Brzezińska Anna-Zbój Twardokęsek 3-1-Letni deszcz-Kielich.pdf

(3071 KB) Pobierz
Brzezinska Anna-Zboj twardokesek 3-1-Letni deszcz-Kielich
Anna Brzezińska - Letni deszcz. Kielich
Anna Brzezińska
Letni deszcz. Kielich
Tom 3 sagi o zbóju Twardokęsku
2004
Prolog
Dzwon w świątyni Zird Zekruna uderzył ostatni, dwunasty raz i powroźnik zakrzątnął się żywo przy stercie drew,
podłożonych pod nogi heretyczki. Baba targnęła się w powrozach, podrzuciła wygoloną głową i rozwarła usta, ale
nadaremno. Oprawca, sprowadzony ponoć aż z Uścieży, był biegły w katowskim rzemiośle. Zawczasu wyrwał babie jęzor,
aby próżnym gadaniem czy głupimi klątwami nie psuła mieszczanom widowiska.
Zacni mieszkańcy Staroźrebca zbiegli się tłumnie na plac przed świątynią. Ostatnimi czasy heretycy rozsrożyli się
wielce w Wilczych Jarach, co nie nastrajało mieszczan przychylnie wobec niewiasty, która mimo powrozów zaczynała z
wolna podrygiwać na chruście. Ledwie wczoraj zbrojny zagon zbuntowanego chłopstwa zapędził się aż pod mury, paląc
całe przedmieście i wycinając w pień wszystkich, którzy na czas nie schronili się za bramę. Dlatego zaiste w Staroźrebcu
nie kochano heretyków.
Twardokęsek opadł na rzeźbiony dębowy stołek i nalał sobie skalmierskiego wina w kubek z litego srebra. Mincerz
Lubicha podejmował go iście po wielkopańsku. Kiedy bowiem kacerstwo stukało taranem w bramy Staroźrebca, właśnie
Twardokęsek wychynął znienacka z lasu i wyrżnął heretyków do nogi. Nie sądził jednak, aby tą zasługą zaskarbił sobie
wdzięczność mincerza.
Lubicha był człekiem hardym, zasobnym, przy tym z Pomorcami w świetnej komitywie, bo z rozkazu kniazia bił
spichrzańską monetę, psując ją na potęgę. W Wilczych Jarach miał wprawdzie liczne majętności z nadania Wężymorda, ale
bywał tu rzadko, a od lipnickiej rebelii trzymał się jak najdalej. Nie różnił się w tym względzie od innych majętnych
mieszczan, którzy coraz głośniej sarkali na wojenne zabawy szlachty. I nigdy by się zbójca na jego wezwanie nie poważył
leźć w miasto. Ale...
Odwrócił się gwałtownie, słysząc szelest szaty. Kobieta w gładkiej płóciennej sukni podeszła do okna i zaryglowała
je. Pod ciasną białą podwiką jej twarz była znużona, lecz tak spokojna, że zbójcę złość zdjęła.
– Widziałaś, jak się weselą? – warknął przez zaciśnięte zęby. – Jak ich ciekawość trzęsie, czy baba dobrze od ognia
zrumieniona?
– Widziałam – odparła powściągliwie.
– Ci twoi pobratymcy! – Zbójca poderwał się i cisnął stołkiem o ścianę, aż jęknęły deski. – Tak samo przyjdą się
gapić, jak to mnie kiedyś będą szlachtować pośrodku rynku. Rychtyk w rychtyk tak samo.
Bez słowa usiadła na skraju łóżka i jęła wyjmować szpilki spinające podwikę.
Twardokęsek odwrócił wzrok. Musiała zajeździć kilka koni, pomyślał mimowolnie. Nawet kniaziowski goniec z
rzadka w pięć dni przejedzie z Książęcych Wiergów, a to przecież dziewczyna, przy tym pieszczona, chuchana bankierska
córka.
– Zadowolonaś? – syknął jednak z gniewem.
– Nie. – Rozplotła warkocz i przeczesała palcami włosy. – I nie radują mnie wieści, które przynoszę.
Zbójca ścisnął w palcach kubek tak mocno, aż cienkie srebrne ścianki wygięły się jak pergamin. Spodziewał się tych
nowin, bogowie świadkami. Bardzo dobrze wiedział, że nie będzie się bez końca ganiał z Pomorcami po lipnickich błotach.
Ale i tak przez chwilę nie mógł dobyć głosu.
– Bodajby to wszyscy czarci! – Uderzył pięścią we framugę. – Skalmierskie wojsko po okolicy harcuje, Wężymord
na nas ciągnie z całą pomorcką potęgą, heretycy miasta pustoszą. Jakby się na mnie, biednego, uwzięli.
Dziewczyna milczała. Z rynku wciąż niosły się krzyki i pohukiwania tłuszczy: powroźnik istotnie dobrze znał swe
rzemiosło i dbał, aby kacerka nie zgorzała przed czasem.
– Gdzie oni są? – wybuchnął zbójca, odwracając się plecami do widowiska. – Rozmiotło wszystkich, rozwiało
niczym plewy na wietrze. Jak to może być, by człowiek zniknął bez śladu, jakby go nigdy święta ziemia nie nosiła? I nie
jeden pospolitak marny – zachłysnął się własną złością – ale sam kniaź zwajecki z przybocznymi, żalnicki książę, dziewka
z Iskry rodem, wiedźma na koniec. Wszyscy jak kamień w wodę! Dotknęła jego pleców.
– A mnie Pomorcy opadną jako psi odyńca. – Zbójca gniewnie strącił jej rękę. – Boki szarpią, krew toczą. Jak się
tobie zdaje, niewiasto, wiele jeszcze ta zabawa potrwa?
Po woskowanych oknach pełgały odblaski płomieni. Dziewczyna podeszła jeszcze bliżej i oparła mu głowę na
ramieniu.
– Oni wrócą – powiedziała bardzo cicho. – Na pewno wrócą na czas, mój mężu.
Rozdział pierwszy
Zbójca nigdy nie zapomniał nocy, kiedy żalnicki książę wyprowadził rebeliantów ze zgliszczy obozu. Błędne ogniki
tańczyły nad trzęsawiskiem i nocne ptaki z łopotem podrywały się spomiędzy krzów. Koźlarz nie pozwolił rozpalić
pochodni, choć grobla była ze wszech stron otoczona bagnem i tak wąska, że oddział rozciągnął się w długi szereg. Raz po
raz zbójca słyszał, jak ktoś osuwa się w dół – jedni całkiem cicho, inni ze stłumionym okrzykiem. Niedługo też sam zląkł
się, bo nogi słabły mu ze znużenia, a jeden fałszywy krok mógł go pogrzebać w cuchnącym błocie.
Czasem zdawało mu się, że z ciemności dobiega go charkot albo szarpanina urwana pojedynczym jękiem. Nie
zastanawiał się nad tym. Szedł za jasną witką włosów Szarki. Znad bagniska tymczasem podniosła się wilgotna mgła, która
przenikała na skroś, a potem wyziewy tak duszące, że ledwo mógł oddychać. Dopiero nad ranem, kiedy ziąb stał się
nieznośny, zbójca pojął, iż nocna wędrówka poprzez oparzeliska miała istotny powód. I nie zdziwił się bynajmniej, kiedy o
świcie wyszło na jaw, że piąta część Jastrzębcowej kompanii zdechła na mokradłach. Ciche przemyślne skrytobójstwo,
nazbyt szybkie i niespodziewane, by ktokolwiek mógł się przed nim obronić, napełniło zbójcę niejakim podziwem.
Upatrywał w nim ręki kapłanów Bad Bidmone, którzy o poranku ogłosili, że bogini cudownym sposobem wygubiła
zdrajców ojczyzny.
1 / 182
424952603.002.png
Anna Brzezińska - Letni deszcz. Kielich
Potem wszakże nastały czasy nudne i stateczne. Zwajcy debatowali po nocach o wojowaniu, co się z wiosną
rozpocznie. Koźlarz znosił się z miejscową szlachtą i dobierał doradców. Rebelianci, zamiast uczciwie gromić po lasach
pomorckie podjazdy, ścinali sosny na nowe chaty i strugali dyle do ostrokołu. Nawet wiedźma sporządniała niezmiernie i
trzymała się z resztą bab w chacie, wyszywając proporce przy wtórze nabożnych pieśni.
Tylko Szarka była jak dawniej. Siedziała na skraju morza, za nic sobie mając ludzką obmowę. Ale zbójcę też po
staremu pędziła od siebie, więc nie miał z niej żadnej pociechy.
Z opresji niespodzianie ocalił go Bogoria. Bies jeden wiedział, jakim sposobem stary łotr wywąchał, gdzie znaleźć
rebeliancką kompanię. Pewnego poranka wyłonił się znienacka z chaszczy w poszarpanym przyodziewku, brudny i
cuchnący skwaśniałym piwskiem. Rozpędził szablą młodzików ze straży, po czym długo łaził pomiędzy chatami, które
wciąż świeciły świeżą słomą, i z zadziwienia cmokał wargami. Na widok Twardokęska, z braku lepszego zajęcia
drzemiącego na słonku, uradował się wyraźnie.
– Cóż to, mości zbójco, wy nie przy ciesiołce? – zagadnął zgryźliwie. – Nie krzątacie się jako mróweczka?
– Co mnie do tego? – Twardokęsek potoczył ręką po obozowisku, na wpół opasanym poszarpaną linią palisady.
– Ano nic – Bogoria zgodził się pogodnie.
Bez ceremonii przysiadł się do zbójcy, wyjął z sakwy bukłaczek i pociągnął siarczyście.
– Bom się zastanawiał, czy nie cni wam się czasem – zagaił, podając Twardokęskowi naczynie – do jakiej maleńkiej
awanturki na trakcie.
Zbójcy aż się oczy zaświeciły.
– Mam wiadomość pewną, że przyszłej niedzieli Pomorcom, co w Staroźrebcu stoją, żołd przywiozą. A jest bród na
drodze, ledwie dwa stajania od miasta, lecz dobrze w lesie – ciągnął Bogoria. – I tak mnie myśl naszła, że jakby się tam w
łozinie człek rozumny przytaił...
– Jeden albo i dwóch – wtrącił zbójca.
– Albo dwóch – potaknął szlachcic. – Byle nie więcej, bo żaden będzie łup, jak go między gromadę przyjdzie
podzielić.
– A czemu między swemi pomocy nie szukacie? – spytał z nagłą podejrzliwością Twardokęsek.
– Bo moi będą jęzorami kłapać – wyznał niechętnie Bogoria. – Jeden się dziewce pochwali, drugi srebro matce
zaniesie, trzeci sobie pyszny kaftan sprawi, złotogłowiem obszyty. I furda tajemnica.
– I Pomorcy będą swego dobra dochodzić. – Zbójca pokiwał głową. – Szczera prawda.
– Pomorców się nie lękam, nie pierwszy raz ich łupię. Gorzej, że całe Wilcze Jary z nagła patriotyzmem sparło. A
jak się wieść rozejdzie o podobnej zdobyczy, zaraz na kark mi wlezą.
Bogoria splunął i pogroził pięścią dwóm kapłanom Bad Bidmone, którzy z wysiłkiem targali świeżo ociosane deski
sosny na kaplicę. Ci, widać znając reputację zbój-szlachcica, przygarbili się od wysiłku i truchtem puścili przez majdan.
– Rozzuchwalili się tym powrotem Koźlarza ponad wszelkie pojęcie – podjął Bogoria. – Jawnie po dworach chodzą.
Niby pokornie proszą o datki dla nowego kniazia, ale strach odmówić, bo ohydnie przeklną albo ogień podłożą pod stogi.
Dziesięcina, mówią, potrzebna, żeby kraj z ruiny podnieść a Pomorców przegnać. Jeno że ostatnimi czasy z dziesięciny się
nieomal połowina zrobiła! A tyle nie dam! – Huknął bukłakiem o ziemię. – Jak tak na złoto chytrzy, niech sami grabić idą,
pijawki zatracone!
– Ale we dwóch? – Zbójca podrapał się po głowie. – Przy żołdzie straż pojedzie.
– Nie bądźcie tchórzem podszyci! – ofuknął go szlachcic. – Mam w czeladzi łuczników dwóch zacnych i wiernych
jako psy. Pary z gęby nie puszczą. Pomorcy są chytrzy, będą się ciszkiem ze złotem przemykać, ledwie w kilka koni. To
jak, mości zbójco? Pójdziecie ze mną czy wolicie tu gnuśnieć?
Twardokęsek mimowolnie rozejrzał się po obozowisku. Nie dostrzegł żadnej znajomej twarzy, tylko w oddali
łopotał wojenny sztandar, wywieszony na drągu u chaty Suchywilka. Jednak zbójcy z dawien dawna nie proszono do
Zwajców w gościnę. Po prawdzie, wszyscy omijali go jak zapowietrzonego.
– Czemu bym miał nie pójść? – burknął nieprzyjaźnie. – Nic mnie tu nie trzyma.
– Ano myślałem sobie, że nic. – Bogoria popatrzał na niego bystro.
I tak się wszystko zaczęło, w rzadkiej łozinie u brodu. Zbójca przesiedział w niej z Bogorią pół nocy, racząc się
sowicie siwuchą dla pokrzepienia i rozgrzania zastałych członków. Kiedy furgonik ze złotem wytoczył się z lasu, dymiło
im z czupryn niczym z kurnej chaty. Na nieszczęście przy wozie jechał tuzin zbrojnych. Zbójca poczuł zaledwie użądlenie,
gdy pomorcka włócznia ukąsiła go w bok. Walczył dzielnie dalej, opędzając się od dwóch pachołków, którzy natarli na
niego z krótkimi mieczami. I dopiero gdy ciepły strumyczek połaskotał go po żebrach, spostrzegł, co się stało. Ryknął
niczym zraniony buhaj, pochylił łeb i na oślep poszarżował naprzód. Zresztą nie bardzo miał jak patrzeć, bo z wściekłości
przed oczami stał mu czerwony opar.
Nie oprzytomniawszy z pijackiego widu, rozłupał kufer ciężkim kopiennickim ostrzem, a potem śmiał się
serdecznie, gdy Bogoria ganiał po trawie, zbierając talary w worek, naprędce powiązany z kapoty. Sam zbójca biegać nie
mógł, bo od upływu krwi zesłabł przemożnie.
Z następnych paru dni Twardokęsek zapamiętał jedynie mroczny alkierz na tyłach gospody w Staroźrebcu, wielkie
łoże, wybornego świniaka z rusztu, piwo, donoszone przez usłużnego oberżystę, oraz półtuzin wielce przyjaznych dziewek.
Gdy wreszcie wychynął z izby, rana na boku przyschła trochę. Trzos miał nieomal pusty, lecz uczyniło mu się radośniej na
duszy. Bogoria był kompan zacny. Przeważnie pił i swawolił, a jeśli gadał, to z sensem – o dziewkach, zbójowaniu i
gorzałce, nie zaś przepowiedniach i bogach. Okrutnie się przez to zbójcy spodobał, więc Twardokęsek się nie wzdragał
nadmiernie, kiedy mu szlachcic naraił kolejny grasunek na trakcie.
Tak przeszło parę tygodni. Liście z drzew sypały się coraz obficiej i Twardokęskowi jęło się cnić za wiedźmą. Nadto
ciekaw był wielce, jak tam sprawy stoją z żalnicką rebelią.
Bogoria tylko ramionami wzruszył i powiódł go na powrót przez trzęsawisko. Szli jednak niespiesznie, przepijając
siwuchą i przysiadając dla wytchnienia na omszałych pieńkach. Dopiero pod wieczór stanęli pod ostrokołem obozowiska.
Wartownik bez sarkania otworzył bramę, ale dziwnie twarz odwracał i nie patrzał im w oczy. Zbójcę coś tknęło niemile.
Zęby zaciął i ruszył prosto do chaty Koźlarza.
Ledwie drzwi otworzył, w nozdrza buchnął mu smród zgnilizny i trupa, nieprzyćmiony ziołami, które hojnie
rzucano w palenisko. Żalnicki książę siedział na zydlu u ognia, w płóciennej koszuli i bez miecza przy boku. Na dźwięk
otwieranych drzwi podniósł głowę, ale prócz zmęczenia nie znać było po nim żadnego uszczerbku. Zbójca zerknął do
2 / 182
424952603.003.png
Anna Brzezińska - Letni deszcz. Kielich
alkierza, gdzie wiedźma pochylała się nisko nad posłaniem. Nie dojrzał jednak, kto na nim leżał. Strach nagle ucapił go za
gardło. W trzech susach przesadził izbę. Przed oczami stanął mu sen, który przyśnił mu się zeszłej nocy – rude włosy
wplątane pomiędzy pędy podmorskich roślin i nieruchome źrenice, w których odbijały się stada drobnych srebrnych rybek.
Szarka stała poza kręgiem światła kaganka, niemal niewidoczna w ciemnym stroju wojownika norhemnów.
Spoglądała w okno, jakby poprzez okopcone błony widziała odległy brzeg morza. Nie odwróciła się.
Wiedźma za to na dźwięk podkutych butów na deskach podskoczyła jak dźgnięta ożogiem w zadek. Zbójca dojrzał
wreszcie oblicze rannego. Sapnął ze zdumienia, ale zrozumiał od razu.
Kiedyś kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy napadli nieopatrznie na zagon frejbiterów w służbie spichrzańskiego
księcia. Do obozowiska nie wrócił nikt, prócz Servenedyjki, której wykłuto oczy, i głupawego pachołka z wydartym
językiem. Później zbójca dowiedział się, że właśnie tak na Pomorcie czyniono w razie sąsiedzkiej waśni. Wedle starego
zwyczaju dwóm wrogom pozwalano odejść – niememu, by drogę powrotną do domu odnalazł, i ślepemu, by przyniósł
ostrzeżenie.
Twardokęsek nie umiał rozpoznać twarzy człowieka, który spoczywał na posłaniu żalnickiego księcia. Ranny miał
jasne włosy, przycięte krótko i posklejane od gorączki. Gdy poruszył się niespokojnie, koc opadł, odsłaniając kikuty rąk,
owinięte ciasno szmatami. W izbie podniosła się nowa fala smrodu. To już niedługo potrwa, pomyślał zbójca, i wtedy
właśnie wiedźma przypadła do niego i wczepiła się w rękaw.
– Takem się bała – wykrztusiła przez łzy. – Takem się bała, że i ciebie dostaną.
Odsunął ją szorstko.
– Kto to?
– Dzieciak – odparła z niespodziewaną złością Szarka. – Ot, jeden z gromady głupców, co się nasłuchali pieśni, a
potem jęli bzdurzyć o honorze i pomście za zniewagę. Pogardłowali nieco, łby zmącili gorzałką i pognali wojować. A teraz
mamy trochę trupów do pogrzebania. Dobrze, że jesteś, zbójco – dodała z roztargnieniem.
– Tak myślicie? – odezwał się od progu Koźlarz.
– Myślę, że jeszcze tej nocy odpłynę na Wyspy Zwajeckie i wezmę ze sobą wiedźmę.
Szarka odwróciła się, lecz nie ku żalnickiemu księciu. Zielone oczy utkwiła w zbójcy. Aż się wzdrygnął, tak
intensywne było jej spojrzenie. A potem zrozumiał, co powiedziała, i gorycz zalała mu gardło. Nie czekała na niego. I nie
pomyślała nawet, aby go zabrać na Wyspy Zwajeckie, gdzie będzie kniaziowała wśród skarbów Suchywilka.
– A Pomorcy wybiorą was niczym raki z saka, jeśli na czas nie powściągniecie swoich ludzi – dokończyła.
– Przecież sami wiecie... – zaczął książę.
– Nie przedrą się – przerwała. – Żaden z tych młodziaków nie zdoła wywieść w pole pomorckich kapłanów. Wam
się udało, bo mieliście Sorgo i przewodnika, że drugiego takiego nie znajdziesz na obu brzegach Wewnętrznego Morza.
Zbójca dostrzegł, że książę zmienił się na twarzy na wzmiankę o Przemęce.
– Ani myślcie, żebyście sami mieli teraz wychylić się z lipnickiego błota – ciągnęła Szarka. – Potrzebują was tutaj.
Jeśli raz powierzycie obóz kapłanom, będziecie im musieli ufać do końca i we wszystkim.
Twardokęsek potrząsnął głową, w której wolno rozwiewał się gorzałkowy opar. Wciąż nie rozumiał, o czym mówią,
lecz musieli toczyć ten spór od dawna. Słowa padały starannie odmierzone i obojętne, jak na wojennej naradzie.
– To szaleństwo. – Książę podszedł bliżej, a jego głos zmiękł.
Szarka roześmiała się cicho i teraz mówiła wyłącznie do Koźlarza:
– Mniejsze od tego, o co mnie prosiłeś.
– Odmówiłaś.
– Co nie przeszkodziło ci wypowiedzieć prośby.
Przez chwilę było tak cicho, że zbójca słyszał bzyczenie much, krążących pod powałą. Zlatują się do ścierwa,
pomyślał nagle. Wszyscy jesteśmy ścierwem, odkąd postawiliśmy nogę na tym przeklętym półwyspie.
– Nie kłóćcie się. – Wiedźma znów pochyliła się nad posłaniem. – On umiera.
Zbójca mimowolnie powędrował spojrzeniem ku rannemu. Pomorcy nie tylko wyłupili mu oczy, odjęli także uszy i
nos, a na prawym policzku wypalili piętno zdrajcy. Krawędzie ran były sine, rozdęte zepsutą krwią i ropą. Błękitnooka
niewiastka miała rację, ranny umierał. Wiedźmy nigdy się nie myliły w podobnej rzeczy.
– Będziecie potrzebowali mieczy, zbroi, łuków – Szarka mówiła dalej, jakby nie usłyszała słów jasnowłosej. – A
także wielu innych rzeczy. Narzędzi, żelaza, cięciw, smoły, lin, sznurów i płótna. Dlatego Pomorcy rozstawią straże na
brodach, ścieżkach i drogach, prowadzących do Lipnickiego Półwyspu. Wcale nie będą musieli leźć w bagnisko. Po prostu
was zagłodzą. Jeśli do tego dopuścisz.
– Dlaczego właśnie on?
– Dlatego że umiem docenić narzędzie, kiedy mam je w dłoni. A on spalił dla mnie najpiękniejsze z miast Krain
Wewnętrznego Morza. Czy to zbyt mało?
– Aż nadto dla podpalacza albo koniokrada. Ale tym razem nie mówimy o grasantce na trakcie czy podpaleniu
gospody.
– Wojna jest jak ogień. – Szarka odrzuciła głowę i blask kaganka przez chwilę zatańczył w jej włosach. – Czyżbyś i
to zapomniał?
Książę zacisnął zęby.
Wiedźma westchnęła i wyciągnęła rękę, jakby chciała zamknąć oczy jasnowłosego rebelianta, lecz zaraz ją opuściła.
Nie miał powiek.
– Rzeczy nie dzieją się bez przyczyny, mój książę – ciągnęła ledwie słyszalnym szeptem Szarka. – Nazbyt dobrze
znam parthenoti, by uwierzyć, że jest inaczej. I jeśli mocno zacisnę powieki, dobiegają mnie ich głosy, odległe, jakby zza
zwierciadlanej tafli. Wciąż nie rozumiem sensu, ale słyszę słowa, imiona i nazwy. I wiem, że nic się nie zdarza nadaremno
ani przypadkowo. Nie bez powodu spotkałeś mnie w ogrodach Fei Flisyon. I nie bez przyczyny jadziołek próbował cię
zabić, mój książę – dodała miękko.
Koźlarz drgnął, jakby uderzyła go otwartą dłonią.
– Starczy.
– Nie, nie starczy – Szarka potrząsnęła głową – i kiedyś będziemy musieli stawić temu czoło, choć zapewne nie
dzisiaj. Teraz chcę tylko, abyś tym razem mnie posłuchał.
– Nie mogę! – Koźlarz walnął pięścią w ościeżnicę. – Podaj mi choć jeden powód, abym mu zaufał.
3 / 182
424952603.004.png
Anna Brzezińska - Letni deszcz. Kielich
– Nadał mi imię.
Zbójca zmarszczył brwi, albowiem w jego skołatanym od gorzałki umyśle zakiełkowało podejrzenie, że właśnie o
niego kłócą się niczym dwie handlarki nad straganem śledzi. Otworzył usta, by posłać oboje w czorty, kiedy na majdanie
rozległ się tubalny głos Suchywilka, nawołującego córkę.
– Czekają na nas – powiedziała cicho wiedźma.
Zbójcy wydało się, że jasnowłosa niewiastka puściła mu spod rzęs krótkie, niespokojne spojrzenie. Jednak nie
wyciągnął ku niej ręki, bo nagle pojął, że nic już nie zdoła odwlec. Odpłynęliby bez pożegnania jeszcze tego wieczoru,
gdyby pijacka fantazja nie zagnała go na powrót do Koźlarzowego obozowiska. Krew nabiegła mu na twarz.
– Nie mylę się. – Szarka zgarnęła ze skrzyni opończę i narzuciła ją na ramiona. – To dzika karta i jej wartość wciąż
rośnie. Nie zmarnuj tego.
Kiedy przechodziła obok Twardokęska, zawahała się. Coś błysnęło w jej dłoni. Zanim zbójca zdołał się uchylić,
pochyliła się i zatknęła mu w kołpaku pojedynczą srebrną gwiazdkę.
– Na co mi to? – Zbójca aż się szarpnął.
Szarka wzruszyła ramionami i minęła go bez słowa. Wiedźma za to rzuciła mu się na szyję i zawisła całym
ciężarem, ledwie dotykając podłogi czubkami ciżem.
– Nie zapomnisz o mnie? – wyszlochała.
Twardokęsek spojrzał jej z bliska w twarz i zobaczył, że źrenice ma wielkie i napuchłe od magii. Nic dziwnego, w
izbie wciąż cuchnęło śmiercią.
– Nie zapomnisz. – Wiedźma pociągnęła nosem. – Ale co z tego?
Istotnie, co z tego? – pomyślał zbójca, patrząc, jak jasnowłosa niewiastka w ślad za Szarką wymyka się z chaty.
– O co się swarzyliście? – zapytał chrapliwym głosem.
Koźlarz potarł czoło.
– Chce, żebym was na południe posłał ze złotem. Po broń – wyjaśnił po chwili.
– Zamierzacie usłuchać? – zaszydził zbójca.
Książę nie odpowiedział.
Twardokęsek popatrzał na niego z niedowierzaniem, a potem ryknął śmiechem tak donośnym, że aż się próchno
posypało z belkowania.
* * *
Śmiał się jeszcze dobrych dni parę. Nie chciał patrzeć, jak smocze łodzie Zwajców odbijają z Urocznej Przystani,
czmychnął więc do Wilczych Jarów. Przez dwie niedziele gził się z dziewkami w gospodzie u znajomka Bogorii i żal
gorzałką zalewał. Co wspomniał pomysł Szarki, łzy ciekły mu ciurkiem po policzkach od wesołości. Przezornie jednak nie
wyjawił wilczojarskiemu szlachcicowi przyczyny rozradowania. Dopiero kiedy w mieszku zbójcy zaświtało dno, a jego
towarzysz jął przebąkiwać, że czas wracać do domu na zimowe leże, zacny humor Twardokęska minął jak ręką odjął.
Grosz mu się prawie skończył, a wiedział, że samojeden nie przezimuje w Wilczych Jarach. Ludzi i okolicy nie znał,
więc nie próbował zbierać kompanii i wracać do dawnego rzemiosła. Na trakty bał się wychynąć, bo mu Bogoria rzekł, że
Pomorcy pilnie szukają towarzyszy Szarki i jeśli im zbójca w łapy wpadnie, pasy będą zeń darli. Szlachta, co ją z rzadka w
karczmie oglądał, też nie patrzyła na niego przychylnie. Owszem, póki z Bogorią przestawał, jakoś Twardokęska cierpieli,
choć i wtedy krzywili się, gdy mówił do nich na południowy, kopiennicki sposób. Ale zbójca nie wątpił, że przy
sposobności wydadzą go Pomorcom i jeszcze przyjdą pod szubienicę, by poprzyglądać się kaźni.
Wtedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Trzy dni pił dla kurażu, aż któregoś ciepłego jesiennego popołudnia
zapuścił się znów na lipnickie trzęsawiska. Drogę przeszedł parę razy z Bogorią i pamiętał znaki, ale ani się obejrzał, jak
zboczył ze ścieżki. Tak był pijany, że nawet się za bardzo nie przeraził. Kluczył po błocie do zmierzchu, nucąc pod nosem
nieobyczajne przyśpiewki. Kiedy zaś z wolna popadał w przygnębienie, znienacka wyszedł na brzeg nieopodal
rebelianckiej wioski.
Wtoczył się do środka przez boczną bramę, cały pokryty błotem i przegniłym zielskiem. Na wartownika, co mu
drogę zastąpił, tak się zamachnął kopiennickim szarszunem, że dyl nadszczerbił u ostrokołu, po czym ile sił w nogach
popędził ku chacie Koźlarza. W środku obradowano nad niebłahą sprawą. Obok księcia siedzieli Kostropatka, czterej
wilczojarscy posesjonaci, którzy posępnie moczyli posiwiałe wąsiska w piwie, i Narzazek. Koźlarz sekretnie uczynił go
kimś na kształt podskarbiego, choć klucze do skarbczyków po staremu nosił Kostropatka. Zbójcy zdawało się też, że
Narzazek musi się znać z Koźlarzem z dawnych czasów, chociaż ich poufałość nie rzucała się zanadto w oczy, bo obaj byli
milkliwi i mało wylewni.
Twardokęsek byłby się może zastanowił, co ich wszystkich zegnało do książęcej chaty, ale pośrodku stołu dojrzał
wielki gliniany dzban piwa. Przypadł do niego bez namysłu i pił długo a chciwie. Panowie szlachta gapili się na niego
wybałuszonymi oczami. Tylko wąsy im jeszcze bardziej obwisły ze zdumienia. Kostropatka zastygł z paluchem
oskarżycielsko wyciągniętym ku zbójcy, lecz dech mu chyba zaparło, bo choć gębą ruszał, nie zdołał wydobyć ani słowa.
Jeden Narzazek w skupieniu ugniatał kulki z resztek kołacza. Wreszcie zbójca skończył, czknął i odstawił naczynie.
– Po złotom przyszedł! – ryknął rześko.
Mina księcia nie wyrażała niczego.
– No, złoto, co mam za nie broń ze Spichrzy wozić – wyjaśnił Twardokęsek. – Słoty idą, drogi niedługo namokną.
Trza się zbierać...
Kostropatka uniósł się na stołku na równą bezczelność i przez chwilę wyglądał, jakby go miała cholera na miejscu
zadusić.
– Ty chamie! – zakrzyknął wreszcie. – Ty łotrze bezwstydny, trutniu i krowichwoście! Skądże ci do łba przyszło,
żeby się miał z tobą książę w podobnej rzeczy układać, wieprzu? Chyba od gorzałki.
– Może i wam zdałoby się ciut gorzałeczką pokrzepić – zbójca wrednie zmrużył oczy – by rozumu nabrać i zamysły
własnego pana zrozumieć.
– Milcz, obesrańcu! – parsknął kapłan. – Worka rzepy ci książę jaśnie pan w pieczę nie odda i kobyły ochwaconej.
A niechby spróbował, pierwszy mu przeszkodzę.
Zbójca ze świstem wciągnął powietrze. Twarz Koźlarza nie drgnęła, ale zbójca pojął, że kapłan popełnił błąd – i to
najpewniej nie pierwszy.
4 / 182
424952603.005.png
Anna Brzezińska - Letni deszcz. Kielich
– Kniaź – poprawił cicho Koźlarz – nie książę. I kniaź jeszcze nie postanowił, co uczyni.
– Nie zamierzacie chyba, panie...? – Kostropatka zachłysnął się z gniewu. – Przecie to nasze złoto, my skarbiec
kniaziowski jeszcze z Rdestnika wynieśli, latami go pomnażali. I nie może być, żebyście podobne dobro na zmarnowanie
wydali. Pierwszy nie dozwolę!
Szlachcice popatrzyli po sobie niepewnie. Narzazek zmarszczył brwi.
– Modły klepać a biednym strawę warzyć, tyle tutaj możecie pozwalać. – Koźlarz pochylił się lekko ku Kostropatce.
– Ale zaczniecie wstręty mi czynić, wnet waszemu zakonowi męczennika przysporzę. Bo tutaj będzie jeden kniaź. I nie wy
nim zostaniecie.
Kapłan spokorniał nagle, lecz nie poniechał wysiłków.
– Panie, wszak to grasant. – Splótł dłonie na podołku. – Okradnie was i precz zemknie. Raz już tak uczynił,
pomnicie, panie? Druhów własnych ograbił. Was też zdradzi niechybnie.
Twardokęsek stropił się trochę. Kapłan bowiem dobrze wyczuł jego zamysł. Zamierzał przemknąć się na południe,
ominąć Spichrzę i dotrzeć do Książęcych Wiergów, gdzie miał zaufanego lichwiarza. Tam chciał książęce złoto wymienić
na listy zastawne i uciec poprzez Góry Żmijowe na południe. W każdym portowym mieście był kantorek Fei Flisyon, a
kapłani bez zbędnych pytań obróciliby mu kwity z powrotem na złoto. Potem wsiądzie na statek i popłynie precz z Krain
Wewnętrznego Morza, nim się na dobre rozpęta wojenna zawierucha. Kiedy z wiosną bogowie i książęta skoczą sobie do
gardeł – bo nie wątpił, że tak właśnie się stanie – on, Twardokęsek, będzie popijał wino w obcym mieście i bałamucił
dziewczęta.
– Nie biadajcie tak – rzekł sucho Koźlarz – bo dosyć złota wasi kapłani pomarnowali. Dużo obiecywali, że się
ciszkiem do Spichrzy przemkną i dobra dla nas nakupią. I co? Jednego po drugim Pomorcy wyłapali. Zdaje mi się zatem,
że czas świeckich poszukać sposobów. I trudno, jeśli się przy tym złota nieco zmarnuje. Inaczej sami zmarniejemy ze
szczętem. – Przy ostatnich słowach podszedł do okna i odemknął okiennicę.
Zbójca bez namysłu opadł na jego miejsce. Złośliwie strząsnął Kostropatce na rękaw przegniłą łodygę moczarki i
zgarnął ku sobie wielki półbochenek chleba. Żalnickiego księcia ledwie słuchał, bo nagle głód przeważył nad wszystkim.
– Jesteście, panie, pewni? – odezwał się ostrożnie jeden z wilczojarskich posesjonatów.
– Niech no który z waszmościów zawoła Nieradzica! – krzyknął Koźlarz do grupki rebeliantów, którzy zabawiali się
na majdanie strzelaniem z łuku do wielkiego chochoła.
Twardokęsek bez ceremonii sięgnął po pęto jałowcowej kiełbasy, która zalegała na misie tuż przed najstarszym ze
szlachciców. Ten aż podskoczył na podobną bezczelność, ale nie śmiał przerywać księciu.
– Zbójca szlaków nie zna. – Koźlarz przechadzał się szybko wzdłuż ściany. – Trzeba mu będzie przewodnika
przydać, inaczej go pierwszy zagon Pomorców na trakcie wyłuska. A Nieradzic wszystkie ścieżki pamięta.
Kiełbasa trzasnęła w zębach Twardokęska. Ani się spodziewał, że tak łatwo mu pójdzie. Rozsądek podpowiadał, że
Koźlarz bynajmniej mu nie ufa i nie z życzliwości postanowił wyprawić go z Półwyspu. Musiał mieć jeszcze inny zamysł,
choć zbójca nie umiał go zgadnąć. Wreszcie dał sobie spokój. Wszystko jedno, pomyślał, odkrawając z misy potężny kawał
krwawej kiszki. Grunt, że się wreszcie wybiję na swobodę.
– Nieradzica też wszyscy znają. – Wysoki chudy szlachcic w czerwonym kubraku podrapał się z frasunku po łysinie.
– Co będzie, jak się na pachołków napatoczy? Od razu go chwycą i w pętach do dworu powloką.
– A tuście się srodze omylili, mości Korbielu. – Koźlarz uśmiechnął się, nie bez zgryźliwości popatrując ku zbójcy,
który właśnie uwinął się z krwawą kiszką i sięgał po resztki zrazów. – Jego wielebność Kostropatka raczył w swej
roztropności kłopot ów zawczasu przewidzieć i rozwiązać. Trzeba wózek rzepy naszykować i kobyłkę po chłopsku
przyciężką a powolną.
Zbójca podniósł łeb znad misy i chciał coś odpysknąć, ale pomiarkował się szybko. W swym długim życiu grasanta
wędrował w przebraniu żebraczego mnicha, pastucha, kupca, książęcego dragona, najemnika i wolarza. Właściwie było mu
wszystko jedno – jak długo nie musiał golić swojej wspaniałej czarnej brody. Poza tym ani żalnicka szlachta, ani celnicy na
traktach nie mieli zwyczaju uważnie przyglądać się chłopskim dwukółkom. Owszem, może wybatożą woźnicę albo
poszczują psami, lecz przynajmniej nie będzie się musiał obawiać Pomorców. Machnął więc ręką na zgodę i dalej w
skupieniu pochłaniał ostatek zrazów.
Nie podniósł głowy, kiedy drzwi chaty otwarły się ze skrzypem.
– Nieradzic, przeprowadzisz mości Twardokęska za spichrzańską granicę? – spytał niecierpliwie książę.
Zbójca rzucił znad misy szybkie spojrzenie ku wejściu i mało się nie zatchnął ostatnim kęsem. Na progu stał
wyrostek w zielonym kubraczku zapinanym na srebrzyste guzy. Wprawdzie za pasem miał zatkniętą mizerykordię i usilnie
starał się przybrać groźną minę, ale nie miał więcej niż tuzin lat z okładem. Spod obszytego kuną kołpaczka patrzyły
niebieskie, dziecięce oczy.
– A co bym nie przeprowadził? – wypalił smarkacz, zanim zbójca uporał się z kaszlem i zdołał cokolwiek
powiedzieć. – Choćby do samej Spichrzy bezpiecznie zawiodę, jeśli rozkażecie.
– Drogę dobrze znasz?
– Przecież wiecie, panie – odparł ciszej chłopak i cała buńczuczność znikła z jego głosu. – Trzy razy na rok
ciągnęliśmy z ojcem na odpust do Doliny Thornveiin. Nie masz na trakcie takiej strażnicy celnej ani posterunku, żebyśmy
w nich nie popasali.
Zbójca, który już gębę rozdziawił do wrzasku protestu, rozmyślił się i otarł brodę kułakiem. Na pierwszy rzut oka
nie dałby za dzieciaka złamanego grosza. Wyglądał jak jedno z wychuchanych szlacheckich szczeniąt, co się zbiegały z
całej okolicy na Półwysep Lipnicki i które Koźlarz precz kazał pędzić, czasami jeszcze tyłek rzemieniem skroiwszy dla
przestrogi. Ale mieszczańscy synowie też się wśród rebeliantów trafiali. Trudno ich było od innych odróżnić, bo w
Wilczych Jarach każdy zasobniejszy kupiec rzemieślnik nosił się z pańska. A kupiecka latorośl mogła się istotnie nadać na
przewodnika.
Twardokęskowi się zdawało, że pamięta jego ślepia, niebieskie i szeroko rozwarte z przerażenia. Jednak nie umiał
sobie przypomnieć. Wzruszył więc ramionami i rzekł:
– A róbcie sobie, co chcecie! – Po czym beznamiętnie dokończył jałowcową kiełbasę.
W trzy dni później wyruszył z Półwyspu Lipnickiego na wozie pełnym rzepy i kiszonej kapusty, z Nieradzicem
drepczącym u koła. Był szczęśliwy, a humor mu się poprawiał z każdym stajaniem, które oddalało go od rebeliantów i
żalnickiego księcia. I pierwszy raz z dawien dawna czuł się prawdziwie wolny.
5 / 182
424952603.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin