Centkiewiczowie Alina i Czesław - Kierunek Antarktyda.pdf

(683 KB) Pobierz
ALINA I CZESŁAW
CENTKIEWICZOWIE
KIERUNEK
ANTARKTYDA
W DALEKI ŚWIAT
Fala zimowa, krótka, niespokojna. Wokół gęsta mgła. Niski ryk okrętowej syreny nakłada się na jednostajne
ostrzegawcze buczenie przybrzeżnych boi. Śruby prawie bezszelestnie mielą wodę za rufą. Monotonnym ruchem
wiruje antena radaru, śląc w przestrzeń nieuchwytne dla oka sygnały. Żal zejść z pokładu. Może uda się nam
jeszcze zobaczyć choćby zarys helskiego półwyspu?
Lubię chwilę, w której pociąg wyrusza ze stacji, statek odbija od nadbrzeża czy samolot odrywa się od pasa
startowego. Zostawiam za sobą troski, kłopoty i zamęt przed wyjazdowych godzin. I tak już za późno, by
czegokolwiek żałować. Klamka zapadła. Przestawiam się na spotkanie nieznanego. Co niesie? Złe czy dobre
chwile? Rozczarowanie czy spełnienie marzeń? A teraz? Chociaż Dworzec Morski pozostał już daleko za nami.
nie opuszcza mnie troska, nie przychodzi oczekiwany moment radości Wczorajszej nocy robotnicy Stoczni
Remontowej w Gdańsku nie szczędzili trudu, by w rekordowym tempie wymienić śruby okrętowe. Ale dziś wy-
płynięcie statku, który zawinął specjalnie do Gdyni, by zabrać na pokład naszą wyprawę, nie obyło się bez
przykrych zgrzytów. Przeszło godzinne opóźnienie, garstka życzliwych i przyjaciół w porcie zamiast
spodziewanych tłumów. I wiele wiele innych spraw.
Szara fala wciąż gniewnie bije o burty. W jednostajny łoskot śrub młócących pracowicie wodę wpada raz po
raz przytłumiony mgłą huczek syreny. Szybko zapada mrok. Chłodny podmuch zgania z pokładu. Trzeba kiedyś
rozpakować sżę, rozpocząć „nowe życie"*.
Zawalona po sufit pospiesznie wrzuconym bagażem, maleńka wygodna kabina pierwszej klasy wygląda,
jakby przeszło przez nią trzęsienie ziemi. Wory, walizki, plecaki, paczki.
I paczuszki, kwiaty od przyjaciół. Płynąc na Szósty Kontynent przetniemy po drodze wszystkie klimaty
ziemskiego globu. Trzeba więc być przygotowanym i na chłód antarktycznego łata, i na upał tropików.
W jaskrawym świetle silnej żarówki rozbłyskuje na stoliku mała choineczka przystrojona srebrnymi nitkami
i drobnymi jak zapałki świeczkami — dar życzliwych dłoni. Wnosi jakiś niecodzienny, odświętny nastrój,
przypomina, jak na I złość, źe to dziś Wigilia. A my właśnie o niej chcielibyśmy zapomnieć w tym dniu
niełatwych rozstań i pożegnań. W tych pierwszych chwilach na nieznanym gruncie, wśród nieznajomych ludzi,
tworzących jakiś jednolity, zgrany zespół,
—Czy ta przeklęta syrena nigdy nie umilknie? — Alina zaciąga szybko firanki i z determinacją wciska
Bogu ducha winne drzewko w najgłębszy kąt za kotarą. Zmęczenie, gorączkowy pośpiech ostatnich tygodni
zaczyna się nam dawać we znaki. Siedzimy wtłoczeni w kąt kanapki, niezdolni do najmniejszego ruchu, patrząc
osowiale, jak nasze bagaże przetaczają się z kąta w kąt w takt kołysań statku. Gdzież, u licha, podziała się
cudowna beztroska, towarzysząca zwykle wyjazdom?
Naraz słyszę dyskretne pukanie do drzwi.
— Dowódca rejsu i kapitan proszą na rozmowę do salonu — melduje służbiście oficer dyżurny obrzucając
nas ciekawym spojrzeniem.
Robi mi się nieprzyjemnie. Na rozmowę? Czyżby to gdyńskie sprawy? Czyżby ta cudowna podróż miała
rozpocząć się zgrzytem?
— No cóż, będą wymówki. I słusznie. Gospodarze mają niestety do tego pełne prawo — wzdycha
Zbyszek. — Chodź. Nie ma rady. Czy to pierwszy raz w życiu wysłuchamy paru gorzkich *¥*w, na które nie
zasłużyliśmy? No chodź już.
Na próg odprowadza mnie markotne spojrzenie Aliny.
— Przejdź się trochę po pokładzie? — proponuję, nie chcąc, by zostawała sama w nieprzytulnej kabinie.
— Za nic na świecie. Nie wytknę nosa, póki nie wrócisz. Pełne powagi twarze obu kapitanów nie wróżą nic
dobrego.
— Mamy dziś 24 grudnia — rozpoczyna uroczyście dowódca rejsu kapitan Paktorowjcz. — Wiemy, źe
tego wieczora, jak chce tradycja, zasiadacie w rodzinnym gronie przy stole wi
gilijnym. Pragniemy, byście tu, u nas, na tym statku, od pierwszej chwili czuli się jak w domu. Na dzisiejszy
wieczór sala restauracyjna drugiej klasy jest całkowicie do waszej dyspozycji. Oficer administracyjny i kucharz
zgłoszą się do was za chwilę. Wydajcie im polecenie, co i jak mają przygotować. Magazyny statku są do waszej
dyspozycji.
Milczymy chwilę, zaskoczeni. A więc nieznane przynosi nam w darze zamiast spodziewanych przykrości
ten przyjazny odruch? Nie kryjemy wzruszenia, które nie dziwi gospodarzy. Pryska uczucie obcości i
skrępowania. Uszczęśliwiona Alina wyciąga czym prędzej z ukrycia choinkę. Przywrócone do swej odświętnej
godności drzewko rozbłyskuje wesołą bielą i srebrem.
Kucharz wysłuchuje poważnie, jak przyrządzić barszcz; co do niego włożyć, jak długo gotować i kiedy
odćedzić. Szybko ustalamy, kogo zaprosić, jak i z kim usadowić naszych gospodarzy, którzy tego wieczora będą
naszymi gośćmi Alina gorączkowo rozpakowuje walizki w poszukiwaniu wieczorowej sukni, wyciąga
oczywiście nie tę, której szuka, i daremnie wypatruje pierwszej gwiazdy na zachmurzonym niebie.
Szybko zapełnia się jasna, obszerna jadalnia, odświętnie przybrana zielenią, kwiatami. Czteroosobowe
stoliki suto zastawione, kielichy, kieliszki, butelki, wśród których poczesne miejsce zajmuje nasza „eksportowa".
Rozjarzona świeczkami choineczka króluje, jak przystało tego wieczora, na pierwszym miejscu. Ściskamy
dłonie ludzi, z którymi przyjdzie nam spędzić długie tygodnie na statku. Kim są? Jak ułożą się nasze wzajemne
stosunki?
Po pierwszych, trochę oficjalnych chwilach, rozwiązują się szybko języki. I doprawdy jest czego posłuchać.
Moje tri* a ri* przy stole, profesor Borys Sawiełiew, ma oczy romantyka i wąskie dłonie pianisty. Niejedną
już noc polarną przepracował w Arktyce: zimował na dryfującej krze JEUe- gun Północny". Wybitny glacjolog
wspomina chętnie fragmenty swych przeżyć, ale widać, że myślą powraca wciąż do tego, co czeka go na
przeciwległym krańcu ziemi. Będzie kierownikiem naukowym wyprawy, która w drodze do bieguna
południowego przemierzy kilka tysięcy kilometrów po nic-
znanych, nie tkniętych stopą ludzką obszarach. Od pilota Ma- karczenki z trudem dowiadują się; że
przeleciał już w swym życiu ponad dwa miliony kilometrów nad lodami Dalekiej Północy. „Lata świetnie, mało
mówi" — charakteryzuje go krótko profesor. Obaj płyną po raz pierwszy na Szósty Kontynent. Tym, który już
tam powraca, jest miody geomorfolog Andrzej Kapica. Wesoły, rubaszny olbrzym. Gestykuluje żywo i błyska
wielkimi czarnymi oczami wspominając, jak podczas marszu po lodach sporządził choinkę z bambusowego
kijka od nart i puszek po konserwach.
— Punktualnie o dwunastej, na przyjęcie Nowego Roku, zapaliliśmy niepotrzebną nam już skrzynkę trotylu.
Fajerwerk był niecodzienny! — śmieje się hałaśliwie/
Antarktydę zna także dystyngowany, pełen umiaru i wdzięku, typowy leningradczyk docent Paweł
Woronow. Zimował także w „Mirnym". Obecnie wchodzi w skład ekipy, która pierwsza przeprowadzi badania
geologiczne w paśmie górskim na dalekim, nieznanym Wybrzeżu Księżniczki Astrid. Przy sąsiednim stoliku
Alina jak urzeczona słucha swego sąsiada. Profesor Gusiew, znany naukowiec, jest także znakomitym alpinistą.
Zimował jako meteorolog na Elbrusie. Walczył podczas wojny w górach wysokiego Kaukazu. Nieobce mu są
też lody Arktyki i Antarktydy. Byl założycielem i kierownikiem pierwszej stacji pracującej w głębi Szóstego
Kontynentu.
Antarktyda... Dzielą nas od niej jeszcze tysiące kilometrów, a to słowo nie schodzi z ust. Jedni wspominają,
inni snują projekty. A wszyscy związali z nią swój los.
Gwar rozmów rośnie. Przytłumia nieznośny szum okrętowych maszyn i natrętny dźwięk syreny, która nie
przestaje huczeć we mgle. Pierzchły gdzieś dawno smutek, rozgoryczenie, obcość. Razem pijemy zdrowie
drogich nam osób, od których oddala nas każda godzina rejsu. Wznosimy tradycyjny toast za tych, co są na
morzu, i tych, co pracują w polarnych stacjach obu krańców ziemi. Zasiedliśmy do tej niecodziennej wieczerzy
wigilijnej z pierwszy raz widzianymi ludźmi, wstajemy jako dobrzy, starzy znajomi. Od razu znaleźliśmy
wspólny język, wspólne zainteresowania. 1 tę pasję poznania, która życiu nadaje sens. Weszliśmy do wielkiej
polarnej rodziny.
Wiele wieczorów wigilijnych oboje z Aliną mamy już
za sobą. I smutnych, i radosnych, przeróżnych. Ale żaden nie. wrył się tak głęboko w pamięć jak ów pierwszy
„polarny" wieczór, do którego kolędy śpiewała nam wzburzona bałtycka fala.
Długo jeszcze tej pamiętnej nocy przemierzamy deski opustoszałego pokładu. Wszystko wydaje się
chwilami snem. Wciąż trudno mi uwierzyć, że płynę na Antarktydę, a jeszcze trudniej, że płynie tam Alina.
Nigdy podobnie śmiała myśl nie przyszłaby nam samym do głowy. Jak więc do tego doszło?
ANTARKTYDA ALINY ZACZĘŁA SIĘ W OLSZTYNIE
W początkach listopada z trudem znalazłem chwilę czasu, by pojechać do Olsztyna na zaproszenie
Miejskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Z powodu nawału zajęć parokrotnie odwlekałem to spotkanie z
czytelnikami. Któż mógł przypuszczać, jak brzemienne stanie się w skutki?
Ciasno i tłoczno było w niewielkiej salce, gdy opowiadałem o projektowanej wyprawie. Pierwszej polskiej
wyprawie na Szósty Kontynent. O tym, jak w Moskwie podczas kongresu CS AGI w sierpniu 1958 roku zrodziła
się myśl przejęcia przez nas radzieckiej stacji „Oazis". O naszych staraniach, zabiegach, o oficjalnym
wystąpieniu Rządu PRL w tej sprawie. Pełni nadziei przeprowadziliśmy w Zarządzie Północnej Drogi
Morskiej .wstępne rozmowy. Grupa rekonesansowa jeszcze tego roku miała popłynąć na Antarktydę, by na
miejscu zapoznać się z urządzeniami stacji i warunkami pracy. Na koniec dorzuciłem, iż naszą wyprawę czekają
niezwykle wygodne warunki podróży na nowoczesnym liniowcu utrzymującym normalnie łączność między
Leningradem i Londynem. A więc sale restauracyjne, salony, czytelnie, wygodne kabiny zamiast ciasnych
wieloosobowych pomieszczeń na łamaczu lodu, koszty przejazdu w obie strony na trasie równej prawie
obwodowi globu ziemskiego wraz z wyżywieniem niezwykle niskie — zaledwie siedem tysięcy rubli. I naraz z
sali padło pytanie:
, — Pan płynie z wyprawą, prawda? — Nim zdążyłem odpowiedzieć, jakiś kobiecy głos dorzuca: — A pani
Alina?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin