy.

- A więc można by powiedzieć, że on wie, co pan odkrył? Albo co pan sądzi, że odkrył.

- Raczej nie. Miałem zamiar dać rodzicom do przeczytania już ukończoną pracę. Ale obecnie nie przypuszczam, by chcieli ją poznać. To by zbyt mocno naruszyło spokój domowy. - Peter uśmiechnął się niepewnie. - Starzejący się wieczny student, z którego nic nie wyszło. - O ile pamiętam, powiedział pan "zawodowy" student:

- Czy to jakaś różnica?

- Uważam, że duża. W podejściu. - St. Claire zamilkł, pochylił się w stronę rozmówcy i wlepił w niego oczy. - Chciałbym sobie pozwolić na podsumowanie aktualnej pana sytuacji tak, jak ją widzę. - Proszę bardzo.

- Podstawowe znaczenie ma to, że zebrał pan materiały do całkowicie uzasadnionej analizy teoretycznej. Interpretacje wydarzeń historycznych, od dogmatycznych do rewizjonistycznych, są odwiecznym tematem rozważań i dyskusji. Zgodzi się pan z tym?

- Oczywiście.

- Tak, oczywiście. Gdyby pan sądził inaczej, przede wszystkim wybrałby pan inny temat dysertacji. - St. Claire skierował wzrok na okno i mówił dalej. - Ale niezgodna z powszechnie przyjętą interpretacja wydarzeń - szczególnie, gdy odnosi się do tak niedawnego okresu historii - oparta wyłącznie na cudzych relacjach, nie mogłaby uzasadnić takiego odejścia od ortodoksyjnych poglądów, nieprawdaż? Chcę przez to powiedzieć, że gdyby historycy uważali, iż mogą wnieść tego rodzaju oskarżenie, dawno już rzuciliby się na takie materiały... Ale materiałów do aktu oskarżenia nie było, naprawdę nie było. Więc wyszedł pan poza zakres przyjętych źródeł, zwrócił się do zgorzkniałych starców i garstki zniechęconych dawnych pracowników wywiadu i na tym oparł pan własną ocenę.

- Tak, ale...

- Tak, ale - przerwał mu St. Claire odwracając się od okna. Sam pan powiedział, że ta ocena była często oparta na "oderwanych zdaniach" i "nagle rzucanych uwagach". I pańskie źródła zastrzegły ich nieujawnianie. Sam pan przyznał, że badania nie uzasadniają wielu pańskich wniosków.

- Ależ uzasadniają. Wnioski są umotywowane.

- Nigdy nie zostaną przyjęte. Przez żaden uznany autorytet naukowy czy prawniczy. I w moim przekonaniu całkowicie słusznie.

- A więc myli się pan, panie St. Claire. Bo ja się nie mylę. Nie obchodzi mnie, ile rad i komitetów powie, że nie mam racji. To wszystko są fakty, skryte pod powierzchnią zjawisk, ledwie skryte. Ale nikt nie chce o nich mówić. Nawet dziś, po czterdziestu latach. Bo wszystko znów zaczyna się od początku! Garść spółek akcyjnych zarabiana całym świecie miliony dolarów, podkarmiając wojskowe dyktatury. "Nazywają je naszymi przyjaciółmi, naszą pierwszą linią obrony. Mają oczy zwrócone na własne bilanse, tylko to ich obchodzi... Dobrze, może nie będę w stanie udokumentować moich źródeł, ale nie mam zamiaru marnować dwóch lat roboty. Nie zamierzam dać za wygraną z tego jedynie powodu, że jakiś komitet mówi mi, iż moja praca jest naukowo nie do przyjęcia. Przepraszam, ale dla mnie i c h opinia jest nie do przyjęcia. / tego właśnie chcieliśmy się dowiedzieć. Czy po tym wszystkim zgodziłbyś się nie narażać na dalsze porażki i wycofać z gry? Inni tak sądzili, ale nie ja. Wiesz, że masz słuszność, a dla młodego człowieka to zbyt wielka pokusa... Musimy więc cię unieszkodliwić.

St. Claire spojrzał Chancellorowi prosto w oczy.

- Działał pan na niewłaściwym terenie. Poszukiwał pan akceptacji przez niewłaściwych ludzi. Poszukaj jej gdzie indziej. Tam, gdzie kwestia prawdziwości twierdzeń i dokumentacji źródeł nie jest ważna. - Nie rozumiem.

- Pańska dysertacja pełna jest znakomicie pomyślanej fikcji literackiej. Czemu nie oprzeć się na tym?

- Co?

- Literatura. Niech pan napisze powieść. Nikogo nie obchodzi, czy powieść ściśle oddaje fakty, czy jest autentyczna pod względem historycznym. To po prostu nie jest ważne. - St. Claire znów pochylił się do przodu, nie odrywając wzroku od Chancellora. - Pisz beletrystykę. Może znowu zostaniesz zignorowany, ale przynajmniej masz szansę, że cię wysłuchają. Upieranie się przy obecnej linii postępowania jest daremne. Stracisz jeszcze rok albo dwa, a nawet trzy. I ostatecznie w jakim celu? Napisz więc powieść. Tam wylej swe oburzenie, a potem zajmuj się własnym życiem.

Peter gapił się na dyplomatę. Nie wiedział, co począć, nie był pewien własnych myśli. Powtórzył więc tylko jedno słowo:

- Literatura?

- Tak. Uważam, że wróciliśmy do sprawy zepsutego gaźnika, choć to okropna analogia. - St. Claire rozsiadł się wygodniej. - Zgodziliśmy się już, że nie boisz się słowa pisanego; przez większość życia przyglądałeś się, jak puste kartki zapełniane są słowami. Więc niech cała twoja praca nie pójdzie na marne. Użyj innych słów, zastosuj inne podejście, nie wymagające akademickich sankcji.

Peter, który od paru chwil wstrzymywał oddech, powoli wypuścił powietrze z płuc. Ocena St. Claire'a oszołomiła go.

- Powieść? Nigdy mi do głowy nie przyszło...

- A ja sądzę, że tak, tylko podświadomie - wtrącił dyplomata. Nie wahałeś się wymyślić akcję - i reakcje - gdy ci to pasowało. I na Boga, masz wszystko, czego potrzeba do stworzenia fascynującej fabuły.

Być może, tak zresztą uważam, nieco naciągniętej, ale wartej przynajmniej przeczytania w hamaku podczas niedzielnego popołudnia. Napraw gaźnik, zmień silnik. Może nie będzie tak potężny, lecz niewykluczone, że całkiem interesujący. A może ktoś cię wysłucha? Na twoim obecnym terenie nie jest to możliwe. A szczerze mówiąc, nie powinno nawet mieć miejsca. - Powieść. A niech mnie wszyscy diabli!

Munro St. Claire uśmiechnął się. Jego spojrzenie wyrażało jednak jakąś dziwną rezerwę.

Popołudniowe słońce skryło się za horyzontem, na trawnikach leżały długie cienie. St. Claire stał przy oknie, patrząc na dziedziniec. Pogodny spokój tej scenerii był w jakiś sposób arogancki; był nie na miejscu w świecie pogrążonym w zamęcie.

Mógł już opuścić Park Forest. Jego zadanie zostało wykonane. Starannie przygotowane rozwiązanie było może niedoskonałe, ale na razie wystarczające.

Wystarczające w granicach oszustwa.

Spojrzał na zegarek. Od chwili, gdy oszołomiony Chancellor opuścił jego gabinet, upłynęła godzina. Dyplomata zawrócił do biurka, usiadł i podniósł telefon. Wystukał numer kierunkowy "202", a następnie siedem dalszych cyfr. W chwilę później w słuchawce rozległ się dwukrotny trzask, a później jękliwe buczenie. Dla nie wtajemniczonych oznaczałoby to tylko uszkodzenie na linii.

St. Claire wybrał dalsze pięć cyfr. Rozległ się jeszcze jeden trzask i odezwał się głos:

- Inver Brass. Taśma jest włączona. - Słowa były wypowiadane z bostońskim spłaszczonym "a", ale kadencja głosu była środkowoeuropejska.

- Mówi Bravo. Połącz mnie z Genezis.

- Genezis jest w Anglii. Tam jest po północy.

- Obawiam się, że nie mogę wziąć tego pod uwagę. Czy możesz połączyć? Czy masz bezpodsłuchową linię?

- Jeśli jeszcze jest w ambasadzie, Bravo, to tak. W przeciwnym razie połączenie z Dorchester. Wtedy bez gwarancji.

- Proszę więc spróbować z ambasadą.

Linia ogłuchła, centrala Inver Brass zestawiała połączenie. W trzy minuty później dał się słyszeć inny głos. Wyraźny, bez zakłóceń, jakby rozmówca znajdował się po drugiej stronie ulicy, a nie w odległości 4000 mil. Głos był ostry, podniecony, lecz nie pozbawiony szacunku czy nawet odrobiny lęku. - Mówi Genezis. Właśnie wychodziłem. Co się stało?

- Załatwione.

- Dzięki Bogu!

- Dysertację odrzucono. Wyjaśniłem radzie, oczywiście zupełnie prywatnie, że praca jest skrajnym nonsensem. Staliby się pośmiewiskiem całego świata naukowego. Jak się spodziewałem, okazali się rozsądni. To bardzo przeciętne umysły.

- Miło mi to słyszeć. - Londyn przez chwilę milczał. A potem: Jak on zareagował?

- Tak, jak się spodziewałem. Ma rację i wie o tym, dlatego jest sfrustrowany. Nie zamierzał dać za wygraną.

- A teraz?

- Sądzę, że tak. Pomysł wbiłem mu mocno do głowy. Jeśli będzie trzeba, pokieruję nim, skontaktuję z właściwymi ludźmi. To może nawet okazać się niepotrzebne. Jest pomysłowy, a co więcej, autentycznie oburzony. - Przekonałeś go, że tak będzie najlepiej?

- Na pewno. Alternatywą są dla niego dalsze poszukiwania i wyciąganie na jaw dawno zarzuconych spraw. Nie chciałbym, aby to nastąpiło w Cambridge czy Berkeley. A ty?

- Też nie. Być może nikt nie zainteresuje się tym, co on napisze, a tym bardziej nie zechce tego publikować. Sądzę, że możemy to załatwić. St. Claire przymrużył na chwilę oczy.

- Radziłbym nie ingerować. Sfrustrujemy go jeszcze bardziej, przyprzemy do muru. Niech wszystko rozwija się w sposób naturalny. Jeśli przerobi to na powieść, w najlepszym razie możemy się spodziewać niskonakładowego wydania jako nader amatorskiej literatury. Powie, co ma do powiedzenia i okaże się, że jest to fikcja literacka bez większego znaczenia, ze zwyczajową notatką, że postacie powieści nie mają nic wspólnego z jakąkolwiek osobą żyjącą" czy zmarłą. Mieszanie się w sprawę może wywołać pytania, a to nie leży w naszym interesie.

- Oczywiście, masz rację - powiedział człowiek w Londynie. - Jak zwykle zresztą, Bravo.

- Dziękuję. I do widzenia, Genezis. Wyjeżdżam stąd niedługo. - Dokąd pojedziesz?

- Nie jestem pewien. Może z powrotem do Vermont. A może gdzieś daleko. Nie podoba mi się klimat w naszym kraju.

- Tym bardziej powinniśmy być w kontakcie - powiedział głos z Londynu.

- Być może. Z drugiej jednak strony może już jestem za stary. - Nie możesz tak po prostu zniknąć. Wiesz o tym, prawda?

       - Tak. Dobranoc, Genezis.

St. Claire odłożył słuchawkę nie czekając na odpowiedź z Londynu.  Nie miał ochoty na dalszą rozmowę.

Ogarnęło go obrzydzenie. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni. 

 

Zadaniem Inver Brass było podejmowanie decyzji, których inni nie mogli podejmować, ochrona ludzi i instytucji przed oskarżeniami, zrodzonymi z późniejszej oceny moralnych skutków czynu. To, co było słuszne czterdzieści lat temu, dziś podlegało klątwie.

Przerażeni ludzie szeptali innym przerażonym ludziom, że trzeba zatkać usta Peterowi Chancellorowi. Ten mało znany doktorant nie miał prawa stawiać pytań, które po czterdziestu latach uznano za pozbawione sensu. Czasy się zmieniły, okoliczności były zupełnie odmienne. Ale istniały też pewne strefy półcienia. Odpowiedzialność nie jest pojęciem ograniczonym. W ostatecznym rachunku odpowiedzialni są wszyscy. Inver Brass też nie stanowi wyjątku. Dlatego trzeba było pozwolić Peterowi Chancellorowi, by dał upust swemu oburzeniu, ale w sposób pozbawiający go znaczenia lub chroniący od katastrofy. St. Claire wstał od stołu i przerzu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin