Jiddu Krishnamurti - Jedyna Rewolucja.pdf

(598 KB) Pobierz
280710866 UNPDF
Jiddu Krishnamurti
JEDYNA REWOLUCJA
przygotowała Mary Lutyens
The Only Revolution, Victor Gollancz 1970
© Krishnamurti Foundation Trust Ltd
przełożył Wojciech Sady
(jest to poprawiona tu i ówdzie wersja przekładu, który ukazał się nakładem
Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań, 1995.)
Na książkę składają się zapiski, jakie Krishnamurti sporządził
pod koniec lat sześćdziesiątych w Indiach, Kalifornii i Europie.
Aczkolwiek prowadzone niesystematycznie, wymagały
- jak zapewnia Mary Lutyens - niewielu zabiegów redakcyjnych.
INDIE
1
Medytacja nie jest ucieczką od świata, działalnością, która izoluje i zamyka w sobie; jest raczej
rozumieniem świata i jego zwyczajów. Świat ma niewiele do zaoferowania prócz jedzenia,
ubrań, dachu nad głową i przyjemności, którym towarzyszą wielkie cierpienia.
Medytując oddalamy się od tego świata; nie wolno nam się z niczym wiązać. Wtedy świat ma
sens, a piękno nieba i ziemi nie przemija. Miłość nie jest wówczas przyjemnością. To stanowi
zalążek wszystkich działań, które nie są rezultatem napięć, sprzeczności, poszukiwania
samorealizacji czy powabów władzy.
Okno pokoju wychodziło na ogród, a jakieś dziesięć metrów poniżej płynęła szeroko rozlana
rzeka, dla jednych święta, dla innych zaś piękna płaszczyzna wody skierowana ku niebu i ku
chwale poranka. Widać było jej drugi brzeg, a dalej wioskę, rozłożyste drzewa i niedawno
zasianą ozimą pszenicę. Za oknem lśniła gwiazda poranna, słońce łagodnie wschodziło ponad
drzewami. I rzeka stała się dla słońca złocistą drogą.
Po zmroku w pokoju panowały głębokie ciemności, a za szerokim oknem rozciągało się całe
południowe niebo. Pewnej nocy przez to okno wpadł - z głośnym trzepotem skrzydeł - ptak.
Zapaliłeś światło, wstałeś i ujrzałeś go pod łóżkiem. Wysoka na jakieś pół metra sowa, miała
niezwykle szeroko rozwarte, ogromne oczy i groźny dziób. Przyglądaliście się sobie z bliska,
oddaleni o jeden czy dwa metry. Bała się światła i bliskości człowieka. Dość długo
spoglądaliście na siebie bez mrugnięcia powiek; sowa ani na chwilę nie straciła swego
dostojeństwa i dzikiej godności. Widziałeś jej okrutne szpony, jasne pióra i ściśle przywarte do
tułowia skrzydła. Chętnie byś jej dotknął, pogłaskał, ale by na to nie pozwoliła. Tak więc
zgasiłeś światło i czas jakiś w pokoju panowała cisza. Po czym rozległ się trzepot skrzydeł - na
twarzy poczułeś powiew - i sowa wyfrunęła przez okno. Nigdy nie wróciła.
Powiadali, że ta starożytna świątynia miała ponad trzy tysiące lat, ale, jak wiadomo, ludzie
przesadzają. Z pewnością stała tu od wieków; kiedyś służyła buddystom, a jakieś siedemset lat
temu przekształcono ją w świątynię hinduistyczną, umieszczając w miejscu Buddy jakieś
indyjskie bóstwo. Wewnątrz panował głęboki mrok i tajemniczy nastrój. W kolumnowych
salach, długich korytarzach zdobionych pięknymi płaskorzeźbami, unosił się zapach nietoperzy
i kadzideł.
Wierni krążyli pojedynczo lub w małych grupach, świeżo wykąpani, ze złożonymi dłońmi.
Chodzili po tych korytarzach, a mijając posążek przyodziany w jaskrawe jedwabie, padali na
twarze. Kapłan w centralnym sanktuarium śpiewał; miło było słuchać poprawnego sanskrytu.
Nie spieszył się, słowa z głębi świątyni docierały łagodne i dostojne. Przebywały tam dzieci,
stare kobiety, młodzi mężczyźni. Ludzie interesu zdjęli swoje europejskie garnitury i włożyli
dhoti, a teraz przepojeni wielką czcią siedzieli lub stali ze złożonymi dłońmi, z obnażonymi
ramionami.
Do pełnej wody, świętej sadzawki wiodło w dół wiele stopni, a otaczały ją wyrzeźbione w skale
kolumny. Wszedłeś do świątyni z zakurzonej drogi, hałaśliwej i zalanej jasnym, ostrym
światłem słońca, wewnątrz zaś panowały mrok i cisza. Nie było tam ani świec, ani klęczących
wokół ludzi, a tylko pielgrzymi okrążający sanktuarium, bezgłośnie poruszający wargami,
pogrążeni w modlitwie.
Tego popołudnia ktoś do nas przyszedł. Przedstawił się jako wyznawca wedanty . Mówił
płynnie po angielsku, jako że ukończył jeden z uniwersytetów, miał żywy, przenikliwy intelekt.
Jako prawnik zarabiał doskonale, jego bystre oczy spoglądały badawczo, uważnie i jakoś
niespokojnie. Okazało się, że bardzo wiele przeczytał, łącznie z pracami zachodnich teologów.
Mężczyzna w średnim wieku, dość chudy i wysoki, o godnej postawie prawnika, który wygrał
wiele spraw.
"Słuchałem pańskiej mowy - powiedział - i to jest czysta wedanta, uwspółcześniona, ale o
prastarej tradycji". Zapytaliśmy go, co rozumie przez wedantę. Odparł: "Twierdzimy, iż istnieje
tylko brahman, stwarzający zarówno świat, jak i jego złudny obraz, i że pochodzi też od niego -
tkwiący w każdej ludzkiej istocie - atman. Człowiek musi przebudzić się ze stanu tej codziennej
świadomości zróżnicowania i świata zjawiskowego, tak jakby budził się ze snu. Podobnie jak
ten, który śni, stwarza cały swój sen, tak indywidualna świadomość stwarza cały świat
zjawiskowy i innych ludzi. Pan tego wszystkiego nie mówi, ale z pewnością o to właśnie panu
chodzi, albowiem urodził się pan i wychował w tym kraju i, mimo spędzenia większości życia
za granicą, stanowi pan część tej starożytnej tradycji. Indie pana uformowały, czy pan tego
chce, czy nie; jest pan wytworem Indii i ma hinduski umysł. Pańskie gesty, ten posągowy
spokój w trakcie mowy i sam wygląd stanowią część tego dziedzictwa. Nauczanie pańskie jest
oczywistą kontynuacją tego, czego od niepamiętnych czasów nauczali nasi starożytni".
Pomińmy to, czy mówca jest Hindusem wychowanym w tej tradycji, uwarunkowanym przez tę
kulturę i czy jednoczy w sobie to starożytne nauczanie. Przede wszystkim nie jest Hindusem, to
znaczy nie należy do tego narodu czy do społeczności braminów, choć się w niej urodził.
Odrzuca tę właśnie tradycję, którą mu pan przypisuje. Przeczy temu, by jego nauczanie
stanowiło kontynuację owych pradawnych nauk. Nie czytał żadnej ze świętych ksiąg Indii czy
Zachodu, ponieważ nie są one potrzebne komuś, kto zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się w
świecie - z zachowania ludzi, z ich niezliczonych teorii, z zaakceptowanej propagandy trwającej
od dwóch czy pięciu tysięcy lat, która przeobraziła się w tradycję, prawdę, objawienie.
Dla człowieka, który całkowicie i w pełni odmawia zaakceptowania słowa, symbolu wraz z
jego uwarunkowaniami, prawda nie jest czymś zapożyczonym. Od samego początku - o ile pan
go słuchał - twierdził, że jakakolwiek akceptacja autorytetu jest samym zaprzeczeniem prawdy i
podkreślał, iż człowiek musi żyć poza wszelkimi kulturami, tradycjami i społeczną
moralnością. Gdyby go pan słuchał, to by pan nie twierdził, iż jest on Hindusem lub że
kontynuuje starożytną tradycję we współczesnym języku. On całkowicie odrzuca przeszłość, jej
nauczycieli i interpretatorów, jej teorie i formuły.
Prawdy nie ma w przeszłości. Prawda przeszłości to prochy pamięci; pamięć dotyczy czasu, a w
martwych prochach dnia wczorajszego nie ma prawdy. Prawda jest czymś żywym, nie
należącym do dziedziny czasu.
Pominąwszy więc to wszystko, możemy teraz przejść do problemu zasadniczego, czyli do
postulowanego przez was brahmana. Z pewnością, widzi pan, samo to twierdzenie jest teorią
wymyśloną przez umysł o bujnej wyobraźni - Śankary czy współczesnego uczonego teologa.
Pan może doświadczyć teorii i powiedzieć, że to jest właśnie tak, ale podobnie człowiek, który
został wychowany w świecie katolickim i przezeń uwarunkowany, doznaje wizji Chrystusa.
Takie wizje stanowią, rzecz jasna, projekcję jego własnych uwarunkowań; zaś ludzie
wychowani w tradycji Kriszny mają doznania i wizje zrodzone z ich kultury. A zatem doznania
niczego nie dowodzą. Uznanie wizji za Chrystusa lub Krisznę jest rezultatem uwarunkowanej
wiedzy; tak więc w ogóle nie jest ona realna, jest wymysłem, mitem spotęgowanym przez
doznania, czymś całkowicie nieprawomocnym. Dlaczego w ogóle pragniecie teorii i oferujecie
coś, w co należy wierzyć? To nieustanne utwierdzanie się w wierze jest symptomem lęku -
przed życiem codziennym, przed cierpieniem, przed śmiercią i przed całkowitym bezsensem
życia. Widząc to wszystko, wymyślacie teorię, a im bardziej jest ona pomysłowa i uczona, tym
większą przywiązujecie do niej wagę. A w wyniku trwającej dwa czy dziesięć tysięcy lat
propagandy ta teoria w sposób nieuchronny i głupi staje się "prawdą".
Ale jeśli nie wysuwacie żadnego dogmatu, to stajecie twarzą w twarz z tym, co faktycznie jest.
"To, co jest" jest myślą, przyjemnością, cierpieniem i lękiem przed śmiercią. Gdy zrozumiecie
strukturę swego codziennego życia - pełnego współzawodnictwa, chciwości, ambicji i dążenia
do władzy - pojmiecie nie tylko absurdalność teorii, zbawicieli i guru, ale być może położycie
kres cierpieniu, zniweczycie całą tę stworzoną przez myśl strukturę.
Wniknięcie w tę strukturę i zrozumienie jej jest medytacją. Wtedy pojmiecie, że ten świat nie
jest złudzeniem, ale straszliwą rzeczywistością, zbudowaną przez człowieka wspólnie z innymi
ludźmi. To właśnie musimy zrozumieć, a nie wasze wedantyczne teorie powiązane z rytuałami i
wszelkimi akcesoriami zinstytucjonalizowanej religii.
Tylko umysł człowieka wolnego, nie powodowanego lękiem, zazdrością czy cierpieniem,
spontanicznie staje się cichy i spokojny. Wówczas nie tylko z chwili na chwilę może on
dostrzegać prawdę w życiu codziennym, ale jest w stanie wykroczyć poza wszelkie
postrzeżenia; w rezultacie znika obserwujący i to, co obserwowane, i kończy się rozdwojenie.
A poza tym wszystkim - i nie jest to teoria - istnieje, nie związany z tą walką, próżnością i
rozpaczą, strumień, który nie ma początku ani końca; niezmierzony ruch, którego umysł nie jest
w stanie pochwycić.
Oczywiście, słuchając moich słów, spróbuje pan zrobić z tego teorię, a jeśli się spodoba, będzie
ją pan propagował. Jednak to, co propagowane, nie jest prawdą. Prawda pojawia się tylko
wtedy, gdy jest się wolnym od bólu, niepokoju i agresji, które teraz wypełniają pańskie serce i
umysł. Jeśli pan to wszystko ujrzy i napotka to błogosławieństwo zwane miłością, wtedy
pojmie pan prawdę tych słów.
2
W medytacji ważna jest jakość umysłu i serca. Nie to, co zyskujecie, nie przypisywane sobie
osiągnięcia, ale umysł, który jest nieskalany i bezbronny. Stan pozytywny pojawia się dzięki
negacji. Samo gromadzenie doświadczeń lub życie w ich obrębie niweczą czystość medytacji.
Medytacja nie jest środkiem wiodącym do jakiegoś celu. Jest zarówno środkiem, jak i celem.
Doznania nie mogą sprawić, by umysł stał się nieskalany. To negacja doznań wywołuje ów
pozytywny stan czystości, którego myśl nie jest w stanie kształtować. Myśl nigdy nie jest
czysta. Medytacja ucisza myśl; nie dokonuje tego medytujący, on bowiem jest medytacją. Bez
medytacji żyjemy niczym ślepcy w cudownym świecie świateł i barw.
Wędruj brzegiem morza i pozwól, by ta medytacja na ciebie zstąpiła. Jeżeli tak się stanie, nie
podążaj za nią. To, za czym podążasz, będzie wspomnieniem tego, czym ona była - a to, co
było, zabija to, co jest. A kiedy wędrujesz wśród wzgórz, pozwól, by wszystko wokół
opowiadało ci o pięknie i bólu życia; w ten sposób uświadomisz sobie własne cierpienie i
położysz mu kres. Medytacja jest korzeniem, łodygą, liśćmi, kwiatem i owocem. To słowa
oddzielają owoc, kwiat, liście, łodygę i korzeń. Gdy dokona się taki podział, działanie nie rodzi
dobra: cnota jest postrzeganiem całościowym.
Ta długa, wąska, cienista droga z drzewami rosnącymi po obu stronach, wiła się wśród
zielonych pól porośniętych lśniącym, dojrzewającym zbożem. Słońce rzucało ostre cienie, a
mijane wioski były brudne, niechlujne i udręczone biedą. Starsi ludzie wyglądali chorobliwie i
smutno, ale dzieci krzyczały, bawiły się w kurzu i rzucały kamieniami w siedzące wysoko na
drzewach ptaki. W ten przyjemny, chłodny ranek, wśród wzgórz wiał ożywczy wiatr.
Ptaki od świtu robiły mnóstwo hałasu. Papugi, ledwo widoczne wśród zielonych liści drzew, w
tamaryndowcu miały kilka dziupli służących im za mieszkanie. Latały zygzakiem, ochryple
skrzecząc. Szpaki siedziały na ziemi. Nie zachowywały się zbyt płochliwie, można było podejść
dość blisko, nim odtruwały. A na drutach po przeciwnej stronie drogi siedziała złocistozielona
muchołówka. Poranek był piękny, słońce jeszcze zbytnio nie przypiekało. W powietrzu unosiło
się błogosławieństwo i ten spokój, jaki panuje, nim człowiek zbudzi się ze snu.
Drogą przejeżdżał, ciągnięty przez konia, dwukołowy wóz; na jego platformie między czterema
słupkami rozpięto markizę. Pod nią, owinięte w białe i czerwone sukno, leżały zwłoki, które
wieziono nad rzekę, by je spalić na brzegu. Obok woźnicy siedział człowiek, prawdopodobnie
krewny zmarłego, a ciało podskakiwało na tym wyboistym trakcie. Przyjechali zapewne z
daleka, koń bowiem ociekał potem, a zwłoki wyglądały na zupełnie zesztywniałe.
Mężczyzna, który nas tego dnia odwiedził, był - jak wyznał - instruktorem artyleryjskim w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin