Dąbała Jacek - Pieszczochy losu.pdf

(1873 KB) Pobierz
956295892.001.png
JACEK DĄBAŁA
PIESZCZOCHY LOSU
Państwowy Instytut Wydawniczy
Mojej Żonie, Bożenie
„Jestem najgłupszy z ludzi
nie mam ludzkiej zdolności,
nie nabyłem mądrości,
wiedza Świętego mi obca.
Ks. Prz. 30,2
„Milion dolarów. Oto cel mojego życia.” W ten sposób zaczynał
się list, który dotarł do rąk Petera Coya, jednego z najlepszych
agentów literackich Londynu. I słusznie. Od razu wiadomo, o
co chodzi. Agent lubił dziwne niespodzianki. Może dlatego, że
zdarzały się rzadko. Doceniał bezpośredniość i poczucie
humoru swoich klientów. Cóż, to nic wielkiego. Gdyby było
odwrotnie, Coy byłby po prostu księgowym lub grabarzem...
Kolejne zdania listu były jeszcze bardziej ekscytujące... „Ksią-
żka, którą panu wysyłam, jest najinteligentniejsza na
świecie...”, „Moja wyobraźnia potrafi pokroić nawet kotlet.
Piszę dla świrów i dla intelektualistów...”, „Jeżeli nie jest pan
stetryczałym pierdołą, to zrobi pan ze mnie najsławniejszego
pisarza świata...”, „Przypuszczam, że lubi pan pieniądze tak
samo jak ja...”, „Na świecie rodzą się ciągle nowi ludzie.
Przeważnie przeciętni. Ja urodziłem się Einsteinem
literatury...”. Żaden ze znanych Coyowi pisarzy nie zdobył się
nigdy na podobną bezczelność.
Agent sam nie wiedział, dlaczego tego listu po prostu nie
wyrzucił. Może pomyślał, że tym razem nie będzie sztywnym
Anglikiem? Chociaż to mało prawdopodobne... Gdyby tak
pomyślał, zachodnia demokracja byłaby zagrożona. A może
w ogóle wtedy nie myślał? Zapewne przez zawodowe
doświadczenie. Może kryło się w tym coś więcej niż tylko
poczucie humoru?
A jeżeli był po prostu znudzony i potrzebował rozrywki? Pienię-
dzy miał już na tyle dużo, że mógł sobie pozwolić na eks-
trawagancję. Sratatata...
Coy czytał na wyrywki poszczególne zdania listu i coraz
bardziej upewniał się, że kompletnie nieznany autor
niekoniecznie musi być jeszcze jednym wariatem. Wyraźnie
rozregulowała mu się mentalność. Czyżby za dużo czytał?
Czyżby za mało czytał angielskich pisarzy? On, Peter Coy,
szef potężnej agencji autorskiej w królestwie boskiego funta
szterlinga...
Najbardziej niepokoiło go nazwisko pod listem. Polskie. Karol
Sulikowski. Co tu dużo mówić, dla niego był to trzeci świat. Z
trudem i z masochistyczną przyjemnością przełamywał w sobie
stereotypową niechęć do obcych. Polak... Nawet nie Francuz
albo Niemiec. Peter Coy sięgnął po fajkę i zapalił. Cóż, w
każdym razie lepiej to brzmiało niż Albańczyk, Rumun albo
Wietnamczyk... W jego głowie zapalało się i gasło zielone
światełko. Autor listu również o tym wspomniał... „Czy nie
uważa pan, że wszędzie na świecie może urodzić się geniusz?
Historia to potwierdza. Także w Polsce. Kopernik, Chopin,
Curie-Skłodowska... Nie traćmy czasu. Teraz moja kolej.” Czyż
taka pewność siebie nie świadczy o doskonałości? A może
zakrawa to na cudowną, artystyczną chorobę umysłu? Czy w
ogóle bywają chwile, gdy taka choroba staje się fascynująca?
Agent Coy nacisnął guzik na biurku, wbił spojrzenie w stojące
na półce z książkami, przypominające nocnik, specjalne pudło
na cylindry i odezwał się do swojej osobistej sekretarki:
- Sally, czy mogłabyś mi wyjaśnić, dlaczego list od tego Polaka
znalazł się na moim biurku? Nawet w takiej chwili zasraniec
odgrywał rolę ważniaka. Jak można zwlekać z podjęciem
pozytywnej decyzji? Przecież tam w Polsce siedzi pisarz i
niecierpliwie czeka na swój milion dolarów. Trzeba mu go
dać! I to szybko, do jasnej cholery!
- Czy mam to wyjaśnić osobiście, proszę pana? - w głośniku
rozległ się głos dojrzałej kobiety.
- Tak, dobrze będzie, jeśli to zrobisz... - Słowa agenta brzmiały
surowo, ale on sam był rozluźniony i spokojny. Może nawet
tak samo jak ulubieńcy Salvadora Dali z wszytymi pod
skórę zegarkami... Kto wie? Od czasu do czasu tak właśnie
działał na niego widok pomarszczonych grzbietów starych ksią-
żek kupionych w antykwariatach przy Charing Cross Road. Czy
to aby na pewno tańsze od prozaku?
Sally Lenox była wysoką blondynką z krzywymi jak sierpy
nogami i typowo angielską końską twarzą. Jej głowa kiwała się
na chudej szyi, a skóra, pomimo grubej warstwy kremu i
pudru, była pomarszczona i przypominała suszoną śliwkę. Poza
tym panna Lenox doskonale pracowała i bezgranicznie
poświęcała się firmie. Wiele jest takich spróchniałych cip na
świecie. Dzięki Bogu trafiają się wśród nich prawdziwe
okazy. Wówczas - co wydaje się uzasadnione - można je
całować bez wstrętu w każde miejsce.
- Jestem - odezwała się zasadniczym głosem, a jej spojrzenie
zawisło gdzieś nad głową Coya.
- Siadaj. - Agent wskazał jej fotel obity skórą antylopy.
- Myślisz, że jest normalny? No tak, teraz na pewno trzeba to
powiedzieć. Uwaga! Portret angielskiego agenta literackiego
nie wydaje się tutaj prawdziwy. It doesn’t ring true! Czy to
coś zmienia?
- Myślę, że tak - odpowiedziała panna Lenox, sadowiąc się
tylko jedną stroną pupy na fotelu. Zawsze uważała, że tak jest
bardziej elegancko, gdyż prawdziwej damie nie wypada
siedzieć na obu pośladkach.
- Dlaczego tak myślisz? Przecież to jakiś Polak, o którym nikt
nie słyszał...
- Załączył kilka wycinków z polskich gazet - wtrąciła zimno
panna Lenox. - Wszystkie przetłumaczone przez tłumacza
przysięgłego... Przepraszam, przez czterech tłumaczy
przysięgłych. To wiarygodne. Tytuły podanych gazet są w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin