Greg Bear - Koncert Nieskonczonosci.rtf

(893 KB) Pobierz

GREG BEAR

 

Koncert nieskończoności

 

Przełożył JACEK MANICKI - 1991

 

Tytuł oryginału The lnfinity Concerto - 1984

 

 

 

Gdyby tak człowiek mógl przejść we śnie przez Raj i gdyby podarowano mu kwiat na dowód, że jego dusza naprawdę tam była, i gdyby obudził się z tym kwiatem w ręku - Oj i co wtedy?

SAMUEL TAYLOR COLERIDGE

 

Jaką to pieśń śpiewały syreny

Starożytna zagadka

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

Czyś gotów?

- Co? - Michael Perrin drgnął przez sen. Jego łóżko otaczała nieokreślona liczba wysokich, białych postaci zlewających się ze ścianami, z szafką na ubrania, z półkami na książki i sztalugami. Nie sprawia zbyt imponuącego wrażenia.

Michael przekręcił się na drugi bok i potarł dłonią nos. Jego krótkie włosy koloru piasku zmierzwiły się o poduszkę. Zmarsz­czył grube, krzaczaste, rude brwi, jakby trochę poirytowany, ale nie otworzył oczu.

Wejrzyj głębiej. Kilka postaci pochyliło się nad chłopcem. To tylko czlowiek-dziecko.

A jednak nosi znamię.

Cóż to za znamię? Trwonienie na prawo i lewo swych zdolności zamiast skoncentrowania się na jednvm? Niemożność zdecydowania się, kim chciałby postać? Widmowe ramię zatoczyło łuk wskazując na sztalugi i półki pełne książek, na biurko zawalone zeszytami w postrzępionych okładkach, pogryzionymi ołówkami i luźnymi kartkami.

A jednak. To jest znamię albo jeden z...

Z odrażającym brzęczeniem ożył budzik Michaela. Chłopiec jak pchnięty sprężyną usiadł na łóżku waląc automatycznie otwartą dłonią w wyłącznik dzwonka z nadzieją, że nie usłyszeli go rodzice. Półprzytomny, spojrzał na jarzące się zielenią cyfry; trzydzieści minut po północy. Sprawdził godzinę na zegarku ręcznym. ­Cholera. Budzik spóźniał się o osiem minut. Ma tylko dwadzieścia dwie minuty.

Wyskakując z łóżka kopnął bosą stopą leżący na podłodze zbiorek poezji Yeatsa; książka przeleciała przez pokój i zatrzymało się na ścianie. Zaklął pod nosem i poszukał po omacku spodni. Jedynym źródłem światła, jakiego odważył się użyć, była ten­sorowa lampa biurowa. Odsunął na bok walizkową maszynę do pisania, żeby skoncentrowany snop światła mógł się rozlać nieco szerzej, i strącił na podłogę stos książek. Schylając się, żeby je podnieść, wyrżnął głową o kant biurka.

Zaciskając zęby z bólu porwał spodnie z oparcia krzesła i naciągnął je. Jedna noga przeszła przez nogawkę, a druga utknęła w pół drogi. Michael stracił równowagę i ratując się przed upadkiem oparł się o ścianę.

Jego palce musnęły oprawną w ramkę reprodukcję wiszącą trochę krzywo względem linii i kwiatów tapety. Zerknął  na obrazek: wizja Saturna oglądanego z jednego z bliższych mu księżyców, namalowana przez Bonestella. Krew uderzyła mu do głowy.

Przez usiany kraterami księżycowy krajobraz na reprodukcji wędrowała wysoka, smukła postać. Zamrugał oczyma. Postać odwróciła się i popatrzyła nań jakby z jakiejś znacznej odległości, a potem machnięciem ręki dała znak, żeby szedł za nią. Zacisnął mocno powieki i kiedy ponownie je otworzył, na obrazku nikogo już nie było. O rany - szepnął do siebie - nawet się jeszcze na dobre nie rozbudziłem.

Zapiął pasek i wciągnął przez głowę swoją ulubioną brązową koszulkę z krótkimi rękawkami i z wycięciem w serek. Skarpetki, szare cichobiegi i brązowa nylonowa wiatrówka dopełniły stroju. Ale zapomniał o czymś.

Stał pośrodku pokoju, usiłując sobie przypomnieć, co to było, kiedy jego wzrok padł na małą książeczkę oprawną w połyskliwą czarną skórę. Pochwycił ją i wepchnąwszy w kieszeń kurtki zasunął zamek błyskawiczny. Sprawdził, czy ma kartkę w kieszeni spodni, i znalazłszy ją równo złożoną obok futerału z kluczem zerknął ponownie na zegarek. Dwunasta czterdzieści pięć.

Miał jeszcze piętnaście minut.

Zszedł ostrożnie po schodach trzymając się blisko ściany, bo tam najmniej skrzypiały, i podbiegł na palcach do drzwi fron­towych. W salonie było ciemno, nie licząc zegara w magneto­widzie. Pokazywał dwunastą czterdzieści siedem.

Szybko otworzył drzwi, zamknął je cicho za sobą i puścił się pędem przez trawnik. Latarnie uliczne w sąsiedztwie przerobiono na lampy sodowe, zalewające teraz trawę i chodnik soczystą pomarańczową poświatą. Przed Michaelem maszerował jego cień wydłużając się do niebywałych rozmiarów, póki nie znikł w blasku następnej lampy. Pomarańczowy kolor podkreślał granat nocnego nieba, przyćmiewając gwiazdy.

Cztery przecznice dalej w kierunku południowym kończyły się lampy sodowe i zaczynały tradycyjne latarnie uliczne na betono­wych słupach. Ojciec mówił, że te latarnie zainstalowano w latach dwudziestych i że są bezcenne. Były już tutaj, kiedy budowano pierwsze domy w okolicy; stały wtedy przy bitym wiejskim gościńcu, którym przejeżdżały gwiazdy filmowe i kolejowi mag­naci szukający ucieczki od całego tego zgiełku.

Domy prezentowały się w nocy okazale. Przeważały te w hisz­pańskim stylu, tynkowane na biało i zdobione sztukaterią; nie­które miały po dwa piętra i ogrodzony podjazd. Inne były drewniane, kryte popękanym gontem, z oknami w wąskich ramach patrzącymi ponuro z mansard.

We wszystkich domach było ciemno. Łatwo było sobie wyob­razić, że ulica jest dekoracją do jakiegoś filmu, a za ścianami nie ma nic, tylko pustka i świerszcze.

Dwunasta pięćdziesiąt osiem. Przeciął ostatnie skrzyżowanie i ruszył na spotkanie przeznaczeniu. Cztery domy dalej, po przeciwnej stronie ulicy wznosiła się otynkowana na biało jedno­piętrowa posiadłość Davida Clarkhama. Mimo że od z górą czterdziestu lat nikt tu nie mieszkał, należące do niej trawniki były starannie wypielęgnowane, żywopłoty pieczołowicie przystrzyżo­ne, ściany bez skazy, a na belkach z hiszpańskiego drewna nie znać było upływu czasu. Zaciągnięte szczelnie zasłony w wysokich, łukowato sklepionych oknach kryły tylko pustkę a przynaj­mniej takie było realistyczne założenie. Jednak to nie realizm go tutaj sprowadził.

Równie dobrze dom mógł być zapełniony wszelkiego rodzaju rzeczami... nieprawdopodobnymi, niemiłymi rzeczami.

Stał pod uliczną latarnią rzucającą księżycowy blask, skryty do połowy w cieniu wysokiego klonu o brązowych liściach, składając i rozkładając spoconą dłonią karteczkę spoczywającą w kieszeni spodni.

Pierwsza w nocy. Nie był odpowiednio ubrany do szuka­nia przygód. Miał instrukcję, książkę i skórzany futerał

z jednym starym mosiężnym kluczem; brak mu było tylko przekonania.

To była głupia decyzja. Świat jest normalny; takie okazje nie nadarzają się same. Wyciągnął karteczkę i przeczytał ją po raz setny:

Otwórz tym kluczem drzwi frontowe. Nie ociągaj się. Przejdź szybko przez dom, wyjdź tylnymi drzwiami i poprzez boczną furtkę skieruj się do drzwi frontowych sąsiedniego domu po lewej, patrząc na domy od strony ulicy. Drzwi tego domu będą otwarte. Wejdź do środka. Nie przystawaj, aby się rozejrzeć. Zdecydowanie, szybko przejdź na tyły domu, wyjdź znowu tylnymi drzwiami i przecinając znajdujące się tam podwórko podejdź do kutej żelaznej bramy. Wyjdź przez bramę i skręć w lewo. Idąc alejką biegnącą za domem mijać będziesz wiele bram po obu jej stronach. Wejdź do szóstej bramy po twojej lewej ręce.

Złożył karteczkę i wsunął ją z powrotem do kieszeni. Co pomyśleliby sobie rodzice widząc go tutaj, jak rozważa kwestię włamania i wejścia do obcego domu - a co najmniej samego wejścia bez włamywania się?

Nadchodzi kiedyś taka chwila - powiedział raz Arno Waltiri - kiedy trzeba skończyć z oglądaniem się na rodziców i słuchaniem starszych; kiedy trzeba na jakiś czas zapomnieć o ostrożności i pójść za głosem instynktu. Krótko mówiąc, kiedy trzeba zdać się tylko na siebie...

Rodzice Michaela wydawali przyjęcia słynne w całym mieście. W czerwcu, na jednym z takich przyjęć, Michael poznał starszego już kompozytora nazwiskiem Waltiri oraz jego żonę Goldę. Było to przyjęcie urządzane z okazji zrównania dnia z nocą (Spóźnione wyjaśniała matka bo wszystko robimy po czasie). Ojciec Michaela był stolarzem artystycznym słynącym z wyrobu wspaniałych mebli; miał liczną klientelę wywodzącą się spośród bogatych znakomitości Los Angeles, a Waltiri zlecił mu wykonanie nowego stołka do swojego pięćdziesięcioletniego for­tepianu.

Michael pozostawał na dole przez pierwszą godzinę przyjęcia, snując się wśród tłumu gości i pociągając piwo z butelki. Słuchał przez chwilę brodatego, siwowłosego kapitana liniowca oceanicz­nego, opowiadającego młodej aktoreczce swoje niebezpieczne przeżycia z czasów drugiej wojny światowej „w konwoju na Zachodnim Oceanie". Michael po równo dzielił między tych dwoje swoją uwagę; zaczął szybciej oddychać: kobieta była tak piękna, a morzem i okrętami zawsze się interesował. Kiedy kapitan otoczył kobietę ramieniem i przestał snuć morskie opowieści, Michael się oddalił. Przysiadł w rozkładanym fotelu, w pobliżu hałaśliwej grupki przedstawicieli prasy.

Dziennikarze działali Michaelowi na nerwy. Zwalali się tabu­nami na przyjęcia rodziców. Zachowywali się zuchwale, dużo pili, szpanowali, a więcej gadali o polityce niż o pisaniu. Gdy ich konwersacja schodziła na grunt literatury (a zda­rzało się to rzadko), odnosiło się wrażenie, że czytają tylko Raymonda Chandlera, Ernesta Hemingwaya albo F. Scotta Fitzgeralda. Michael usiłował wtrącić parę słów o poezji, ale konwersacja zawisła w martwym punkcie, więc ruszył w dalszy obchód.

Resztę gości stanowili członek rady i jego świta, paru biznes­menów oraz sąsiedzi, a więc Michael nałożył sobie na talerz rezerwowy zapas przystawek i wycofał się z nim na górę, do swojego pokoju.

Zamknął za sobą drzwi, włączył telewizor, usiadł przy swym małym biurku z którego nie wiadomo kiedy wyrósł i wyciąg­nął z górnej szuflady plik kartek z wierszami.

Poprzez drzwi dolatywało z dołu ciche dudnienie muzyki. Tańczyli.

Wyszukał wiersz, który napisał tego ranka, i przeczytał go marszcząc z niezadowoleniem czoło. Była to jeszcze jedna z długiej serii słabych imitacji Yeatsa. Usiłował wtłoczyć doświadczenie ucznia klasy maturalnej w romantyczne strofy i jakoś to nie brzmiało.

Niezadowolony, schował wiersze z powrotem do szuflady i zaczął przełączać kanały telewizora, dopóki nie natrafił na stary film z Humphreyem Bogartem. Widział go już kiedyś; Bogart miał romans z Barbarą Stanwyck.

Kontakty Michaela z kobietami ograniczały się do podrzucania miłosnych poematów w szafce pewnej dziewczyny. Przyłapała go kiedyś na gorącym uczynku i wyśmiała.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi. - Michael? - To był ojciec.

- Tak?

Przyjmujesz gości?

- Oczywiście. - Otworzył drzwi. Pierwszy wszedł ojciec, trochę wstawiony, i skinął na starszego, siwowłosego mężczyznę, zapraszając go do środka.

- Mike, to Arno Waltiri, kompozytor. Arno, to mój syn, poeta.

Waltiri uroczyście potrząsnął ręką Michaela. Nos miał cienki i prosty, a wargi pełne i młodzieńcze. Jego uścisk był silny, ale nie bolesny. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy? - Miał trudny do określenia, środkowoeuropejski akcent, zatarty trochę przez lata spędzone w Kalifornii.

Ależ skąd - powiedział Michael. Czuł się trochę za­kłopotany; jego dziadkowie umarli, zanim przyszedł na świat, i nie był przyzwyczajony do obcowania ze starszymi ludźmi.

Waltiri przyglądał się z zainteresowaniem reprodukcjom i pla­katom porozwieszanym po ścianach. Zatrzymał się przed re­produkcją Saturna, zerknął na Michaela i pokiwał głową. Prze­szedł do oprawionej w ramki okładki jakiegoś magazynu przed­stawiającej insektopodobne stworzenia tańczące na plaży w po­bliżu omywanych falami skał i uśmiechnął się. - Max Ernst ­powiedział. Jego głos dudnił cicho. - Najwyraźniej lubisz od­wiedzać dziwne miejsca.

Michael wybąkał coś o tym, że tak naprawdę to nigdy nie był w żadnym dziwnym miejscu.

- Pragnie zostać poetą - wtrącił ojciec wskazując na pełne książek półki pod ścianami. - Chomik. Trzyma tu wszystko, co przeczytał.

Waltiri spojrzał krytycznym okiem na ekran telewizora. Bogam uparcie wyjaśniał Barbarze Stanwyck jakąś delikatną sprawę. Skomponowałem do tego oprawę muzyczną mruknął.

Michael ożywił się natychmiast. Nie miał zbyt dużo pieniędzy na płyty (większość swojego stypendium i zarobków z wakacji wydawał na książki); te pięć płyt, jakie posiadał, to album Bee Geesów, podwójna płyta koncertowa Ricky Lee Jonesa oraz albumy ze ścieżkami dźwiękowymi oryginalnego King Konga,

Gwiezdnych wojen i Obywatela Kane. - Naprawdę? Kiedy to było?

W 1940 - odparł Waltiri. - Tak dawno temu, a wydaje się, jakby to było wczoraj. Nim przestałem się tym zajmować, napisałem muzykę do ponad dwustu filmów. - Waltiri westchnął i zwrócił się do ojca Michaela. - Twój syn ma bardzo szerokie zainteresowania.

Michael zauważył, że dłonie Waltiriego są silne, o szerokich palcach, a jego ubranie dobrze dopasowane i proste w kroju. Jego ciemnoszare oczy wyglądały bardzo młodo. Chyba najniezwyklej­sze były jednak zęby koloru jakby szarej kości słoniowej.

Ruth wolałaby, żeby studiował prawo - powiedział ojciec uśmiechając się. Słyszałem, że poeci nie zbijają kokosów. Ale lepsze już to niż marzenia o karierze gwiazdy rocka.

Waltiri wzruszył ramionami. - Gwieździe rocka nieźle się powodzi. - Położył dłoń na ramieniu Michaela. Michael nie znosił takich poufałości, ale tym razem nie zwrócił na to uwagi. ­Lubię ludzi niepraktycznych, ludzi, którzy chcą liczyć tylko na siebie samych. Ja też, wybierając zawód kompozytora, nie kiero­wałem się względami praktycznymi. - Nie odrywając wzroku od ekranu usiadł na krześle przy biurku Michaela i wsparł się dłońmi o kolana wystawiając łokcie na zewnątrz. - Tak trudno w ogóle doprowadzić do wykonania czegokolwiek, nie mówiąc już o dob­rej orkiestrze. Przeniosłem się więc w ślad za moim przyjacielem Steinerem do Kalifornii...

Znał pan Maxa Steinera?

- Znałem. Musisz kiedyś odwiedzić mnie i moją żonę w na­szym domu i może posłuchać tych starych kawałków. - W tym momencie, do pokoju weszła żona Waltiriego, szczupła, złoto­włosa kobieta, o kilka lat od niego młodsza. Michael pomyślał, że jest w niej wyraźne podobieństwo do Glorii Swanson, ale bez tego dzikiego spojrzenia, jakie miała Swanson w Bulwarze Zachodzące­go Slońca. Polubił Goldę od pierwszego wejrzenia.

Tak więc wszystko zaczęło się od muzyki. Kiedy ojciec odwoził stołek do fortepianu, Michael zabrał się razem z nim. W drzwiach przywitała ich Golda i w dziesięć minut później Arno oprowadzał ich już po parterze dwupiętrowego bungalowu. Arno uwielbia mówić - szepnęła Golda do Michaela, gdy zbliżali się do pokoju

muzycznego na tyłach domu. Jeśli ty uwielbiasz słuchać, to przypadniecie sobie do gustu.

Waltiri otworzył kluczem drzwi i przepuścił ich przodem. Ostatnio niezbyt często tu wchodzę - powiedział. - Golda nawet nie ściera tu kurzu. Dużo teraz czytam, grywam od czasu do czasu na pianinie, które stoi w pokoju frontowym, ale nie muszę słu­chać. Poklepał się po głowie. - Wszystko jest tutaj, co do nutki.

Wzdłuż trzech ścian pokoju ciągnęły się półki z płytami. Waltiri ściągnął z góry wielkie lakierowane matryce gramofonowe z muzy­ką do kilku jego pierwszych filmów, potem zwrócił uwagę na postęp techniczny, który pozwolił firmom fonograficznym wypu­szczać mniejsze płyty przeznaczone do odtwarzania z szybkością siedemdziesięciu ośmiu obrotów na minutę, i na koniec zaprezen­tował znaną Michaelowi postać długogrającą. Utwory skom­ponowane w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zareje­strowane miał na taśmach skrupulatnie opisanych i umieszczonych w stojących na półkach czarnobiałych i kraciastych pudełkach. ­To moja ostatnia ścieżka dźwiękowa - powiedział ściągając z półki największe pudełko na taśmy. - Półcalowa, stereofonicz­na, ośmiośladowa taśma matka. Dla Williama Wylera, znasz go. Poprosił mnie w 1963, żebym napisał muzykę do Nazwij to Snem. Nie jest to moje największe osiągnięcie, ale na pewno mój ulubiony film.

Michael przesunął palcem po spisie treści pudełka z taśmą. Niech pan spojrzyj Panie Waltiri...

Mów mi Arno, proszę. Tylko producenci zwracają się do mnie per „panie Waltiri".

- Robiłeś muzykę dla Bogarta do Człowieka, który chciał być królem!

- Robiłem. Właściwie dla Johna Hustona. To dobry kawałek. - To mój ulubiony film - powiedział z zachwytem Michael. Oczy Waltiriego roziskrzyły się. Przez następne dwa miesiące

Michael spędzał większość swojego wolnego czasu w domu Waltiriego słuchając, jak ten gra na fortepianie własne wybrane kompozycje, albo z namaszczeniem odtwarza kruche matryce gramofonowe ze swoimi utworami. To były cudowne dwa miesią­ce, stanowiły niemal usprawiedliwienie dla jego miłości do książek, przedkładania samotności i zamykania się w światku marzeń nad szwendanie się z kolegami...

Teraz Michael stał na ganku domu Clarkhama. Nacisnął klamkę ciężkich drewnianych drzwi; tak jak się spodziewał, były zamknięte. Wyjął klucz z kieszeni spodni. Pora była późna jak na tę starą okolicę. Ulica wyglądała jak wymarła, nie było nawet słychać przelatujących w oddali samolotów. Odnosiło się wraże­nie, że wszystkie dźwięki tłumi jakiś koc.

Przed dwoma miesiącami, w gorący, duszny, sierpniowy dzień Waltiri zaprowadził Michaela na poddasze, żeby pokazać mu stare dokumenty i pamiątki. Michael nie posiadał się z zachwytu oglądając listy od Clarka Gable, korespondencję z Maxem Steine­rem i Erichem Wolfgangiem Korngoldem, rękopis oratorium Strawińskiego.

- Tu na górze ma się wrażenie, że to znowu lata czterdzieste ­westchnął Michael. Waltiri spojrzał w dół na smugi światła wpadającego przez ścienny wywietrznik, kładące się na stosach pudeł, i mruknął: - Może to nie tylko wrażenie. Spojrzał na Michaela. Zejdźmy 'na dół; napijemy się herbaty z lodem. A swoją drogą - dosyć już się naopowiadałem o sobie. Chciał­bym, żebyś teraz ty wyjaśnił mi, dlaczego chcesz zostać poetą.

To nie było proste. Siedząc na ganku i sącząc herbatę ze szklanki Michael potrząsnął głową. - Sam nie wiem. Mama twierdzi, że to dlatego, iż chcę być inny. Ona się śmieje, ale podejrzewam, że naprawdę tak myśli. - Skrzywił się. Tak jakby moi starzy powinni się przejmować moją innością. Sami nie są taką całkiem normalną parą typową dla warstwy średnio­zamożnej. Ona może mieć rację. Ale tu chodzi o coś jeszcze. Kiedy piszę poezję, czuję bardziej namacalnie, że żyję. Życie tutaj sprawia mi przyjemność. Mam paru przyjaciół. Ale... to wszystko wydaje się jakieś niepełne. Staram się bardzo znaleźć ten smak, to bogactwo, ale mi się nie udaje. Musi istnieć coś więcej. - Potarł dłonią policzek i spojrzał na opadłe kwiaty magnolii zaściełające trawnik. - Niektórzy z moich przyjaciół chodzą po prostu do kina. To ich namiastka magii, ucieczki. Lubię oglądać filmy, ale w nich nie można żyć.

Kompozytor pokiwał głową. Jego ciemnoszare oczy patrzyły gdzieś w dal ponad żywopłotem odgradzającym podwórko. ­Uważasz, że jest coś wyżej - albo niżej - niż to, gdzie sięga nasz wzrok, i chcesz to znaleźć.

- No właśnie - przytaknął Michael. - Czy jesteś dobrym poetą?

- Nie bardzo - odparł automatycznie Michael.

- Tylko bez fałszywej skromności. - Waltiri otarł o kolano spodni kropelki rosy zbierające się na szklance.

Michael zastanowił się przez chwilę. - Zamierzam być. - Być czym?

- Zamierzam być dobrym poetą.

- I tak trzeba mówić. Teraz kiedy już to z siebie wydusiłeś, wiedz, że będę cię obserwował. Musisz zostać dobrym poetą. Michael potrząsnął ponuro głową. - Wielkie dzięki!

-- Nie ma za co. Każdy z nas potrzebuje kogoś, kto go będzie obserwował. Dla mnie tym kimś był Gustaw Mahler. Spotkałem go, kiedy miałem jedenaście lat, i on spytał mnie wtedy mniej więcej o to samo. Byłem młodym pianistą - cudownym dzieckiem, jak mówiono. „Jak będziesz dobry`'" spytał wysłuchawszy mego wy­stępu. Usiłowałem wykręcić się .od odpowiedzi zachowując się jak mały chłopiec, ale on spojrzał na mnie tymi swoimi przenikliwymi, czarnymi oczyma i powtórzył pytanie „Jak d o b r y?" Zostałem przyparty do muru, napuszyłem się więc i odparłem „Będę b a r d z o dobry". A on uśmiechnął się do mnie! Cóż to było za błogosławieństwo. Ach, cóż za chwila! Znasz Mahlera?

Miał na myśli muzykę Mahlera; Michael jej nie znał.

- Ten smutny Niemiec był moim bogiem. Czciłem go. Zmarł w kilka miesięcy po naszym spotkaniu, ale w jakiś sposób czułem, że nadal mnie obserwuje, że byłby zawiedziony, gdybym do czegoś nie doszedł.

Na początku września Waltiri jeszcze bardziej otworzył się przed Michaelem. - Wstydziłem się trochę, kiedy zaczynałem pisać muzykę do filmów - powiedział pewnego wieczoru, kiedy Michael wpadł na obiad. - Pomimo że swój pierwszy podkład muzyczny robiłem do dobrego filmu, do Ashenden z Trevorem Howardem. Teraz niczego nie żałuję, ale wtedy zastanawiałem się, co na pisanie do niepoważnych filmów powiedzieliby moi bohate­rowie? Nie miałem jednak wielkiego wyboru. W 1930 poślubiłem Goldę i musieliśmy z czegoś żyć. Czasy były wtedy ciężkie.

Ale nigdy nie zarzuciłem marzeń o pełnym blasku splendorze tworzenia prawdziwej muzyki, materiału dla sal koncertowych.

Pisałem trochę na boku - utwory na fortepian, kantaty, coś wprost przeciwnego do wielkich opracowań orkiestrowych prze­znaczonych do filmu. Niewiele z tego nagrano, bo znany jestem głównie jako kompozytor muzyki filmowej. Pragnąłem robić operę - jakże zachwycałem się librettem do Opowieści Hofmanna i jak zazdrościłem Ryszardowi Straussowi, że żył w czasach, kiedy takie rzeczy były o wiele łatwiejsze! „Sen i rzeczywistość są jednym, razem, ty i ja sam, zawsze razem... na całą wieczność..." „Geht all's sonst wie ein Traum dahin vor meinem Sinn..." ­Roześmiał się i potrząsnął głową. - Ale odbiegam od tematu.

Miałem jedną jedyną przygodę z muzyką poważną. L.. - Wal­tiri urwał. Siedzieli przy świecach w mrocznej jadalni, a on patrzył gdzieś w dal, tym razem przebijając wzrokiem oprawiony w ramy pejzaż wiszący nad kredensem. - To była bardzo poważna przygoda. Pewnego dnia, w wytwórni Warner Brothers podszedł do mnie pewien człowiek, wówczas w moim wieku, może trochę starszy, nazwiskiem David Clarkham. Pamiętam, że wtedy padało, ale on nie miał na sobie płaszcza... ubrany był tylko w szary, wełniany garnitur, na którym nie dostrzegłem ani śladu przemo­czenia. Nie zmókł, rozumiesz?

Michael skinął głową.

- Mieliśmy wspólnych znajomych. Z początku myślałem, że to jeszcze jeden z tych studyjnych szakali. Słyszałeś może o tym gatunku? Pętają się zawsze wokół ludzi sukcesu, pławią w ich sławie i fortunie, żyją z przyjęcia na przyjęcie. Ktoś nazwał ich salonowymi jaszczurami. Ale okazało się, że on zna się na muzyce. Czarujący facet. Dobrze nam się współpracowało... przez pewien czas.

- Miał pewne, skromnie mówiąc, bardzo niezwykłe koncepcje na temat muzyki. Waltiri podszedł do oszklonej biblioteczki, uniósł drzwiczki i wyjął stamtąd małą, grubą książkę w zniszczonej obwolucie. Dał ją do obejrzenia Michaelowi. Tytuł brzmiał Diabelska Muzyka, a autorem był Charles Fort.

- Pracowaliśmy razem, Clarkham i ja. On sugerował in­strumentację i aranżację; ja komponowałem. - Twarz Waltiriego sposępniała. Zaczął mówić szybko, z ironią. - „Arno", zwraca się do mnie, bo zaprzyjaźniliśmy się już; „Arno, nie będzie drugiej takiej muzyki. Takich dźwięków nie słyszano na Ziemi od milionów lat". Obróciłem jego słowa w żart wspominając coś o dinozaurach puszczających bąki. Spojrzał na mnie bardzo poważnie i powiedział: „Pewnego dnia zrozumiesz, o co mi chodzi". Przyznawałem, że jest trochę ekscentryczny, ale przy tym błyskotliwy. Odwoływał się bezpośrednio do mego pragnienia zostania drugim Strawińskim. Tak... dałem mu się podejść. Wykorzystałem jego koncepcje w naszej kompozycji wprowadzając do niej coś, co nazywał psychotropową strukturą tonu.

„W ten sposób", mówi do mnie, „osiągniemy to, czego bez powodzenia próbował dokonać Skriabin". - Michael nie wie­dział, kim był Skriabin, ale Waltiri mówił dalej, jak gdyby wygłaszał długo przygotowywaną prelekcję.

- Utwór, który napisaliśmy, był moim czterdziestym piątym opus, koncertem na fortepian i orkiestrę, zatytułowanym Nieskoń­czoność. - Wyjął książkę z rąk Michaela, otworzył na za­znaczonej stronie i oddał mu ją z powrotem. - I tak okryliśmy się niesławą. Przeczytaj, proszę.

Michael zaczął czytać.

„Czarodziejska pieśń, czyli o niesamowitym koncercie. Osądźcie państwo sami, oto fakty:

Dnia 23 listopada 1939 roku pewien muzyk stworzył dzieło bezsprzecznie genialne, dzieło, które odmieniło dotychczaso­we życie sławnych ludzi, również muzyków. Człowiekiem tym był Arno Waltiri, a swoim nowym koncertem opus 45 stworzył on atmosferę sprzyjającą muzycznej katastrofie.

Wyobraźcie sobie państwo: chłodna noc, Los Angeles, Pandall Theatre na Bulwarze Zachodzącego Słońca. Do środka wlewają się tłumy w czarnych cylindrach, białych krawatach i frakach, długich powłóczystych sukniach, aby wysłuchać prapremierowego wykonania. Posłuchajcie państ­wo: kakofonia dźwięków wzniecana przez orkiestrę strojącą instrumenty. Waltiri unosi batutę, opuszcza ją...

Mówią, że muzyka była dziwna, taka jakiej dotąd nie słyszano. Dźwięki wypełniały salę niczym zjawy. Mówią, że widownię opuścił z oburzeniem pewien słynny kompozytor. A potem, po tygodniu, wytoczył Waltiriemu sprawę sądową! „Nie potrafię już słuchać, ani komponować muzyki w sen­so...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin