Autor: Maciej Żerdziński
Tytuł: Nawrócić Avalon
Z "NF" 11/91
Drobne strumyki wody rozcinały powietrze i z cichym pluskiem
opadały na ziemię, tworząc kałuże, w których pobłyskiwało
zamglone słońce.
Z zachodu nadszedł wiatr, i gorący podmuch przekrzywił
ścianę deszczu tak, że cięła teraz prosto w twarz
pracującego człowieka.
- Szlag by trafił. Może jeszcze przestanie.
Osłaniając oczy spojrzał w górę. Wielkie, czarne ptaki
nierównym lotem kołowały nad równiną, szarpane wiatrem.
Pojawiały się wtedy, kiedy przychodził długi deszcz.
Baldwin Curtis stracił nadzieję.
- Tak więc rozpadało się na dobre.
Po chwili ścisnął łopatę i zaczął kopać ze zdwojoną
zajadłością. Nieoczekiwana zmiana pogody oznaczała
wydłużenie czasu pracy. Musi odesłać Sharka.
- Shark! Chodź tu!
Z mgły wyłonił się pomocnik. Ciężko stawiał pałąkowate
nogi, niepewne podmokłego terenu. Wreszcie zamarł nad
krawędzią zagłębienia, w którym pracował Baldwin.
- Jestem, panie Curtis.
- Dobra. Zabieraj dupsko. Przeciekłeś już, Nędzniku?
- Jeszcze nie, proszę pana. Ale gorzej widzę.
- Dobrze, że nie skrzypisz. No, zjeżdżaj do domu.
Patrzył chwilę z płytkiego dołu na znikającą sylwetkę
starego androida.
- A pisali, że jest odporny na wilgoć. Zaraz, zaraz -
"Wodoszczelny Shark" - to była reklama. Szybki i sprawny. -
Kilka minut pracował bezmyślnie, po czym kręcąc głową
wzmocnił wewnętrzne rusztowanie.
Spiął ostatnie rurki i wylazł na powierzchnię.
- Co ja się czepiam. Minęło piętnaście lat. Dawno
powinien zdechnąć.
Deszcz rozmywał wykopaną ziemię. Baldwin szybkimi ruchami
łopaty uformował ją w zgrabny stożek.
- Sam jestem taki jak on. Kiedyś też byłem szybki i
sprawny, teraz przewyższam go tylko w wodoszczelności. No,
dosyć.
Grób był gotowy. Głęboki na trzy, szeroki na dwa metry
otwór, opleciony siatką rusztowania oczekiwał na ludzki
wkład.
- Jeszcze jeden - westchnął Baldwin.
Mgła zasnuwała cmentarz. Parowały rozgrzane kamienie w
starszej części obiektu.
Deszczowe ptaki nawoływały się ochryple, wciąż kołując
bez ruchu skrzydeł, chociaż wiatr ustał.
Doszedł do grobu, który zaczął kopać Shark.
- Ten cholerny blaszak ładnie się uwinął. Niedużo
zostało do roboty.
Po chwili był już w środku; do jednostajego szelestu
deszczu dołączyły miękkie odgłosy wyrzucanej ziemi.
- Mamy to z głowy, Shark. Przywieźli kryształy?
- Nnnie.
- Dlaczego się jąkasz?
- To ta woda. Mam kłopot z literą ennn...
- O.K. Jak tam wzrok? Popatrz na mnie.
Shark odwrócił toporną głowę. Blade, niebieskie oczy
przykryła mgiełka.
- No, nie jest źle, odtajasz, synu. Podaj ręcznik.
- Tak jest.
- Dobra. Kolacja gotowa?
Shark zaskrzypiał rozpaczliwie.
- Starałem się, ale coś jest nnnie tak. Nnnic mi już
nnnie idzie. Proszę mnnnie sprzedać.
Baldwin roześmiał się ponuro.
- A któż by cię kupił. Zresztą, jesteśmy kumplami. Kumpli
nie sprzedaję.
Zjadł szybko papkę wyprodukowaną przez Sharka.
- Rzeczywiście wstrętna. Mówiłem ci, że sól i cukier to
zupełnie różne sprawy.
- Zaparowałem, proszę pana. Nie rozróżniam dokładnie.
- Przynajmniej przestałeś się jąkać. Tymczasem zjeżdżaj.
Android opuścił kuchnię. Baldwin wymył się i włożył suche
ubranie.
Zapadał zmrok i deszcz błyskał teraz fioletową poświatą.
Wywoływały ją mikroskopijne grzybnie wypłukiwane z
powietrza.
Podobny obraz zachwycił Baldwina dwadzieścia lat temu,
kiedy przybył na planetę. Pamiętał wyniosły transportowiec
ociekający świecącymi strugami i szereg wychodzących z
niego postaci zmieszanych z posykującą parą.
Sto tysięcy kolonistów, sto tysięcy ludzi pragnących
zacząć od nowa. Tylko on, Baldwin Curtis, nie miał wielkich
złudzeń. Przyleciał jako grabarz, a cóż za życie może mieć
taki jak on? Pamiętał swojego ojca, zapitego darmowym
spirytusem, wiecznie zgryźliwego, zmęczonego cmentarną
codziennością i kurzem cmentarnej ziemi.
- Będziesz grabarzem, Bald. Co innego potrafisz? Szkół
nie ukończyłeś, przystojny nie jesteś, brak ci pieniędzy.
Spójrz na mnie - tak będziesz wyglądał za dwadzieścia lat -
powiedział kiedyś ojciec. Dawno temu, na Ziemi.
Baldwin popatrzył w lustro. Zobaczył tam prawie
czterdziestoletniego faceta, o niskim czole, obciętych
krótko włosach i obwisłych, długich ramionach. Miał duże,
czarne oczy i zapadłe policzki. Czerwone, zryte odciskami
dłonie i mocną, krępą szyję.
Faktycznie, przypominał ojca. Matki nie widział nigdy.
Ale ojciec pomylił się co do niego.
W dniu, w którym umarł, Bald wykopał swój pierwszy,
samodzielny grób i poszedł do biura "News of the Worlds"
załatwić papiery kolonisty.
- I kim by pan chciał być w nowym świecie, jakie ma pan
preferencje? - urzędnik taksował go cynicznym spojrzeniem. -
Mamy już komplet osadników.
- Nie macie grabarza. Taki zawsze się przyda,
nieboszczyków nie unikniecie. Ludzie nie lubią, kiedy
zmarłych oporządzają androidy. Religia zabrania. A ja
właśnie jestem grabarzem i mam skromne wymagania.
Urzędnik otrząsnął się z pierwszego szoku
- No tak... Dobra, wciągamy pana na listę. Baldwin
Curtis, numer sto tysięcy jeden. Grabarz. Tak... No,
zaskoczył mnie pan.
Miasto było przygotowane. Koloniści zasiedlili je,
dodając drobne szczegóły, tak jak dzieci uzupełniają swoje
pokoje.
Nazywało się Avalon i Baldwin zamieszkał na jego
obrzeżach, otoczony bezmiarem bagien pociętych ruinami
poprzedniej cywilizacji. Nowy cmentarz powstał na resztkach
starego.
Planeta przyjęła ludzi łagodnie. Zaadaptowali się szybko
i bez większych strat. Dwóch źle zniosło szczepienia, jeden
popełnił samobójstwo, i ci byli pierwszymi klientami
cmentarza. Od dziesięciu mniej więcej lat sytuacja
ustabilizowała się - dziennie otrzymywał od dwóch do
czterech zmarłych; tylu też rodziło się nowych.
Miasto było dobrą opiekunką; potrafiło perfekcyjnie
zadbać o sto tysięcy podopiecznych, zapewniając im wszystko,
czego pragnęli. Praca kolonistów polegała na wydobywaniu i
przetwarzaniu bagiennego torfu - miał jakieś znaczenie
lecznicze, ale Baldwin nie interesował się tym. Sam z rzadka
odwiedzał Avalon czując swoją obcość i po trochu wstydząc
się zawodu. Z czasem stał się odludkiem. Od ojca różniła go
chorobliwa nienawiść do alkoholu. Cały dwutygodniowy
przydział rytualnie wylewał do ścieków. W ten właśnie sposób
oczyszczał się z rodzicielskiego piętna.
- Jakoś muszę się odróżniać od Starego.
Wspomnienia przerwał donośny świst. Na placyku przed
domem, w sinej poświacie zmierzchu osiadał poduszkowiec. Był
czarny, ozdobiony gotyckimi napisami. Napawało to Baldwina
respektem.
Kiedy zapalił się punktowy reflektor i omiótł okna
mieszkania, szacunek prysnął. Baldwin nie przepadał za
kierowcami karawanów. Ani oni za nim.
Wszedł pilot.
- Trzy sztuki, grabarzu. Podpisz.
Rzucił mu formularz i podrapał się po przystojnym, gładko
ogolonym policzku. Bald wiedział, że pilot traktuje go jak
nieszkodliwego płaza i nigdy nie popatrzy mu w oczy.
- Dzień dobry - powoli podpisał trzy białe druczki. - Czy
jutro też pan przyjedzie?
Tamten wykrzywił się z ulgą.
- Nie. Mój android.
- Może zechce pan odpocząć, chętnie zrobię herbaty -
drażnił go Bald.
- Nie, innym razem, grabarzu.
- Mam świecące ciasteczka.
- Nie, nie...
- A może chciałbyś w mordę? Też nie? Spierdalaj,
chłopaczku.
Pilot nie zdążył się nawet zdziwić. Uciekł.
Wszedł Shark. Patrzyli w milczeniu, jak karawan unosi
swój czarny kadłub i ginie w ścianie deszczu.
- Nazwał mnie "blaszaną niedojdą" i kopnął - powiedział
żałośnie android. - Poskarżę się w swoim związku zawodowym.
Dobrze go pan załatwił, panie Curtis.
- Wszyscy ludzie są podobni, ten nie jest najgorszy. To
miasto zwariowało, Sharky.
A potem ponownie popatrzył w lustro i dodał:
- Chodźmy po nich.
Stali obok siebie - dwóch mężczyzn i jedna kobieta.
Byli nadzy. Patrząc na ich spokojne twarze trudno było
uwierzyć, że nie żyją. Doskonale wymodelowane rysy
podkreślały piękno kobiety. Nie miała więcej niż
czterdzieści lat. A przynajmniej tak wyglądało jej ciało.
- To te operacje plastyczne. Czy wiesz, Shark, że w
Avalon nie ma już brzydkiczh? Każdy wygląda, jak chce.
Spójrz na tych facetów, to prawie bogowie.
Troje ludzi, każdy zalany przezroczystą masą uformowaną w
wielościenny kryształ. Wypolerowane krawędzie lśniły setkami
drobnych odblasków. Byli jak motyle uwięzione w kroplach
bursztynu.
- A jednak umarli. Nie są więc bogami.
Jutro wsunie ich w otwory grobów i usypie trzy drobne
kopczyki. Bezimienne, zgodnie z Nowym Obyczajem.
- Pamiętam stare trumny, były zbudowane z drewna -
wyjaśnił Sharkowi. - Teraz sprytnie to wymyślili. Bierzesz
przygotowanego gościa, cyk, już jest w krysztale, nie gnije,
nie śmierdzi. Wszystko czyste i ładne. Jak go śmierć
zdeformuje, to zalewają kryształ ciemną emalią tak, że nic
nie widać. Sprytnie to wymyślili. Bogowie.
Poczuł się nagle stary i zmęczony. Popatrzył na swoje
duże dłonie. Prztyknął palcem w najbliższy kryształ.
- Idę do Avalon. Dawno ich nie odwiedzałem.
- Teraz, proszę pana? Doprawdy nie jest to najlepszy
pomysł. Zbliża się noc, pogoda...
Poklepał Sharka po szpiczastych ramionach.
- Nie martw się, chłopcze. Nie jestem rozpuszczalny.
- Po co pan tam idzie, jeżeli mogę zapytać? - nie dawał
za wygraną android. Jego program opiekuńczy pracował pełnym
ciągiem.
- No, zawsze chodzę po to samo.
- Czyżby znowu?
- Tak jest, Shark. Idę po żonę. A nuż się trafi.
W powietrzu wisiała kula. Rozsiewała przydymione światło,
niemrawo opadające w dół i gasnące na blacie niskiego stołu.
Reszta baru tonęła w półmroku. Senną atmosferę podkreślał
cichy szelest deszczu mamroczący coś w szybach okrągłych
okien.
- Jeszcze raz to samo - długie, szczupłe palce otoczyły
wysoką szklankę.
Natychmiast zjawił się kelner.
- Ale podwójne, malutki.
Android spojrzał z dezaprobatą, wykonał polecenie i
oddalił się.
- Dupek - zachichotała Beverly.
- Całkiem ładny - Deborah nadal bawiła się szklanką.
Esther w ogóle nie zareagowała. Dzisiejsza dawka Acid
Whisky wprowadziła ją w inny świat.
- Zazdroszczę jej - powiedziała Beverly. - Przynajmniej
się nie nudzi.
- Jest skończona. Pije i rzyga. W kółko to samo. Dwa dni
temu zrezygnowała z pracy. Jej mąż zrezygnuje z niej jutro.
- Pewnie dlatego, że nie zrobiła korekty nosa według
Yardleya. Marc 34. Wspaniały model.
- Jesteś naćpana, kochanie - wykrzywiła się Deborah. -
Naćpana...
- Kolejny, pieprzony wieczór - dodała już ciszej.
Złapała strużkę światła i owinęła nią przegub.
- Też się zaleję - lodowaty płyn przyjemnie schłodził
gardło.
Bransoletka znikała powoli.
Nagle poruszyła się Esther. Przycisnęła guziczek w blacie
i wokół jej uszu zatańczyły maleńkie głośniczki.
- Teraz dobrze - zamruczała, a jej twarz według Fa i
Coty'ego 8 rozchmurzyła się. Śniła dalej.
Wysoki android przemknął w półcieniu. Beverly ruszyła za
nim, mocno kołysząc kształtnymi biodrami Sue 17.
- Poczekaj.
Stanął posłusznie.
Dopadła go przed następnym stolikiem, a chwilę później
otoczyło ich światło pociągnięte gwałtownym podmuchem.
- Chcę do toalety, zaprowadź mnie.
- Oczywiście, proszę pani.
Zaraz potem wszystko zbladło. Kontury przedmiotów
ściemniały i zanikały powoli.
Deborah zaśmiała się cicho. Zaczyna działać.
- Zdrowie młodej pary - poziom płynu ubywał w
niebezpiecznym tempie.
Tuż przed nią wyrósł mężczyzna. A właściwie jego obraz.
- Czy to miejsce nazywa się "Acid Rest"?
- Tak.
Przetarł zaczerwienione oczy i uśmiechnął się miło.
- Poszukuję mojej dziewczyny, wyszła gdzieś wczoraj i...
- Jak się nazywa?
- F'Cockoter.
Odrzuciła włosy i pokręciła głową.
- Niestety, nigdy jej tu nie widziałam.
- Może przedstawiła się inaczej; jest niską, dobrze
zbudowaną brunetką. Często chodzi nie ogolona.
Zakrztusiła się.
- Aha. Nie ogolona, tak pan powiedział?
- Widziała ją pani?
- Muskularna, nie ogolona brunetka... T a k i e j tu
nie było. To nie t a knajpa, przyjacielu.
Jeszcze raz potarł oczy i zniknął bez słowa.
- Coraz milszy ten wieczór... Prawda Esther?
Esther zamruczała cicho, po czym głębiej osunęła się w
ogromny fotel.
Beverly nie wracała.
Chodnik przypominał mackę wypuszczoną przez niepewną istotę,
badającą obcy, podmokły grunt. Zaczynał się nagle, pośrodku
bagien i prowadził do odległego światła.
Światłem było Avalon i to ono wypuściło mackę.
Stanął na sztucznej powierzchni.
- Witaj w mieście. - Niewidoczny strażnik czuwał.
- Taaak. Dawno mnie tu nie było. Ruszaj do centrum.
- Oczywiście, panie Curtis.
Chodnik drgnął i w tym samym momencie maleńki wybuch
zalśnił na klapie marynarki Baldwina.
- Co się stało? - zdziwił się człowiek.
- Przepraszam, ale do pańskiej marynarki przyczepił się
tutejszy pasożyt, krwiopijny owad. Nie wpuszczam na teren
Avalon szkodliwych obiektów. Takie są rozk...
- Dobra, dobra, po prostu zapomniałem, że jadę do tych
hodowanych dziubasków.
Komputer zbył go milczeniem.
Baldwin patrzył na zbliżające się zabudowania. Nad
miastem górowały potężne biurowce, mroczne w swym ogromie,
obrysowane zaledwie mgiełką światła. Część mieszkalna
jaśniała tysiącami błysków.
Siedzą w domach, zawsze tak było, praca i do domu,
dziady... - myślał ospale.
Chodnik przeciął dzielnicę obiektów wypoczynkowych,
równie głuchą i ponurą jak peryferie.
- Stań.
Komputer wykonał polecenie.
- Dalej się przejdę.
- Czy zechce pan osłony przed deszczem?
- Nie.
I tak był mokry. Zeskoczył z taśmy. Przez chwilę miał
dziwne wrażenie, że zabudowania, na które patrzył, zadrżały
i zbladły. Może nawet zniknęły. Otrząsnął się.
Stał przy wielkim, kanciastym budynku, wyrastającym w
niebo fioletowe od deszczu. Podniósł głowę, choć świetnie
wiedział, co zobaczy w górze.
- "WARS 'N' GUNS" - odczytał tętniący czerwienią napis.
To właśnie ich korporacja patronowała wszystkim
kolonistom, opracowując modele "przeprowadzki". Był tu
kiedyś, skuszony nudą i wysokimi zarobkami, jakie oferowali.
Kiedy wyjaśnili mu szczegóły dotyczące pracy, zrezygnował.
Nie chciał być Najemnikiem.
Tuż pod nim przemknął poduszkowiec i Baldwin poszedł
dalej. Z rzadka tylko mijał pojedyncze sylwetki mieszkańców
Avalon. Otoczeni parasolami pól chroniących przed deszczem,
albo właśnie odchodzili, albo już gdzieś wchodzili.
Pokonywane przez nich dystanse nie mogły być dłuższe niż
kilkanaście metrów.
Większy ruch panował w powietrzu. Setki reklam
holowizyjnych, materialnych i jeszcze innych przelatywało w
różnych kierunkach, zalewając go potokami jaskrawych barw.
Dobrze, że na noc wyłączają im przynajmniej gadane -
podziękował Opatrzności.
Łukowatym mostem dotarł do centralnej ulicy tego poziomu.
Opędzając się od napierających reklamówek, wszedł do
pierwszej z brzegu knajpy.
- Dobry wieczór, panu - rozległ się dudniący bas kelnera.
Rozejrzał się. Pustawy, kiepsko oświetlony bar, bez
specjalnych cudów. Kilku niewyraźnych klientów siedziało w
rogu sali. Kobiety?
- Ciemno tu, do cholery. Czy to aby knajpa dla
normalnych?
- Ma pan na myśli heteroseksualistów?
- Mhm.
- Tak jest, proszę pana.
Uważniej przyjrzał się kelnerowi. Wymuskany w ruchach,
spokojny, o pewnym siebie spojrzeniu. Za uprzejmy.
- Czyżbyś był androidem?
- Co to się porobiło...
Gdyby go zobaczył Shark.
Kelner odebrał przemoczony płaszcz i zniknął. Baldwin
usiadł przy barze.
- Co podać?
- Coca Colę.
Brwi barmana uniosły się w górę wyrażając zdziwienie.
Te cholerne bydlaki nawet się dziwią, pomyślał ponuro.
Ze szklanką w dłoni ruszył w głąb sali.
Kiedy potknął się o pierwszy stołek, zaklął siarczyście i
warknął.
- Światło, kurwa, ale już.
W jednej chwili zapaliły się ukryte lampy.
- No...
I wtedy ją zobaczył. Wstała od tego stołu w rogu sali.
Był pięć metrów od niej. Zdziwione załzawione oczy,
alvarez1954