Caroline Janice Cherryh - Przybysz 03 - Spadkobierca.rtf

(1058 KB) Pobierz
C

      C. J. Cherryh

   Spadkobierca

      (Inheritor)

      Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz

      Data wydania oryginalnego 1996

      Data wydania polskiego 1999

     

1

     

      Wiatr wiał od morza, z zachodu, docierając aż na balkon i poruszając białym obrusem z żywością, która sprawiała, że parująca śniadaniowa herbata była dość mile widziana. Za otynkowaną na biało balustradą rozciągał się widok na błękitną wodę, bladoniebieskie niebo i słynne urwiska Elijiri, z których, jak przemknęło przez myśl Brenowi Cameronowi, być może rzucały się w dół wi’itikiin.

      Chociaż nie, morze z pewnością stanowiło zbyt wielkie ryzyko dla tych niewielkich, eleganckich szybowników.

      - Jajka - zachęcił pan Geigi i poparł słowa machnięciem palców. Było to delikatne danie, coś w rodzaju sufletu ze skórką, a jajka, jak przysięgał kucharz, nie zawierały toksyn szkodliwych dla ludzkiego gościa.

      Bren ufał swojemu personelowi; Tano i Algini dość wyraźnie uświadomili kucharzowi jego wrażliwość na pewne miejscowe przyprawy; był też pewien, że równie wyraźnie uświadomili atevie konsekwencje jakiegoś kulinarnego wypadku dla reputacji pana Geigiego, który miał osobisty interes w nie otruciu Brena. Pozwolił służącemu nałożyć sobie drugą porcję wspaniałego, dobrze przyprawionego dania. Rzadko zdarzało się, żeby, znalazłszy coś, co mu smakowało, odważał się to jeść w większych ilościach - jedna z wewnątrzdepartamentowych mądrości głosiła, że aby przeżyć atewską kuchnie, trzeba zmieniać jadłospis i nie pozwolić, by przypadkowy ślad niewłaściwej substancji stał się trzema lub czterema śladami podczas tego samego posiłku - ale Tano i Algini sądzili, że to danie jest zupełnie bezpieczne.

      Geigiego wyraźnie cieszyło uznanie Brena dla kuchni, rześkie, czyste powietrze poranka nad morzem i obecność ważnego gościa. Apetyt atevy rozciągnął się na drugą, o wiele większą porcję sufletu. Czarnoskóry, złocistooki, przerastający o głowę i ramiona wysokiego człowieka oraz obdarowany metabolizmem tolerującym alkaloidy, Geigi, jak każdy ateva na kontynencie, uznawał jedzenie za główny cel gościnności, a spożywanie go za oznakę zaufania i zapewnienie o szczerości, co było zrozumiałe w społeczeństwie, w którym zabójcy stanowili ważną Gildię oraz zwykły środek rozsądzania sporów, tak międzypersonalnych, jak i politycznych.

      Tak się składało, że byli nimi Tano i Algini, patrzący Brenowi przez ramię, stojący przy stoliku śniadaniowym na balkonie; była nimi, czego Bren był pewien, para krążąca po stronie Geigiego, przy balustradzie. Tano powiedział, że kobieta nazywa się Gesirimu, a jej starszy partner Casurni - oboje mieli ciemne, modnie skrojone ubrania, doskonale odpowiadające stylem osobistej ochronie pana. Człowiek zakładał, że Tano wie o takich rzeczach. Człowiek zakładał, że wśród tysięcy członków Gildii Zabójców najwyżsi rangą znają się z reputacji i, co ważniejsze, z man-chi - które to słowo oznaczało coś w rodzaju lojalności i nie miało nic wspólnego z wynajmowaniem, urodzeniem czy czymkolwiek, co mogli zrozumieć ludzie.

      Ludzie jednak nie musieli rozumieć namiętności rządzących atewskimi umysłami i duszami - przynajmniej to nigdy nie było konieczne, dopóki wszyscy ludzie na świecie - oprócz jednego - zamieszkiwali wyspę Mospheirę, leżącą w spowitej w mgiełkę błękitnej i pięknej cieśninie naprzeciwko tego balkonu.

      Taki był stan atewsko-ludzkich spraw, kiedy Bren nie tak dawno temu rozpoczął swoją kadencję. Tłumacz, urzędnik terenowy Departamentu Spraw Zagranicznych, a w terminologii atevich paidhi-aiji, jedyny człowiek, któremu Traktat Mospheirski zezwalał postawić stopę na kontynencie.

      On, Bren Cameron, potomek gwiezdnych podróżników przez prawie dwieście lat uwięzionych na ziemi atevich, był jedynym żyjącym człowiekiem, który chodził i żył wśród atevich; mający dwadzieścia siedem lat Bren przyjął za swoje życiowe zadanie oraz święty obowiązek łagodzić różnice między atevimi i ludźmi.

      Aż do ostatniego roku zadanie to było bardzo podobne do tego, co robili jego poprzednicy. Większość czasu spędzał w atewskiej stolicy Shejidan, przenosząc słownictwo atewskich dokumentów na słownictwo dozwolone ludzko-atewskiemu słownikowi dla Uniwersytetu Mospheirskiego, do użytku przy szkoleniu innych paidhiin. Był to długoletni program, i po przejściu go te dwadzieścia procent, które dotarło aż do zdobycia stopnia naukowego w dziedzinie spraw zagranicznych, znikało w trzewiach Biura Spraw Zagranicznych, oprócz osoby mającej oceny drugie w kolejności: paidhiego-następcy, drugiego licencjonowanego absolwenta programu (zwykle nie mającego żadnego znaczącego głosu), który czekał za kulisami, aż urzędnik terenowy zrezygnuje, umrze albo będzie potrzebował dwutygodniowego urlopu. Tak jak czekali wszyscy inni, w kolejności swoich stopni, jako personel wspierający paidhiego w Biurze Spraw Zagranicznych. Taki był program. To było jedno z zadań paidhiego. Wyszkolić jednego następcę i pisać słowniki.

      Innym zadaniem było służyć jako przekaźnik, za którego pośrednictwem mospheirski departament stanu powoli przekazywał ludzką technikę atewskiej gospodarce. Tu paidhi pełnił zdecydowanie ważną rolę. Służył też jako oczy i uszy swojego rządu w terenie. Przekazywał wszelkie zebrane przez siebie dane; przyjmował prośby atewskiego rządu i przekazywał je dalej; zajmował się kwestiami obyczajów, a czasem jakimiś problemami prawnymi czy przeszkodami biurokratycznymi. Opierając się na przekazywanych przez niego informacjach, Uniwersytet Mospheirski i mospheirski departament stanu powoli podejmowały decyzje, które technologie zwolnić - instytucje te czasem całymi latami debatowały nad zwolnieniem jednego słowa, a co tu mówić o, powiedzmy, mikrochi-pach. Celem było utrzymanie jednolitości techniki, należało zachować takie standardy, żeby na przykład przewód produkowany na kontynencie można było zamontować w opiekaczu skonstruowanym na Mospheirze, nie zastanawiając się nad trudnościami.

      Bren nigdy się nie spodziewał, że coś zmieni się w znacznym stopniu za jego życia - ani opiekacz, ani społeczeństwo, ani poziom techniki. Stały, stabilny ekonomicznie postęp: taka miała być atewsko-ludzka przyszłość. Splecione gospodarki, pasujące do siebie jak idealnie dobrane śruby i nakrętki.

      Teraz, od zeszłego roku, na kontynencie przebywał jeszcze jeden człowiek, niejaki Jase Graham, urodzony całe lata świetlne od ziemi atevich i z całą pewnością nie będący produktem uniwersyteckiego programu kandydackiego na urzędnika terenowego.

      I to właśnie ze względu na przybycie Jase’a Grahama Bren siedział na balkonie pana Geigiego i jadł suflet z mocno przyprawionych jaj, polegając na zawodowym osądzie dwóch Zabójców, że w daniu tym nie ma nic celowo lub przypadkiem szkodliwego.

      Cała sytuacja i jego praca zmieniła się radykalnie z dnia na dzień, kiedy pojawił się statek kosmiczny, ten sam statek, który dwieście lat temu zostawił przodków Brena, by sami sobie dawali radę wśród atevich. Atewski rząd (który wyniósł intrygę do poziomu sztuki) natychmiast zaczął podejrzewać ludzki rząd na Mospheirze (który, co Bren doskonale wiedział, nie mógł przyznać lokalizacji nowej toalecie w parku publicznym bez politycznej trzęsionki) o oszukiwanie atevich na całego i ze znacznym sprytem przez niemal dwieście lat.

      Oczywiście, tak nie było; ludzie nie oszukiwali atevich, chociaż przez pewien czas nawet paidhi musiał się zastanawiać, czy jego własny rząd nie jest jednak sprytniejszy, niż pozwalała myśleć jego ocena w kwestii parkowej toalety. Ludzie na Mospheirze nie mieli pojęcia, że statek wróci. Właściwie wierzyli w coś wręcz przeciwnego.

      Jak się okazało, departament stanu na Mospheirze rzeczywiście zareagował równie rozpaczliwie i kretyńsko, jak Bren się obawiał. Starali się skontaktować ze statkiem bezpośrednio i w tajemnicy, by zapewnić sobie wyłączność na sojusz.

      Krótko mówiąc, usiłowali wyłączyć atevich z wszelkich działań.

      Gdyby zapytali, Bren mógłby im powiedzieć, że są głupi i że nie oszukuje się atevich. Jasne, departament stanu początkowo nie mógł sobie zapewnić jego rady; ale kiedy już do nich dotarł, też go nie słuchali. O, nie - ponieważ jego rady nie zgadzały się z tym, jak kazały im reagować na atewskie zagrożenie ich własne obawy i uprzedzenia.

      Atewski rząd oczywiście ich przejrzał. Bystre atewskie oczy spostrzegły nową gwiazdę, która przyczepiła się do opuszczonej stacji kosmicznej na niebie, a atewskie anteny przechwyciły wiadomości krążące między Mospheirą i statkiem. Atevi podjęli natychmiastowe działanie, w które Bren został nieodwołalnie wplątany i dzięki któremu nawiązali bezpośrednią łączność ze statkiem.

      Manewry Mospheiry nie zyskały przychylności statku; okazało się, że chce on rokować z atevimi i ludzką enklawą na zasadach równości - statek utrzymywał, że w kosmosie każdy jest mile widziany, a jedynym, co do czego nie mogli się porozumieć, był czas.

      Statek chciał pomocy, siły roboczej do naprawy stacji opuszczonej przed dwoma wiekami, i chciał jej natychmiast lub tak szybko, jak tylko świat nie dysponujący załogowym statkiem kosmicznym mógł go wybudować. Statku nic nie obchodziła ostrożna wielowiekowa praca nad tym, by nie zdestabilizować atewskiego rządu - który z kolei wspierał atewską bazę przemysłową, zaopatrującą fabryki i sklepy na Mospheirze, oraz wspomagającą go ludzką gospodarkę.

      Jednak wraz ze zmianą priorytetów Mospheirą zmieniła postawę. Departament stanu oczywiście popierał atewski rząd i oczywiście był bardzo chętny do współpracy z atevimi w celu uzyskania przez nich materiałów potrzebnych im, by na równi z ludźmi znaleźli się w kosmosie, i oczywiście wspierał też paidhiego, każdego paidhiego, którego chcieli atevi, byle tylko utrzymać Traktat.

      Tymczasem przeciętny obywatel Mospheiry bał się i statku na niebie, który zwiastował zmiany w mającym trwać wiecznie stylu życia, i atevich, którzy już raz pokonali ludzi w wojnie i którzy według ogólnego przekonania byli dla nich całkowicie niezrozumiali - choć jednocześnie atevi podobno coraz bardziej upodabniali się do ludzi, mając telewizję i bary szybkiej obsługi, narty i piłkę nożną.

      Tak więc jakoś nie destabilizując atevich - a przecież uczono ich przez całe życie, że tak miało się stać, jeśli zostanie przekazane atevim zbyt dużo techniki zbyt szybko - mieli teraz błyskawicznie zmieszać swoje kultury i zaznać powszechnego pokoju.

      Nic dziwnego, że populacja Mospheiry była zdezorientowana.

      W rezultacie Bren Cameron nie służył już wyłącznie prezydentowi Mospheiry, który na taką dezorientacje pozwolił. Z całą pewnością nie służył już wyłącznie wysoko postawionym urzędnikom departamentu stanu, którzy usiłowali zastraszyć Biuro Spraw Zagranicznych i wykorzystać powstałą sytuacje do wewnętrznych rozgrywek politycznych.

      Biuro Spraw Zagranicznych w departamencie stanu - owszem, był mu wierny, o ile zamieszanie wywołane jego działaniami nie powodowało wyrzucenia z biura jego personelu i jego przełożonych.

      Ostatnie wiadomości od swego dawnego szefa, Shawna Tyersa, miał dwa miesiące temu. Bren był przekonany, że prezydent nie śmiałby odebrać Shawnowi urzędu, ponieważ bez niego mospheirski rząd nie miał żadnego wpływu na paidhiego. Jednak nawet te dwa miesiące od ich ostatniej rozmowy telefonicznej stanowiły długi okres, i milczenie oznaczało, że Shawn nie ma możliwości ani dzwonić do niego tak często, jakby chciał, ani wysyłać mu korespondencji.

      Poza tym teraz (chyba że Shawn jakoś uchronił w ramach systemu kody komputerowe, które tak pomysłowo przekazał Brenowi przy okazji jego ostatniej podróży do domu) kody dostępu urzędnika w terenie do mospheirskiej sieci komputerowej były bezużyteczne. Dostęp Brena do samego Shawna stał się o wiele mniej pewny.

      Nie znał już prawdziwego podziału władzy w urzędach mospheirskiego rządu. Wiedział, kto może być u steru. I dlatego za żadne skarby nie chciał teraz łączyć swego cennego komputera z mospheirskimi kanałami - ponieważ bez ochrony uaktualnionych kodów ludzie (ci naprawdę nie chcący, żeby jego komputer przechowywał dane, które przechowywał) mogliby zarazić jego wrażliwy system jakimś wirusem.

      Sytuacja, która przed sześcioma miesiącami zmusiła sekretarza spraw zagranicznych do ukrycia kodów komputerowych w pancerzu na ramieniu paidhiego, nie wzbudzała w paidhim zaufania do departamentu stanu nawet wtedy, a ponieważ jego rząd zareagował wewnętrzną paniką i wydaniem oświadczeń, które nie przeredagowane mogłyby zniszczyć kruchy pokój, Bren nie uważał, by ogólny obraz się poprawił.

      Tak więc, ponieważ Shawn i wszyscy w Biurze Spraw Zagranicznych, którzy znali atevich, najwyraźniej nie mieli możliwości zapobieżenia takiemu szaleństwu, paidhi, Bren Cameron, lojalny względem poprzedniego reżimu, lecz ani na jotę względem obecnego, uznał za swój obowiązek pozostanie na kontynencie i nie-wracanie do domu.

      W tej sytuacji paidhi uważał się za szczęściarza, że może siedzieć na tym balkonie.

      Bren pomyślał trzeźwo, że i ludzie, i atevi mają niezwykłe szczęście, iż ta sytuacja, tak czasami drażliwa, nigdy nie przerosła zdolności rozsądnych ludzi i atevich do prowadzenia konstruktywnych rozmów.

      Faktem było, że ich dwa gatunki rzeczywiście osiągnęły już taki poziom techniczny, iż miały wspólną podstawę do porozumienia. Chyba nie groziła im już destabilizacja gospodarcza i społeczna. Kłopot w tym, że postawa ta była zwodniczo wspólna. Lub wspólnie zwodnicza - ale ten międzykulturowy styk to właśnie działka paidhiego.

      Na szczęście zasadnicze cele obu gatunków nie były nie do pogodzenia, co oznaczało, że oba mogą zaadaptować się w kosmosie - a celem obu gatunków i co lepiej myślących członków obu rządów, nawet jeszcze zanim na scenie pojawił się statek, było wyruszyć tam jeszcze w tym stuleciu.

      Jednak ta wspólna podstawa była w najwyższym stopniu zdradliwa. I atevi, i ludzie przeżyli już chwile najwyższego ryzyka: szczególnie paskudny moment, kiedy Bren leżał nieprzytomny w mospheirskim szpitalu, a konserwatywne siły polityczne pod przewodnictwem sekretarza stanu Hamptona Duranta wysłały na jego miejsce paidhiego-następcę, w nadziei na poczynienie nieodwracalnych zmian, w chwili gdy ich opozycja w rządzie przeżywała kryzys.

      Prawie im się to udało.

      Deanie Hanks, kochanej Deanie, córce znaczącego mospheirskiego konserwatysty, udało się w ciągu jednego tygodnia zawalić dwieście lat współpracy, gdy wypowiedziała w obecności pana Geigiego z prowincji Sarini proste słowa „szybciej niż światło”.

      Tego samego pana Geigiego, z którym i na którego balkonie Bren spożywał teraz śniadanie.

      Proste słowo, SNŚ. Podstawowe pojecie - dla ludzi. Nie dla atevich. Przez małostkową złośliwość czy też porażającą głupotę Deanie udało się jednym prostym wyrażeniem zagrozić strukturze władzy rządzącej w tej prowincji i na sporym sąsiednim terytorium, która z kolei spajała Patronat Zachodni, Traktat i cały uprzemysłowiony świat - ponieważ SNŚ zagrażało samej naturze atewskiej psychologii i przekonań.

      Jeśli chodzi o jakiekolwiek sprawy związane z liczbami, to atewski mózg, sterowany atewskim językiem (problem dotyczący tego, czy pierwsze było jajko czy kura), był o wiele sprawniejszy od mózgu człowieka. Atewski język wymagał obliczeń, choćby dlatego, żeby w swobodnej wypowiedzi uniknąć niepomyślnych liczb.

      Matematyka? Atevi ssali ją z mlekiem matki. A pytań było wiele. W uporządkowanym wszechświecie, na którym zasadzała się atewska filozofia, nie mógł istnieć żaden paradoks.

      Na szczęście, pewien atewski astronom, naukowiec reprezentujący klasę pogardzaną, od czasu gdy nie potrafiła przewidzieć ludzkiego Lądowania, potrafił znaleźć w paradoksie SNŚ logikę matematyczną możliwą do przyjęcia przez filozoficznych deterministów półwyspu. Reputacja ważnych osób została ocalona, a paidhi-następczynię ciupasem odesłano z powrotem za cieśninę, gdzie do woli mogła wygłaszać wykłady dla konserwatywnych grup Ludzkiego Dziedzictwa i nikomu nie czynić krzywdy.

      Jednak w rezultacie krótkiej wyprawy Deany na kontynent i dzięki rozgłosowi, jakiego nabrało w atewskim społeczeństwie to niepozorne akademickie pytanie, zeszłej jesieni pojęcie SNŚ weszło do powszechnej kultury atevich.

      Bren musiał w publicznej telewizji wyjaśnić atevim, że ludzki statek, który pojawił się w ich świecie, przybył do ich układu słonecznego od innego słońca, czyli od jednej z tych gwiazd, które atevi widzą na swoim niebie w nocy i nad którymi większość z nich nigdy zbytnio się nie zastanawiała. Owszem, ludzie spadli na ziemię na żaglach-kwiatach, o których opowiadają legendy (istniały nawet prymitywne fotografie) i nie pochodzą z księżyca. Teraz jednak nadszedł czas rozpatrzenia różnicy między układem słonecznym i galaktyką oraz dylematu pochodzenia człowieka, aż do tej chwili utrzymywanych w tajemnicy przed atevimi.

      Tak, powiedział, że istnieją inne słońca, i nie, takich słońc nie ma w tym układzie słonecznym, i tak, istnieje wiele, bardzo wiele innych gwiazd, ale nie na wszystkich z nich powstało życie.

      Tak więc atevi, którzy dotąd budowali system rakietowy wielkiego udźwigu, biorąc udział w cichym wyścigu kosmicznym z Mospheirą, teraz konstruowali statek kosmiczny typu ziemia-orbita, który miał lądować jak samolot, dzięki informacjom otrzymanym ze statku na niebie. Budowa tego właśnie była przyczyną przyjazdu Brena do tej prowincji.

      Musiał przyznać, że o wiele mniej martwił go statek i jego dokumentacja, hurtowo wprowadzająca do atewskiej gospodarki nie przewidzianą technikę (chociaż rok temu proponowany import zegara cyfrowego wywołał - całkiem słusznie - burzę niepokoju w Biurze Spraw Zagranicznych) niż praca łagodnego, nieco stukniętego atewskiego astronoma, który wypracował ten matematyczny wzór, pozwalający zrozumieć atevim, co to jest SNŚ.

      Ten starszy astronom, Grigiji, który mógł się okazać najbardziej niebezpiecznym ateva, jaki wyłonił się z tych gór od czasów ostatniego zdobywcy, był chętnie zapraszanym przez panów gościem w ciągu całego zimowego sezonu towarzyskiego; filozofowie i matematycy-amatorzy rezydujący na każdym pańskim dworze wynieśli go do poziomu legendy - Grigiji, łagodny i życzliwy profesor uczył każdego, kto chciał słuchać (szacunek, z jakim go traktowano, graniczył z religijną żarliwością) jego spokojnie postawionych i filozoficznie mętnych poglądów.

      Teraz Grigiji wrócił do swego górskiego obserwatorium, gdzie nadal mącił w głowach studentom. A paidhi, który przeżył społeczne wstrząsy spowodowane beztroskimi wzmiankami paidhi-następczyni o SNŚ, nie chciał sobie nawet wyobrażać, co przez ostatnie miesiące działo się w atewskich uniwersytetach na całym kontynencie, kiedy pojęcie szybciej-niż-światło wraz z jego matematyczną podwaliną trafiło do sal wykładowych i chłonnych umysłów atewskich studentów, którzy nie byli ani rezydentami, ani amatorami.

      Biorąc pod uwagę wzburzenie wywołane przez staruszka i zdolność atevich do rozwijania wszelkich modeli matematycznych, paidhi spędzał bezsenne noce na wyobrażaniu sobie, jak atevi beztrosko oznajmiają pod koniec roku, że odkryli fizykę, która do wyniesienia ich miedzy gwiazdy nie potrzebuje ośrodka kosmicznego ani żadnego statku, a nawiasem mówiąc, oni sami tak naprawdę wcale nie potrzebują ludzi.

      Paidhi, który sądził, że w ramach przygotowań do objęcia urzędu otrzymał wystarczające wykształcenie matematyczne, miał sześć bardzo krótkich miesięcy na zaznajomienie się z gałęzią matematyki, ze względów bezpieczeństwa całkowicie pominiętą w programie Mospheirskiego Uniwersytetu - z pojęciami matematycznymi wkraczającymi teraz w inne gałęzie atewskiej nauki, oprócz ostatnio modnej astronomii.

      A całe te wyczerpujące studia odbył tylko po to, żeby on, paidhi, który wcale nie był matematycznym geniuszem, mógł z trudem tłumaczyć dokumenty atevich, którzy matematycznymi geniuszami byli, ludziom na wyspie i na statku, ani w połowie nie podejrzewającym niebezpieczeństwa zagrażającego im ze strony gatunku, który uważali za zależny od siebie.

      Bren miał nadzieję, że przynajmniej na tyle będzie się orientował w kwestiach matematycznych, by wciąż było możliwe tłumaczenie pojęciowe między dwoma językami i dwoma (licząc oficerów statku, trzema) rządami; jeszcze do niedawna musiał też tłumaczyć między dwoma, a teraz zdecydowanie trzema zespołami naukowców i inżynierów, przerzucających się pojęciami z oszałamiającą szybkością.

      Teraz ludzie, którzy nigdy nie stanęli twarzą w twarz z atevimi (załoga tego statku) chcieli sprowadzić atevich w kosmos i dać im potęgę, której, jak rozumiał Bren, nie można było uwolnić na planecie.

      Jeszcze w zeszłym roku uniwersytecki komitet doradczy na Mospheirze, który miał jakie takie pojecie o atevich, utrzymywał, że energia jądrowa, zegary cyfrowe i koncepcja czasu, bardziej dokładna niż ta, do jakiej byli przyzwyczajeni atewscy numerolodzy, wciąż są zbyt niebezpieczne, by umieścić je w atewskich rękach. A ci ludzie z góry chcieli dać atevim technologię napędu gwiezdnego.

      Ludzie na statku wciąż mieli trudności ze zrozumieniem, że ludzie ery kosmicznej, którzy wylądowali na tej planecie, zasłużenie i nieprzypadkowo przegrali wojnę z atevimi epoki pary. Ludzie naprawdę przegrali te wojnę militarnie, tak że według zawartego później Traktatu Mospheira oddawała atevim z Patronatu Zachodniego swoją technikę krok po kroku - był to wymóg Traktatu, a nie ich swobodny wybór.

      I przez wszystkie te lata w procesie nadzorowanym przez paidhiin zmiany techniczne były rozmyślnie hamowane i tak ukierunkowywane, by atevi i ludzie osiągnęli równość techniczną bez destabilizacji atewskiego społeczeństwa i wywołania kolejnej atewskiej wojny.

      Sądząc po rozmowach z kapitanem i Jasonem Grahamem, z którym Bren dzielił mieszkanie w stolicy, wyglądało, że statek jest przekonany, iż atevi się zaadaptują.

      Paidhi miał nadzieję, że tak się stanie, ale mimo wszystko nie był o tym przekonany.

      W gruncie rzeczy pewne atewskie stronnictwa w ramach Patronatu Zachodniego patrzyły dość podejrzliwie na strumień wiedzy spadający z nieba, wiedzy i nauki ery kosmicznej, którą bardzo łatwo można było obrócić przeciwko nim w ich regionalnych i historycznych niesnaskach ze stolicą Patronatu, Shejidan.

      Aktualny aiji, Tabini - atewski prezydent, którego siedzibą był Shejidan - wywodził się z atevich szczepu Ragi, którego to pojęcia statek nie rozumiał. Tabini-aiji, którego pozycja pochodziła zarówno z wyboru, jak i w znacznym stopniu była dziedziczna, był także sprytny i zdecydowany przejąć na rzecz centralnego atewskiego rządu wszelką możliwą władzę, według oceny Brena z dobrych i przemyślanych powodów; trzeba było jednak przekonać o tym prowincje, którym ta coraz większa centralizacja odbierała odwieczne prawa.

      Biorąc pod uwagę powyższe, nie było nic dziwnego w tym, że atevi z Półwyspu czuli niepokój, iż program kosmiczny znajduje się w rękach atevich Ragi; większość atevich na Półwyspie nie pochodziła z Ragich - byli to Edi, pokonani przez Ragich jakieś pięćset lat temu.

      A pan Geigi, siedzący naprzeciwko niego przy stole i tak jak on sączący herbatę na porannym wietrze, nie był nawet Edi: był Mas’chi, co samo w sobie stanowiło całą historie, ale nosił tytuł pana Edich. I by jeszcze skomplikować łamigłówkę - której nie zrozumiałby ani statek, ani współlokator Brena - aż do niedawna, a właściwie do zeszłego roku, Geigi znajdował się w bardzo niezręcznej sytuacji, starając się dbać o swój region pod względem gospodarczym i prawnym, usiłując być umiarkowanym w rejonie pełnym dobrze uzbrojonych zapaleńców, którzy nie całkiem byli jego etnicznymi krewniakami, starając się jednocześnie nie stracić tego, co ludzie mogliby nazwać jego duszą w kontaktach z Tabinim, przywódcą atevich Ragi, Patronatu Zachodniego i cywilizowanego świata.

      Tabini, nawet jeszcze przed pojawieniem się statku, targował się z Mospheirą o każdy fragment ludzkiej techniki, jaki mógł dostać w swoje ręce. Teraz Tabini układał się ze statkiem, chcąc otrzymać wszelkie wykresy techniczne oraz informacje o materiałach, jakie statek mógł przekazać w jego ręce poprzez wielki talerz w Mogari-nai. Tabini miał hopla na punkcie nowej techniki i wszystkiego, co oznaczała ona dla władzy centralnej, oraz szacunku dla tradycyjnej filozofii matematycznej wciąż składającej się na atewskie rozumienie wszechświata.

      Geigi był jedynym prowincjonalnym panem, który dzięki swej wyjątkowej pozycji - jako osoba wykształcona technicznie i matematycznie, pan stowarzyszony z większym Patronatem Ragi oraz filozoficzny determinista (jak większość atevich z Półwyspu) - musiał nagle znaleźć uczciwe odpowiedzi na paradoks SNŚ ujawniony przez Deanę Hanks.

      SNŚ było straszliwym wyzwaniem (poprzez matematykę obecną w tym nowym poglądzie na wszechświat) dla filozofii, według której żył pan Geigi i wszyscy jego sąsiedzi ze szczepu Edi: jeśli coś mogło się poruszać szybciej niż światło, to naukowcy, którzy sądzili, że zrozumieli wszechświat, mylili się, a filozofowie z Półwyspu i wszyscy Edi, którzy wzięli udział w filozoficznej rebelii przeciw absolutystycznej teorii liczb, wyszli na głupców.

      A jednak Geigi, stojący na krawędzi publicznej niesławy oraz utraty szacunku, co mogło spowodować jego ruinę finansową, chciał stanąć twarzą w twarz z prawdą i zażądał od Bren-paidhiego, by ten odpowiedział na matematyczne pytania postawione przez Deanę-paidhi.

      Wsparcie i środki, jakie Bren-paidhi otrzymał od samego Tabiniego, pozwoliły mu odpowiedzieć na to pytanie, a odpowiedź niewątpliwie uratowała reputację Geigiego i prawdopodobnie jego życie, zważywszy na chaos finansowy i polityczny, jaki wybuchłby w prowincji.

      Bren właściwie lubił pulchnego i rozmiłowanego w nauce Geigiego, tego mężczyznę, który stawiał odważne pytania na temat swojego wszechświata (choćby miało go to zabić) ponieważ pragnął prawdy: baji-naji, jak mówili atevi, choćby świat miał stanąć na głowie, pan Geigi nie chciał usłyszeć jakichś powierzchownych zapewnień, które pozwoliłyby mu zignorować wszechświat. Nie, to był mężczyzna wykształcony, ale nie dlatego, że należało to do powinności atewskiego pana, lecz dlatego, że chciał zrozumieć wszechświat, ujrzeć go w całej jego matematycznej krasie.

      Zrozumieć ludzką stronę wszechświata - może Geigi mógłby dojść nawet i do tego.

      Ale pan Geigi nie zrozumiałby, co to znaczy być lubianym, w języku atevich nie istniało takie słowo, a jego atewskie serce nie znało takich uczuć. To, co działo się wewnątrz Geigiego, było równie złożone i mogło dać takie same efekty, lecz nie było ludzkie; to pierwszy ze wszystkich dogmatów, które paidhi musiał przyjąć w kontaktach z atevimi.

      Jako człowiek Bren lubił pana Geigiego; szanował też jego odwagę i rozsądek, co Geigi mógł zrozumieć, przynajmniej na tyle, by powiedzieć, że istnieje dostateczna zbieżność między ich poglądami na stowarzyszenie (to bardzo atewskie słowo) interesów Geigiego i Brena - w sposób, w jaki atevi postrzegali takie sprawy. Wydawało się, że Geigi też szanuje paidhiego jako jedynego urzędnika opanowanego przez atevich Ragi dworu Tabiniego, który, o ironio, potrafi najlepiej zrozumieć trudną sytuację Geigiego jako atevy Maschi w regionie Edi w narodzie Ragi. To była następna kwestia, w której byli stowarzyszeni - to tak bardzo atewskie słowo na oznaczenie tak emocjonalnie naładowanego związku.

      A może ich wspólne liczby dodawały się, nie pozostawiając im innego kosmicznego wyboru, jak stowarzyszenie.

      To bardzo przypominało przyjaźń. Człowiek w tym równaniu mógł lubić atevę. Ale dodać ich, by równało się to przyjaźni? Tego atewskie nerwy Geigiego nie potrafiłyby odczuć, nie mówiąc już o myślach kłębiących się w atewskim mózgu Geigiego; a to bardzo delikatne rozróżnienie stosowało się bezwzględnie do wszystkich atevich. Podstawowe prawo służby zagranicznej: atevi nie są przyjaciółmi. Atevi nie mogą być przyjaciółmi. Oni cię nie lubią. Nie są do tego zdolni. Nie mają odpowiedniego okablowania.

      Nigdy o tym nie zapominaj. Nigdy się tego nie spodziewaj. Zacznij budować tę koncepcję dla zaspokojenia własnych potrzeb, a zginiesz. I pokój diabli wezmą.

      A Bren, opierając się na własnych doświadczeniach, dodałby, gdyby, jak jego własny poprzednik Wilson-paidhi, występował przed studentami spraw zagranicznych: Nie doprowadzajcie też do tego, żeby spodziewali się po was zbyt wiele.

      Miał nadzieję, że Geigi nie przypisywał zmiany nastawienia Tabiniego i zezwolenia na produkcję w tym regionie bezpośrednio zabiegom paidhiego. To byłby błąd, i to poważny. Tabini podejmował działanie z własnych pobudek i Bren nigdy nie chciałby wejść między aijiego Shejidan i któregoś z panów Patronatu. Dla człowieka absolutnie nie było miejsca w strukturze man’chi, lojalności między panami, i biorąc sobie tę część rad swojego poprzednika głęboko do serca, Bren nigdy nie zamierzał się tam znaleźć.

      Po balustradzie przemknęła brązowa jaszczurka. Ona nie bała się niczego. Wraz z nadejściem wiosny znów rozkwitły pnącza djossi i maleńki gad zanurkował wśród kwiatów i sercowatych liści w poszukiwaniu smacznej ofiary.

      Ludzie przyszli i ludzie mogą odejść. Ziemia jednak żyje, morze omywa skały, a atevi, tacy jak Geigi, którzy mają rytmy swego świata we krwi... stanowią poważną siłę w kwestiach dotyczących tej planety.

      Napawając się porankiem, Bren był zadowolony, że wybrał gościnę w domu pana Geigiego. Jego ochrona miała poważne zastrzeżenia co do przyjęcia zaproszenia Geigiego, by paidhi zatrzymał się w siedzibie jego przodków zamiast w hotelu gwarantowanym przez Gildię. Było sprawą bezprecedensową, żeby osoba z otoczenia Tabiniego (a za taką pod względem towarzyskim uchodził paidhi) gościła w tym domu, który do niedawna nie miał statusu, środków ani certyfikatu bezpieczeństwa do przyjmowania takiego gościa z dworu w Shejidan.

      No cóż, okoliczności, stojące niegdyś na przeszkodzie takiemu posunięciu, zmieniły się. A zezwolenie dla paidhiego na przyjęcie zaproszenia Geigiego przyszło od samego aijiego.

      Nie można też było powiedzieć, że pan Geigi zawdzięczał tę zmianę nastawienia głównie paidhiemu. Tabini znakomicie orientował się w sytuacji i postanowił zmienić status Geigiego z własnych pobudek.

      Oprócz tego pan Geigi też ryzykował, przyjmując tak niezwykłego gościa, ponieważ na pewno będzie się o tym mówić - w wieczornych wiadomościach, od wybrzeża do wybrzeża, jeśli dzień upłynie spokojnie - co postawi pana Geigiego w pewnej sprzeczności z polityką jego sąsiadów, Edi: Bren miał nadzieję, że sprawa nie będzie poważna.

      Jednak, właśnie pociągając łyk herbaty (wybranej z całej kuchni pełnej ziół śmiertelnych dla człowieka), paidhi stawiał własne życie, że Geigi jest dokładnie taki, jaki się wydawał. Postawił na to zeszłej nocy i spał pod tym dachem dość mocno. Wilson-paidhi utrzymywałby, że Brenowi grozi utrata zdrowego rozsądku i że paidhi, który zaczyna mieć takie zaufanie do swojej oceny atevich, pakuje się w poważne kłopoty, ale przecież nic mu się nie stało.

      Z drugiej strony, jakie były jego inwestycje emocjonalne? To, jak potraktował paidhi-następczynię, oraz odmowa podporządkowania się kierownictwu departamentu stanu, właściwie oznaczało, że nie może wrócić do domu. Oznaczało, że nie będzie miał już okazji usiąść nad brzegiem morza po drugiej stronie tej cieśniny. Oznaczało, że nie będzie już jadał śniadań u brata na ganku - a zamienił to wszystko na pobyt w tym bardzo rzeczywistym miejscu, na tę chwilę, ten patronat w obcym rządzie, na możliwość siedzenia tu jako przedstawiciel obcego władcy. Za mgiełką przesłaniającą cieśninę miał matkę, brata, ojca, który zerwał z nimi stosunki, rodzinę brata; biorąc pod uwagę niepokojące wiadomości o zdrowiu matki, które otrzymał tej zimy, istniała możliwość, że nigdy już jej nie zobaczy. Był rozgoryczony z powodu tej kary, do zapłacenia której został zmuszony przez własny rząd; był zły, a od czasu do czasu w bardzo niebezpiecznych chwilach, jak ta, pytał samego siebie, czy nie byłoby dla niego psychologicznie czy zawodowo do przyjęcia zbudować w myślach wokół pewnych atevich małe ogrodzenia i pomyśleć jednostronnie o polubieniu ich - co, u diabła, ma robić?

      Miał ludzkiego współlokatora. Jase’a Grahama. No tak.

      Mógłby polubić Jase’a Grahama. To było dozwolone psychologicznie i politycznie, jak najbardziej pochwalane przez departament stanu; coś takiego tolerowano.

      Bren jednak nie miał odwagi całkowicie pozbyć się podejrzliwości wobec człowieka pochodzącego z ludzkiej kultury odległej od jego własnej o całe wieki, człowieka, który ze swej strony nie czynił żadnych głębokich wyznań. Natomiast Geigi, z wyraźnym zachwytem goszcząc pod swoim dachem Brena oraz członków Gildii związanych z aijim, oddał w ręce pałdhiego swoje życie. Poprzedni wieczór i ten poranek spędzili na rozmowach o morskich muszlach, architekturze i małżeńskich planach Geigiego. Jase, który mieszkał z Brenem, jadał z nim kolacje i większą część ostatnich sześciu miesięcy spędził w jego towarzystwie; niechętnie rozmawiał o swoim domu, rodzinie czy miejscach pobytu statku przez ostatnie dwa stulecia.

      To wydawało się znaczącą małomównością.

      Jase powiedział, że podróże międzygwiezdne trwają bardzo długo. I że każdy wykonywał swoje zadanie, to wszystko.

      „Ale gdzie byliście?” - zapytał Bren. Jase wziął kawałek papieru i spróbował narysować mu wykres miejsc położenia statku przez długi czas względem gwiazdy, której nie potrafił zidentyfikować, ale Bren nic z tego nie zrozumiał. Potem wzięli butelkę shibei i próbowali rozmawiać o sprawach osobistych, ale na wszystkie pytania o położenie gwiazdy, przy której według Jase’a tkwili całymi latami, Graham odpowiadał: „Nie wiem”.

      A na pytanie: „Co tam jest?” - Jase odparł: „Tylko gwiazdy. Tylko gwiazdy, to wszystko”.

      Może to nie było to, co chciał usłyszeć od kogoś, kto się tam urodził, człowiek, który marzył o zobaczeniu stacji kosmicznej, który poświęcił swoją młodość, romantyczne plany i dorosłe życie nadziei popchnięcia tej planety na krawędź kosmosu.

      Może w ich stosunkach coś się leciutko pogorszyło, dlatego że po całym tym zamieszaniu, wśród którego Bren powitał Jase’a, ten ostatni nie miał mu zbyt wiele do opowiedzenia. Bren nie wiedział, dlaczego czuje się zbywany przez Jase’a Grahama.

      Jednak od czasu, kiedy zmienił się świat i od kiedy dzielił go z nieszczęśliwym, często przerażonym młodym człowiekiem, Bren nie był szczęśliwy. Miał tego świadomość.

      Nie chciał o tym myśleć tego miłego poranka, kiedy jego umysł, chociaż teraz wyczerpali już wszystkie tematy, starał się uporać z zawiłościami rozmowy z atewskim panem, którego Bren podziwiał, ale wcale tak dobrze nie znał.

      A najbardziej nie chciał myśleć o tym, że podczas gdy on się znajduje po tej stronie cieśniny i uczy Jase’a bardzo trudnego języka, jego własną matkę dręczą w środku nocy telefony od czubków, którzy go nienawidzą, czubków, których rząd po tamtej stronie jakoś nie może złapać.

      Nie chciał myśleć o tym, że jego prawie narzeczona (co do swojej miłości względem której nie był całkowicie przekonany, tak jak ostatnio nie był, bez zaglądania w podświadomość, całkowicie przekonany, czy podoba mu się cokolwiek na świecie) zmęczyła się czekaniem i jego nieobecnością. Tak powiedziała. Teraz Bren sądził, że bała się podobnych nocnych telefonów.

      Tak czy owak, poślubiła człowieka, którego ani trochę nie kochała; tak zniknęły kolejne więzy Brena z Mospheirą.

      Jako żona Paula Saarinsona, dobrze ustawionego w rządzie, Barb była teraz bezpieczna i nie stanowiła już ciężaru dla sumienia Brena. Był pewien, że teraz nie dostaje już pogróżek przez telefon.

      Z drugiej strony, jego brat Toby nie miał takiego azylu. Toby dostawał telefoniczne pogróżki pod adresem rodziny, a jego dzieci bały się iść piechotą do szkoły w cichym miasteczku na północnym wybrzeżu wyspy, leżącym w głównie wiejskiej okolicy, gdzie takie zachowanie nigdy wcześniej nie miało miejsca i gdzie ludzie nie mieli zwyczaju zamykania drzwi na klucz.

      Bren nie chciał myśleć o tym, że gdyby pojechał w odwiedziny do domu i spróbował rozładować sytuację polityczną poprzez konsultacje z departamentem stanu i prezydentem, to mógłby zostać aresztowany już na lotnisku

      Nie sądził jednak, żeby mospheirski rząd mógł go zatrzymać, choćby dlatego, że aiji w Shejidan zagroziłby totalną wojną, żeby go odzyskać, a poza tym Tabini-aiji zdecydowanie nie przyjąłby na jego miejsce Deany Hanks. Bren uważał, że każdy z tych powodów stanowi wystarczającą zachętę dla rządu Mospheiry, by zachowywał się przyzwoicie, i pomyślał o kilkugodzinnej wizycie w celu wyjaśnienia sytuacji.

      W sumie jednak nie chciał stawiać własnego życia ani światowego pokoju na rozsądek swojego rządu, w przeciwieństwie do tego, jak właśnie je stawiał, zgadzając się, by kucharz Geigiego sam wybrał i zaparzył mu herbatę.

      Ufać, że jest bezpieczny na tym otwartym balkonie, pijąc herbatę, może siedemdziesiąt mil od atewskich terenów rekreacyjnych, będących w zasięgu instalacji radarowej, wyczulonej na nielegalne ludzkie samoloty? Tak. Mimo że świat oszalał, Bren wierzył, iż jest tu bezpieczny. Rejon, który spiskował przeciwko niemu, a potem zmienił zdanie, zmienił je nie z powodu prawa (które dopuszczało zabójstwa jako alternatywę dla procesów), lecz dlatego, że zrobienie krzywdy Brenowi nie leżało już w interesie Geigiego.

      Natomiast wróg na Mospheirze, szczególnie szalony wróg, był zupełnie czymś innym; a ludzie, którzy zaczęli wydzwaniać do jego brata i matki o trzeciej nad ranem, by grozić im z powodu działań Brena na kontynencie, byli w stanie zrobić wszystko.

      Więc gdyby rzeczywiście musiał odwiedzić Mospheirę przed wysłaniem statku w kosmos, co postawi wszystkie kwestie sporne pod znakiem zapytania, to kto wie? Z pewnością główny doradca prezydenta, George Barrulin, oraz inne wysoko postawione osoby odczułyby wściekłość ich niechętnie ujawniających się, przekazujących łapówki popleczników, gdyby Bren znalazł się w zasięgu tych pierwszych, a oni musieli go przywrócić na urząd paidhiego, ulegając naciskowi atevich. Już raz to zrobili, odsyłając go na kontynent pół roku temu wprost ze stołu operacyjnego. Nie było w tym jednak nic dziwnego. George i prezydent doskonale potrafili ulegać naciskom. To dlatego ich poplecznicy umieścili ich na tych stanowiskach.

      A zatem runda pierwsza - starali się go zwolnić. O to chodziło w sprawie z Deaną Hanks.

      W rundzie drugiej Deana usiłowała stworzyć sobie wśród atevich własną bazę (wbrew wszelkim starannie przemyślanym przepisom i zasadom departamentu stanu), kontaktując się z atevimi znajdującymi się w opozycji do Tabiniego.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin