Fiedler Arkady - Piękna straszna Amazonia.pdf

(460 KB) Pobierz
Arkady Fiedler
PIĘKNA,
STRASZNA
AMAZONIA
1. Brazylijskie cło
Brazylia dała się kochać — jak mawiali Polacy o Warszawie, ale nie wszyscy Brazylijczycy
tego pragnęli. Wielu tłumiło to kochanie. Już w ambasadach brazylijskich sekretarze starali
się studzić sentymenty podróżnych do uroczego kraju, zwłaszcza obrzydzać zapędy tym od
pióra, którzy chcieliby zbytnio wścibiać nosy w sprawy indiańskie. A potem, po niewczasie,
powstawały żale do różnych Peter Flemingów, Frank Arnauów i podobnych numerków,
wsadzających gorzkie pigułki do swych uszczypliwych „Przygód brazylijskich" i innych
niemiłych dla Brazyli jeżyków książek.
U mnie tego nie było. Nie zraził mnie sekretarz ambasady, mimo że traktował mnie per
nogam; nie zniechęcił chargć d'affaires, nikt nie zdołał odebrać mi ochoty, więc pewnego dnia
zimowego wyruszyłem do Brazylii na m/s „Norwidzie". W duszy miałem słońce, chociaż
chmury wisiały nad Bałtykiem. Słońce miałem, bo czekała mnie Amazonka, puszcza,
Indianie, motyle. I Rio.
Opuszczając Bałtyk, przysięgałem sobie na wszystkie brody proroków, że najmniej będą mnie
obchodzili sami Brazylijczycy. Płoszony ich przeczuleniem, a nie chcąc rozpływać się w
wymuszonych panegirykach, postanowiłem omijać ich z daleka, nie poruszać ich tematu, jak
najmniej o nich wspominać. Ostatecznie, wobec potęgi Amazonki i ogromu puszczy jakże
drobne wydawały się ich usterki, tak uporczywie im wytykane przez dokuczliwych
cudzoziemców! Że Brazylijczycy często spychali załatwianie pilnych spraw na jutro, na
osławione „amanha"?
5 dotrzymywali słowa? Że portier hotelu przyrzekał, a nie ł gościa o czwartej rano? Że
elegancki młodzieniec, sie-
wygodnie w autobusie, nie ustępował miejsca staruszce? Lorderca, jeśli bogaty, mógł łatwo
wykupić się od winy y? Ależ to były błahostki, głupstwa, specialites du pays, m należała się
taryfa ulgowa.
połowy Atlantyku wszystko szło gładko. Duch dopisywał,
sprzyjało, morze było spokojne, i sumienie także. Ale gdy tynęliśmy ku Brazylii, gdzieś koło
równika, zaczęło się. jkój, zrazu lekki i strawny, z dnia na dzień uporczywiej kał się do serca.
Budziło się licho, zakradał się głupi strach. rstyd, że u takiego bohatera amazońskiego —
strach. <. sięgałem pamięcią, brazylijscy celnicy zawsze życzliwie sili się do mnie i moich
tobołów, nie miałem z nimi szcze-fch zatargów. Ale ostatnimi laty ponoć szpetnie zaosirzyli
Wszystkie relacje podróżnicze psioczyły kaducznie na cel-w w Rio de Janeiro, a chyba
najwięcej powodu do lamentu /ej książce miał angielski etnograf Maybury-Davis, które- *
>rzy wjeździe do Rio cło na długie tygodnie zaszpuntowało lki bagaż z obozowym sprzętem,
pomimo że przybywał na oszenie brazylijskiego ministerstwa spraw zagranicznych. ;óż teraz
do Brazylii przywoziłem razem z moim towarzy-l, przyrodnikiem Zygmuntem Pniewskim,
istne szaleństwo, •y precyzyjne aparaty fotograficzne i jedną kamerę filmo-udzież sto
kilkadziesiąt do nich filmów; idealny żer dla złej dliwości celników. Więc w miarę coraz
gorętszych wiatrów, władających piękną Brazylię, chwytały człowieka niejasne czucia, a w
nieustraszonym dotychczas sercu wzrastał zny niepokój.
' Recife, gdzie na dwa dni przystanęliśmy, zamigotał prożek nadziei: Brazylia okazała się
wciąż dawną, nieodrodną zylią. Oto pewien polityczny luminarz, zazdrosny o swe ywy, w
przeddzień naszego przybycia do Recife wzorowo rzelił innego tuza, posła Robsona Mendesa
z Alagoas, a po
wyczynie zbytnio się nie ukrywał. Nie, nie ukrywał się. :abójstwie donosiła cała lokalna prasa
dość nonszalancko,
w tonie wyraźnej pobłażliwości i niemal podziwu dla zabójcy. Więc otucha wstąpiła także i w
serce podróżnika obarczonego pięcioma aparatami, że celnicy w Rio de Janeiro tak samo nie
poskąpią mu pobłażliwości.
Figa z makiem, nie byli pobłażliwi. Jeszcze bagażu nie zdążyliśmy otworzyć, a w celników
piorun strzelił, zawrzała im krew. Mieliśmy razem siedem walizek, (oprócz Pniewskiego
jechała także moja żona), więc oni z urzędowym gniewem parsknęli na nas, że jedna walizka
za wiele.
— Tylko sześć walizek zgłoszono w Gdyni, czy to prawda? — oburzał się najzjadliwszy z
celników i patrzał na nas złym okiem inkwizytora. — Sześć walizek. Czy to prawda?
— Prawda! — przyznawaliśmy. — Ale...
Zjadliwy celnik miał twarz Lucyfera, a usta sardoniczne:
— Więc skąd się bierze ta siódma walizka? Dlaczego siedem, jeśli ma być ich tylko sześć?
— Bo... bo...
Rzecz polegała na tym, że w istocie w Gdyni zameldowaliśmy tylko sześć sztuk bagażu, bo
jedną walizkę włożyliśmy w drugą, ażeby później mieć rezerwowe miejsce dla zdobytych w
puszczy zbiorów. Gdy jednak teraz nastały gorące dni, zdjęliśmy nasze ciepłe ubrania zimowe
i wypchaliśmy nimi siódmą walizkę...
Sekretarz polskiej ambasady, przybyły po nas do portu, przystąpił do celnika; starał się nas
wytłumaczyć: w Gdyni był mróz, nosili zimową odzież, grube płaszcze. Teraz wzięli na
siebie lekkie ubrania, a zimowe poszły do dodatkowej walizy, właśnie tej siódmej...
— Ale dlaczego fałszywie meldowano w Gdyni liczbę sześciu walizek? — coraz groźniej
obstawał przy swoim zjadliwiec. — Skąd ta podejrzana rozbieżność?
Antonio, brat mej żony, wieloletni mieszkaniec Brazylii, stateczny mąż, budzący na ogół
zaufanie, wkroczył i z uprzejmą cierpliwością wyłuszczał, że nic w tym podejrzanego: w
Gdyni był wielki mróz, nosili grubą odzież. Teraz ciepło, odłożyli grubą odzież...
:-•¦¦-¦¦¦¦¦::¦: r:r": :::
M •
iyzyf Antonio także dare-mnie się trudził, grochem o ścianę cał. Urzędnik cały jeżył się we
wrogości i biesił; nie rozu-ił i nie chciał rozumieć. Fatalna różnica sześeiu-siedmiu wa-¦k
urastała do demonicznej kabały, niewymiernej winy. Za-ięta twarz celnika wróżyła katastrofę.
Przypomniał mi się angielski etnograf (którego nazwisko uciekło mi w tej chwili amięci),
zatrzymany w Rio przez wiele tygodni, i ogarnęło ie kłopotliwe zdumienie, że podobna chryja
i mnie nie omi-a. Dopiero po chwili przypomniałem sobie jego nazwisko: ybury-Daris.
\ tymczasem cerber z kostyczną satysfakcją wmawiał w nas ustępstwo jakiejś nikczemnej
przemytniczej machlojki, nie ery wszy jeszcze naszych aparatów i filmów. Do portu przybyła,
by nas powitać, także Paola, młodsza stra mej żony, również od lat mieszkająca z mężem w
Rio. dna Włoszka o wymownych oczach i jedwabnym głosie, szlachetnie opanowanych
ruchach. Gdy dowiedziała się o na-rch tarapatach, nie zdziwiła się. Kazała nam odstąpić nieco
walizek i przemówiła cichym głosem do celnika. Inaczej niz tychczas: przemówiła łagodnie,
miękko, z proszącym uśmie-*m Nikt z nas dotąd w sprawie walizek nie uśmiechał się do
ryźliwego urzędasa. Przyglądałem się z daleka jego rozmowie >aolą i z osłupieniem
stwierdziłem, jak szybko on tajał. Jucha > patrzał już złym okiem na miłą kobietę, już twarz
mu się yłkiem rozjaśniła, Lucyfer się rozanielał, uśmiech sardonicz-nabierał lubieżnej
gładkości. Wydało mi się, że oczy głuszca chodziły mgiełką nagłej pożądliwości.
[ już wiedziałem, że oto naprawdę przybyliśmy do Brazylii. Paola zawołała na nas, byśmy
otworzyli walizki, ale on, szar-mt, uprzejmie się sprzeciwił: - Nie, nie potrzeba otwierać!
:iękuję! — I ochoczo nakreślił kredą magiczne znaki na wa-;kach i gościnnie puścił nas w
kraj.
Gdy w kwadrans później Paola wiozła nas wiecznie urzeka-cą Avenidą Rio Branco ku swemu
domowi, zapytałem ją, co taściwie mówiła do celnika, że tak magicznie podziałało.
— Mówiłam: w Gdyni był mróz, nosiliście tam zimowe ubrania, teraz wzięliście na siebie
lekkie...
— I nic więcej?
— Nie, nic więcej...
Seryjność podobnych wypadków: przed trzema laty, gdy z Rio de Janeiro wylatywałem do
Gujany Brytyjskiej, na lotnisku rozegrała się prawie taka sama historia, z tym tylko, że z
odmienną płcią. Sekut-urzędniczka, młoda Brazylijka, zawzięła się, by robić trudności z
bagażem, ale roztopiła się jak lód w słońcu, gdy na scenę wkroczył i ślicznotę poprosił młody,
przystojny Włoch, ówże Antonio, budzący zaufanie. Widocznie należało to do klimatu
Brazylii.
2. Kult kontrastów
Brazylia to szczodry kraj zamieszkały przez cudacznych ludzi. Ludzi, na których Amerykanin
Północy spoglądał z pogardą, działacz społeczny — z rozpaczą, kobieciarz z rozkoszą, poeta
z zachwytem, architekt z niedowierzaniem, literat z kłopotliwym rozczuleniem.
Jakże tu nie rozczulać się na myśl o tym, co podawał O Cru-zeiro, tygodnik wytwornie
ilustrowany i chyba w tej kategorii jeden z najlepszych na świecie. O Cruzeiro wyrażał myśli
i marzenia większości Brazylijczyków o pewnym poziomie zarobkowym, a czynił to w
sposób niezrównany, niemal doskonały.
Więc gdy przybysz dostawał się na ląd w Rio de Janeiro, pędził do kiosku, kupował O
Cruzeiro i czytał o Brazylii i Brazy-lijczykach. „Rio umiera" alarmował we wstępnym
artykule były prefekt miasta z racji ostatniej powodzi, jaka spadła na metropolię: klęska
ogromna, wiele ruder zmytych, rzeki na ulicach, ale że Rio aż umiera? Egzaltacja.
11
A już o stronę dalej wpadamy w ekstrawagancki romans w Rzymie dwojga młodych dzieci
sławnych rodziców. Widzimy ich, bosko rozigranych i czule w siebie wpatrzonych, to na lam-
bretcie na ulicach Rzymu, to w słynnej kawiarni Greco. Ona, piętnastoletnia Romina, córka
Tyrone Powera, on, Stan Klos-sowski, ponoć syn malarza-surrealisty Balthusa, beatnik wło-
siasty, a przy tym spadkobierca 12 miliardów lirów. To ważne dla czytelników O Cruzeiro:
12 miliardów. Następny artykuł zawiera już wyższy stopień pieprzności: „O amor brazileiro
de Ann-Margret". Aktoreczka z Hollywoodu, owa Ann-Margret, blond wyderka naga, ale w
futrze, pozazdrościła Brigitte Bar-dotce i przyjechała do Brazylii, by równie gorąco jak
Francuzka wykochać się z brazylijskim przystojniakiem z Rio.
A oto gwałtowny skok: schody kościelne, kościół, ołtarz i młoda, śliczna po'kutnica. „Śluby
Izabelli Krystyny", też aktoreczki, lecz szlachetnie schludnej, pracującej w brazylijskiej
telewizji. Obcięła się z jakichś egzaminów w szkole, więc przyjechała do Rio, by przebłagać
Nieba i Los i odbyć kalwarię ze świecą w ręce. Wzruszająco na klęczkach pełznie stu
kamiennymi schodami w górę do kościoła na skałce, a potem modli się przy ołtarzu, a potem
uszczęśliwiona opuszcza kościół. I przypadkiem, jak na zawołanie, przy tym wszystkim
znajduje się fotograf, cudownym przeznaczeniem zesłany, więc z furią i entuzjazmem
fotografuje wszystkie te sceny i od jego zdjęć wieje nabożnym nastrojem na stronicach 0
Cruzeiro.
Ale już przewiało: Joi Lansing, „zmysłowa sekretarka Dean Martina, przyszła Jayne
Mansfield", prezentuje się czytelnikowi w całej kobiecej krasie od stóp do głowy w dwóch
kreacjach, przy zdobywczo prowokacyjnym uśmiechu na niewinnej twarzyczce: raz w
skróconym stroju bikini, ledwo ogarniającym smaczne okrągłości, drugi raz w żółtej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin