May Karol - Pustynia zagłady.pdf

(1460 KB) Pobierz
Pustynia zagłady
K AROL M AY
P USTYNIA ZAGŁADY
T YTUŁ ORYGINAŁU : S AND DES B ERDERBENS I
D ŻEZZAR BEJ , DUSICIEL LUDZI
W Australii polowałem na emu i kangura, w Bengalii na tygrysa, a na preriach Stanów
Zjednoczonych na szarego niedźwiedzia i bizona. Tam na Dzikim Zachodzie spotkałem
człowieka, który tak samo, jak ja, z czystej żądzy przygód, zapuszczał się w ponure i krwawe
ostępy indiańskich obszarów i był dla mnie przyjacielem we wszelkich niebezpieczeństwach.
Sir Emery był typowym Anglikiem, dumnym, szlachetnym, małomównym, odważnym aż do
zuchwalstwa, zręcznym szermierzem, pewnym strzelcem, a przy tym człowiekiem gotowym
do ofiar.
Obok tych licznych zalet posiadał pewne właściwości, które charakteryzowały go od razu
jako Anglika i mogły czasem odstraszyć obcego, mnie jednak nie przeszkadzały, przeciwnie
były często powodem niejednej skrytej, lecz niewinnej uciechy. Rozstaliśmy się swego czasu w
Nowym Orleanie jako najlepsi przyjaciele, przyrzekając sobie, że znowu się zobaczymy.
Spotkanie miało nastąpić w Algierze.
To, że wybraliśmy Algier miało swój powód. Zacny Bothwell był tak jak ja, obieżyświatem.
Złaził wszystkie kąty na ziemi, lecz z Afryki zwiedził tylko na południu Kapsztad, a na
północy, „Gharb, jak Arabowie nazywają wybrzeże od Maroka do Trypolis. Oczywiście
pragnął poznać także wnętrze tej ziemi, czyli Saharę i Sudan, a potem chciał przez Darfor i
Kordofan powrócić Nilem do cywilizacji. W Algierze mieszkał jego krewny, u którego dłuższy
czas ongiś przebywał, aby się nauczyć po arabsku. Był to jego wuj, Francuz, szef domu
handlowego, utrzymującego zyskowne stosunki z Sudanem. Nazywał się Latréaumont i u niego
właśnie mieliśmy się spotkać.
Jeszcze za szkolnych czasów zajmowałem się ze szczególnym upodobaniem językiem
arabskim, a potem starałem się te umiejętności uzupełnić podczas pobytu w Egipcie.
Przebywając razem na prerii, mieliśmy doskonałą sposobność do dalszego ćwiczenia się w tym
języku, dlatego parowcem „Vulkan, należącym do messagerie impériale odpłynąłem z
Marsylii z przekonaniem, że nie będzie mi trudno porozumieć się z dziećmi Sahary w ich
ojczystym języku.
Afryka była dla nas, jak zresztą i dla wszystkich, krajem wielkich, nierozwiązanych
zagadek, które mogły wzbudzić naszą ciekawość, ale i narazić na wiele niebezpieczeństw.
Szczególnie ogarnął nas niezwykły zapał na myśl, że jak zabijaliśmy jaguara, szarego
niedźwiedzia i bawołu, teraz będziemy mogli spróbować naszych rusznic na czarnej panterze i
1
lwie. Emery Bothwell słuchał jakby z zazdrością opowiadań o odważnym myśliwym,
Girardzie, który wsławił się polowaniami na lwy, postanowił także zdobyć kilka grzywiastych
skór.
Od czasu naszego rozstania upłynął cały rok, ale Emery Bothwell wiedział, kiedy mniej
więcej przyjadę, a ponieważ mógł przypuszczać, że przybędę na parowcu francuskim, przeto
doznałem pewnego rozczarowania, gdy wysiadając ze statku nie dojrzałem go w tłumie ludzi,
czekających na brzegu lub śpieszących na łodziach na przyjęcie znajomych. Miasto Algier,
położone na zachodniej stronie zatoki, ciągnącej się w kształcie półksiężyca, zwrócone było ku
statkowi całym frontem. Biała jak kreda, pnąca się po zielonym zboczu gór masa domów bez
dachów i okien patrzała na przystań i wyglądała niemal jak skała wapienna, olbrzymia rzeźba
gipsowa lub lodowiec w oświetleniu słonecznym. Wysoko na szczycie góry widniały baszty
warowni, a u jej stóp rozciągały się oprócz fortecy Mersa Edduben rozmaite obwarowania.
Po wybrzeżu snuły się grupy postaci w białych burnusach, Murzyni i Murzynki w pstrych
kostiumach, kobiety ubrane od stóp do głów w białe, wełniane szale, Maurowie i Żydzi w
strojach tureckich, mieszańcy wszystkich barw, panowie i panie w europejskich strojach oraz
wojsko francuskie wszystkich stopni i rodzajów broni.
Kazałem rzeczy swoje odnieść do hotelu de Paris, położonego przy ulicy Bab–el–Qued i
posiliwszy się tam, poszedłem na ulicę Bab–Azoun, przy której znajdowało się mieszkanie
pana Latréaumonta.
Oddałem kartę wizytową i w drzwiach ukazał się natychmiast sam szef.
Bienvenu, bienvenu monseigneur, ale nie tu, nie tutaj! Proszę, chodź pan ze mną, muszę
bowiem przedstawić pana mej pani i córce. Od dawna czekamy na pana z niecierpliwością!
To niespodziewane przyjęcie zaskoczyło mnie trochę. Czekano z niecierpliwością na mnie,
nieznajomego? Z jakiego powodu?
Latréaumont, mały, bardzo ruchliwy człowiek, wydostał się na szczyt szerokich,
marmurowych schodów, zanim ja zdołałem przebyć połowę. Dom ten był niegdyś pałacem
bogatego muzułmanina, a połączenie arabskiej architektury z francuskim urządzeniem
wywierało osobliwe wrażenie. Przez salon zaprowadzono mnie do pokoju rodzinnego.
Madame, w sukni skrojonej po europejsku z czarnego jedwabiu, siedziała na taborecie,
przerzucając jakiś romans. Mademoiselle leżała na aksamitnej otomanie w wygodnym i
malowniczym wschodnim stroju. Szerokie, jedwabne spodnie sięgały jej od pasa aż do kostek,
a bosa noga tkwiła w niebieskim pantoflu, haftowanym złotem. Delikatne koronkowe wstawki
przetykane złotem, okrywały jej szyję i piersi, a na tym miała turecką bluzkę, ozdobioną
2
arabeskami i szeregami drogocennych guzików. Ciemne włosy, z wplecionymi w nie sznurami
pereł, obwiązane były niebieskim i różowym fularem.
Obie panie wstały na nasz widok, prawie nie mogąc ukryć swego zdziwienia z powodu
towarzyskiego faux pas, popełnionego przez pana domu, który obcego wpuścił do pokoju, nie
oznajmiwszy go uprzednio. Zaledwie jednak usłyszały moje nazwisko, zdziwienie ustąpiło
miejsca nieukrywanej radości.
Madame podbiegła ku mnie i ujęła mnie za rękę.
— Co za szczęście, że pan nareszcie przybył! Tęsknota nasza za panem nie miała granic, ale
teraz odzyskamy z spokój, ponieważ pan pośpieszy za naszym dzielnym Bothwellem i pomoże
mu odszukać Renalda!
— Zapewne, madame, że uczynię to, skoro pani sobie tego życzy, proszę tylko powiedzieć,
kto jest ten Renald i jaki związek zachodzi między nim a Emerym, którego spodziewałem się
tutaj zastać!
— Pan rzeczywiście nic jeszcze nie wie? Mon dieu, całe miasto mówi o tym od dawna!
— Ależ, Blanko — wtrącił Latréaumont — zważ na to, że pan przybywa prosto z portu!
Vraiment, to prawda! Pan nie może jeszcze nic wiedzieć! Proszę usiąść! Clairon,
przywitaj naszego gościa!
Młoda osoba skłoniła się uprzejmie, a matka poprosiła bym usiadł. Przyjęcie było
tajemnicze, z niecierpliwością więc czekałem na to, co nastąpi.
— Zastaje nas pan w położeniu, — zaczął Latréaumont — które nakazuje odstąpić od
zwykłych form. Emery opowiadał nam o panu bardzo wiele, a to wobec jego zamkniętego
usposobienia skłania nas do zupełnego zaufania panu.
— Tak, do zupełnego i niewzruszonego — potwierdziła madame. — Pan odważył się już
dotychczas na tyle niebezpiecznych przedsięwzięć z naszym krewnym, że spełnienie naszej
prośby nie odstraszy pana z pewnością.
Śmiać mi się niemal chciało na myśl o tym, jak prędko ci mili ludzie zaczęli mną
rozporządzać. Nie wiedziałem wprawdzie, o co idzie, lecz przysługa, której się ode mnie
domagali, musiała być połączona z jakimś niebezpieczeństwem.
— Z całą ochotą oddaję się na wasze usługi! — odpowiedziałem
— Po tym, co o panu słyszeliśmy, nie spodziewaliśmy się niczego innego, chociaż muszę
powiedzieć na nasze usprawiedliwienie, że prośba nasza nie pochodzi wyłącznie od nas;
podyktował nam ją sam Bothwell.
— Jeśli jest w mojej mocy, to spełnię ją — zapewniłem.
3
— Dziękuję panu! — rzekł Latréaumont. — Ponieśliśmy wielką stratę, spotkało nas straszne
nieszczęście…
— Straszne, okropne nieszczęście — wtrąciła żona, a łzy trysnęły jej z oczu.
Córka jej, Clairon, wydobyła także pachnącą chusteczkę.
— Proszę mi o wszystkim powiedzieć.
— Ja nie mogę mówić! Smutek odbiera mi słowa!
Ta mała, wątła kobieta okazała naraz wzruszenie tak głębokie, że przestraszyłem się.
— Chciałbym jednak coś o tym usłyszeć — zwróciłem się do Latréaumonta.
— Czy zna pan Imoszarów? — zapytał, dodając natychmiast żywym południowym
zwyczajem — Ale nie, pan ich znać nie może, ponieważ pan dopiero przybył. Zapewniam
pana, że Imoszarowie czyli Tuaregowie to straszni ludzie, a droga karawan z Ain Salah do Ahir,
Dżenneh i Sakkatu, którą wysyłam moje towary do Sudanu, prowadzi właśnie przez ich
terytorium. Mój dom jest jedynym w Algierze, który utrzymuje bezpośrednie stosunki z
Timbuktu. Pullo, Haussa, Bornu i Wadai, a ponieważ znajdujemy się z dala od gościńców i
dopiero w Ain Salah, albo w Ghadames i Ghad mamy połączenie, przeto utrzymywanie takich
niepewnych handlowych stosunków połączone jest często z ogromnymi ofiarami i stratami.
Najcięższa jednak spotkała nas z ostatnią kaffilą, czyli karawaną handlową.
— Napadli na nią Tuaregowie?
— Zgadł pan. Gum, karawana zbójecka uderzyła na nich i wszystko wybiła. Jeden człowiek
tylko zdołał umknąć, gdyż zaraz na początku walki udał nieżywego. On przyniósł mi wieść o
ciosie, jaki dotknął moją rodzinę.
— Pański dom odzyska to wkrótce!
— Dom tak, ale rodzina nigdy! Utratę dóbr można przeboleć, ale Renald, mój jedyny syn,
jechał z kaffilą i nie powrócił.
Teraz nie zdołały już panie wstrzymać głośnego płaczu. Ja przez kilka chwil milczałem, a
wreszcie spytałem:
— Czy nie otrzymaliście żadnej wiadomości o jego losie? Rozbójnicy pustyni zwykle nie
znają pardonu.
— On jeszcze żyje!
— Ach! Możecie to uważać za cud, jeśli nie zaszła pomyłka!
— Żyje na pewno, gdyż otrzymaliśmy od niego wiadomość.
— Przez kogo?
— Przez pewnego Tuarega wysłanego przez aguida, ich dowódcę. Żądał okupu.
— I państwo zapłaciliście?
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin