16 - Znikające stado.pdf

(790 KB) Pobierz
WIESŁAW WERNIC
ZNIKAJĄCE STADO
ILUSTROWAŁ
S. ROZWADOWSKI
CZYTELNIK 1982 WARSZAWA
© Copyright by Wiesław Wernic, Warszawa 1982
“Czytelnik”. Warszawa 1982. Wydanie i. Nakład 60320 egz. Ark. wyd. 16; ark. druk. 19. Papier druk. m/gł. kl. IV, 65 g. 82 x 104. Oddano do składania 26 IX
1980 r. Podpisano do druku 20 V 1981 r. Druk ukończono w kwietniu
1982 r.
Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Zam. wyd. 65; druk. 2444/81 L-22. Cena zł 80.-
Printed in Poland
Czego lęka się Ben Halley
Świtało. Cisza okryła ziemię, wiatr zwinął skrzydła. Żałosny głos sowy rozpłynął się bez
echa. Dalekie, przeciągłe wołanie niewidocznego drapieżnika urwało się w półdźwięku.
Gwiazdy przygasły, a mrok pojaśniał. Tylko w głębi posępnego matecznika świerków —
tajemniczej wyspy wśród bezleśnej równiny — nadal kłębiła się czerń nocy.
Potem wschód zapłonął purpurą. Drżące igiełki czerwieni pojawiły się ponad linią horyzontu i
po chwili rąbek słonecznej tarczy dźwignął się nad ziemią. Ścieżka jasności pobiegła chyżo,
znacząc swój szlak rodzącymi się cieniami drzew, krzewów, pagórków i dolin. W zielonej
gęstwinie zaśpiewał pierwszy ptak, na łodygach traw rozbłysły krople rosy. Rodził się dzień.
Chwyciłem lufę winczestera, zimną i mokrą. Kolbą przesunąłem żarzące się polano bliżej
środka ogniska. Po jego drugiej stronie, na skraju zagajnika, spał otulony w pasiaste koce Karol
Gordon. Nie opodal nasze dwa kasztany, puszczone na długich linkach, potrząsały łbami,
szczypiąc rzadką trawę. Tupot ich kopyt przyjemnie brzmiał w ciszy poranka.
Nieco dalej pęczniała półokrągła płócienna buda wozu, kryjąca nasze bagaże oraz woźnicę.
Chrapał głośno, co świadczyło o dobrym samopoczuciu i głębokiej drzemce.
Za wozem kończyła się ściana lasu. Dalej, ku północy, równina biegła łagodną pochyłością aż
ku odległym skalistym pagórkom, a zieleń traw nabierała zgniłego odcienia, znak, iż pod cienką
warstewką gleby kryje się nigdy nie wysychająca otchłań bagien.
Stwierdziliśmy ten fakt jeszcze poprzedniego dnia, nim zmierzch uniemożliwił dokładną
obserwację.
Ponura to była okolica i pełna dziwnych odgłosów, które niepokoiły nas przez pierwsze
godziny minionej nocy.
Jakieś pluski, świsty, mlaskania dobiegały z krańca moczarów, jak gdyby taplały się w nich
potężne jaszczury, których szkielety znajdowali w ziemi i w skalnych jaskiniach archeolodzy.
Sądzę, że dźwięki te wydawał gaz (może metan?) powstający z fermentacji zgniłych szczątków
roślin i zwierząt, który stopniowo wydobywał się na powierzchnię. Dlaczego jednak słychać go
było tylko w nocy? Może powstawał w wyniku różnicy temperatur?
Nasz woźnica, który wydał mi się na pierwszy rzut oka człowiekiem rozważnym i śmiałym,
dostał napadu drżączki, gdy Karol postanowił zatrzymać się na nocleg właśnie tutaj.
Halley, tak brzmiało nazwisko strachajły, żarliwie nas namawiał do dalszej wędrówki, mimo
pogarszającej się widoczności i szybko nadciągającej nocy. Namawiał jednak bezskutecznie.
Widziałem, jak mu się trzęsły ręce, gdy zdejmował uprząż z końskich karków, również gdy w
chwilę później, przy trzaskającym ognisku, popijał kawę z blaszanego kubka, ale obaj z Karolem
uznaliśmy, że miejsce to jest najlepsze na obozowisko.
Tego, co gadał Halley, nie można było przecież traktować poważnie. Twierdził, że na
moczarach żyją żaby wielkości sporych psów oraz węże porywające śmiałków podchodzących
zbyt blisko do bagien.
Oświadczył wreszcie, że rezygnuje ze snu w tak niebezpiecznym miejscu i ukryje się w głębi
zagajnika. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy Karol obiecał, że we dwójkę czuwać będziemy nad
własnym i zwierząt bezpieczeństwem.
Tak też postąpiliśmy. Oczywiście nie ze względu na gigantyczne rzekomo żaby i węże, lecz
na inne, realne groźby: możliwość niespodziewanego pojawienia się czworonożnych
drapieżników, a, kto wie, może i dwunożnych? Rzecz jasna należało zrezygnować z pomocy
Halleya. Zapewne budziłby nas przy lada szeleście.
Z zadowoleniem przyjął wykluczenie go z kolejki wart (zapisałem mu to na minus) i zaraz po
kolacji zagrzebał się w derkach, w głębi wozu. Popełniliśmy chyba błąd godząc się na takiego
przewodnika, ale któż mógł przewidzieć jego zaskakujące zachowanie.
Dorzuciłem drugą szczapę do ognia, a gdy objął ją leniwy płomień, metalowy trójnóg
ustawiłem nad ogniskiem. Z kociołkiem trzeba było powędrować do dziwnej dziury, którą
Mulicy pokazał nam w kilka minut po przybyciu na miejsce. I era byłem przekonany, że żałował
swego postępku. Bowiem źródło na skraju lasu było jedynym zbiornikiem wody w okolicy
(oczywiście nie licząc bagien). To ono właśnie przesądziło o rozbiciu tu biwaku. Nie wiadomo,
czy ktoś umyślnie wykopał dziurę, aby malutki ponik, sączący się głębi zagajnika, miał się gdzie
zbierać, czy też woda sama wypłukała zagłębienie. Dość, że dobrze służyła niejednym
wędrowcom.
Kociołek plusnął o wodę. Zabulgotała wypełniając go po brzegi. Zawiesiłem naczynie na
metalowym haku pod trójnogiem, dołożyłem do ogniska trzecią szczapę. Buchnęły iskry,
płomień począł lizać dno garnka.
Zabębniłem pięścią w budę wozu. Poruszyło się, podniosła się płócienna płachta. Najpierw
ujrzałem nogi, później tors, wreszcie resztę naszego woźnicy.
—Już czas, Halley! — rzuciłem nieco poirytowany.
—Przepraszam — stęknął. — To pewnie te opary z bagien.
—Opary z bagien?
—A tak, chyba działają usypiająco.
Wzruszyłem ramionami.
—Coś ci się przywidziało, Halley. Czas napoić konie.
—Dobrze, dobrze... — przytaknął skwapliwie.
295866102.001.png
Sięgnął w głąb wozu, wydobył skórzany wór. Ponik nie nadawał się do bezpośredniego
pojenia zwierząt, zagłębienie było zbyt małe. Należało więc napełnić worek przy pomocy
mniejszego naczynia i dopiero wówczas posłużyć się nim jako pojnikiem. Kłopotliwy sposób,
lecz nie było lepszego.
Obserwowałem ruchy woźnicy. Ukląkł przy źródle i wchlustywał wodę w czarny otwór
worka. Czynił to niezwykle sprawnie. Rzecz graniczyła z cudem, bo żadna kropla nie upadła na
ziemię.
Halley (jakże mu na imię... aha, Ben!) musiał być jednym z tych doświadczonych pastuchów,
którzy ongiś gnali tysiące sztuk bydła z prerii Teksasu aż do Dogde City w Kansas lub jeszcze
dalej na północ, do Deadwood w Południowej Dakocie i Bozeman w Montanie. Rozbudowa
sieci kolejowej oraz gęstniejące osadnictwo na pustych ongiś trasach przepędu położyły kres
wędrówkom i pozbawiły pracy wielką rzeszę kowbojów.
Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna nieokreślonego wieku wyglądał na potrafiącego
stawić czoła niejednemu młodzikowi, chociaż siwizna przyprószyła mu skronie, a twarz poorały
zmarszczki.
Jego sposób wyrażania się trącił nieco staroświeckim stylem dawnych hacjenderów Południa,
gdzie hiszpańska elegancja w wysławianiu się i francuska lekkość w prowadzeniu konwersacji
pozostawiły trwałe ślady wśród mieszkańców Teksasu i Luizjany. Byłem pewien, że Halley
wiele lat spędził na tamtych terenach. W sumie, na pierwszy rzut oka czynił bardzo sympatyczne
wrażenie. Nieco później, w czasie wędrówki wozem, wrażenie to jeszcze się pogłębiło, gdy
obserwowałem sprawnego fizycznie, energicznego człowieka. Dlatego nie potrafiłem zrozumieć,
czemu odgłosy trzęsawiska nagle zmieniły naszego woźnicę w półmisek drżącej galarety. Czy
poprzednie zachowanie było jedynie pozorem, czy też obecne przerażenie jest udane? A może
Ben Halley, mimo ogłady i rozsądku, w rzeczywistości należał do ciemnych, zabobonnych,
przesądnych kowbojów nie dających się nastraszyć popłochem wśród wędrującego stada ani
strzałą wypuszczoną z indiańskiego łuku, ani widokiem rewolwerowej lufy, lecz bzdurną
gadaniną, bajędami o duchach prerii i niesamowitych zwierzętach, wobec których człowiek ma
mniejsze szansę niż mucha atakowana przez wróbla. Kto mu nagadał głupstw o żabach wielkości
psów i wężach porywających ludzi?
Obserwowałem go, jak napełniał wór, a później, jak poił konie. Ruchy miał śmiałe, krok
pewny, dłoń niezawodną. To był Ben Halley z poprzedniego ranka, z poprzednich dni, w niczym
niepodobny do strachajły szukającego schronienia we wnętrzu wozu.
Konie podnosiły łby, parskały kropelkami wody lśniącymi w słońcu różowo i złociście.
— Załatwione, proszę pana.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin