Autor: Maciej Żerdziński
Tytuł: Dzień na Wyścigach
Z "NF" 11/91
Nadesłane na konkurs "Fantastyka'90"
W pokoju 167 panował półmrok. W głębokim fotelu, obstawionym
sześcioma monitorami, siedział zgarbiony mężczyzna. Jego
chudy półprofil ponuro rysowały plamy cienia. Siedzący
zdawał się drzemać, ale kiedy na środku pomieszczenia
pojawiło się holo, szybko otworzył oczy.
- Niech się pan obudzi, Guy.
- Nie śpię, Szefie.
- Dałbym głowę, że kombinuje pan, jakby tu ulepszyć ten
zasrany świat. Teraz zrobimy panu małą przerwę.
- Klienci?
Holo zamigotało i podeszło do fotela. Prawdziwą twarz
właściciela zastępowała maska przedstawiająca niewinnie
zdziwione dziecko, o pulchnych, czerwonych policzkach. Szef
firmy, Mr Helper, nigdy nie pokazywał swego oblicza w
systemach tradycyjnej łączności. Naprawdę widziało go
zaledwie kilka najbardziej wtajemniczonych osób.
Jedną z nich był Guy Aldritch.
- Tak. Mamy klientów. Chciałbym, żeby pan osobiście
poprowadził sprawę. Komputer zeżarł już dane; oni będą u
pana za kilka minut.
- Oczywiście, Szefie.
Obraz zniknął bez słowa.
Aldritch uruchomił parę przycisków. Ściany pomieszczenia
zapłonęły stonowaną poświatą poprzecinaną leniwie płynącymi
strumieniami błękitu. Monitory rozstawiły się wokół
niewielkiego pulpitu.
Dlaczego Stary osobiście wniknął w tę właśnie akcję,
myślał Aldritch. Rzadka rzecz, o protekcji nie może być
przecież mowy.
Będą kłopoty.
- Cholera - mruknął pod nosem i w tym momencie drzwi
zmieniły kolor.
- Proszę wejść.
W progu stanęło trzech Obcych. Byli krępi, zwarci w
sobie, z wielkimi głowami przypominającymi łby tapirów.
Czaszkę najbliższego porastała siwa szczecina, gładko
zaczesana do tyłu.
Ten jest główny, zawyrokował Aldritch.
- Witam szanownych klientów.
Szczeciniasty Tapir zachrypiał basowo:
- Witam pana. Mamy zawrzeć kontrakt z waszą wielką firmą.
Prosiłbym o przejście do właściwej procedury.
Obcy podeszli bliżej. Sięgali człowiekowi do pasa. Za
nimi wsunął się nieśpiesznie facet z ochrony, niejaki Steve
Goblotter.
Aldritch skinął głową i uśmiechnął się. Najbliższy ekran
wyświetlił kolumny słów.
- Pochodzimy z systemu Aldebarana, układ siedmiu zimnych
planet ze słońcem typu H. Zamieszkujemy czwartą. Dokładne
dane zostały w poprzednim pokoju.
- Tak, proszę dalej. - Aldritch obserwował monitor.
Tapirowaty przesunął się i podniósł wielką głowę.
- Niestety, w naszym świecie istnieje druga rasa,
Brohanci, z którą toczymy odwieczną wojnę. My nazywamy
siebie...
- Asinami? - Aldritch uruchomił drugi monitor.
- Zgadza się. Chcemy to zakończyć. Kilkaset lat
wzajemnych podchodów wystarczy. Nikt nie ma przewagi,
stagnacja zatruła nasze umysły, wszyscy żyjemy w
paranoicznej obawie przed wrogiem. Chcemy kupić od was broń.
Chcemy zwyciężyć.
- Oczywiście, po to panowie tu są. Jaki typ broni
interesuje waszych przywódców?
Teraz poruszył się drugi Tapir. Miał ogromny ryj z
czerwonymi, źle patrzącymi oczkami. Stalowe włosy obcięte na
króciutkiego jeża, poruszyły się niespokojnie. Wojskowy,
ocenił podświadomie Aldritch.
- Najbardziej odpowiadałaby nam broń atomowa.
Guy westchnął i usiadł na brzegu pulpitu. Szczupłymi
palcami zastukał w trzeci ekran.
- Przecież panowie świetnie wiedzą. Podstawą
funkcjonowania firmy "WARS 'N'GUNS" jest zakaz sprzedaży
broni nuklearnej. Od tej reguły nie ma, nie było i nie
będzie żadnych wyjątków. Niektórzy ludzie przekazali kilka
głowic, owszem...
Błysk nadziei w oczkach wojskowego był widoczny nawet z
końca pokoju.
- Ale jako niechciane prezenty, panowie rozumiecie.
Obcy szybko pospuszczali uniesione ryje. Goblotter
zaśmiał się bezgłośnie.
- Słucham więc dalszych propozycji.
- Tak, wiedzieliśmy, że nie uzyskamy broni nuklearnej.
Chcieliśmy po prostu spróbować. Naprawdę interesuje nas atak
oparty na biologii.
Aldritch pokiwał z zadowoleniem głową, jak gdyby docenił
bystry plan. Co za dupki, zawsze to samo.
- Znakomity wybór - powiedział na głos. - Wybrali panowie
tanią i, co najważniejsze, niezwykle skuteczną formę ataku.
Przejdziemy zaraz do działu B, tymczasem jednak... Pozostaje
forma zapłaty.
Gardziel siwego Tapira wybrzuszyła się lekko,
najprawdopodobniej przełykał ślinę.
- Proponowaliśmy diamenty i zboże. To wszystko, co akurat
może zainteresować Ziemię.
- Taaa... - przez czwarty ekran przeleciały kolorowe
dane. - No, nie jest tego dużo.
Wystukał coś szybko na klawiaturze i patrzył na
odpowiedzi komputera. W dolnych granicach normy. Dobra,
bierzemy. Stary nie wszedłby w sprawę, gdyby finanse miały
ich odrzucić.
Siwy Tapir, zaniepokojony dłuższym milczeniem człowieka,
wystękał niepewnie:
- W poprzednim pokoju stwierdzono, że mieścimy się w
granicach.
Aldritch skinął na Goblottera.
- Tak. W dolnych granicach normy na broń B. Proszę za
mną, panowie.
Na piątym monitorze pojawił się czerwony napis: 79,9 %
wskazuje program "A DAY IN THE RACES". Powtarzam 79,9 %...
Obcy wyszli ze źle skrywaną ulgą, tuż za nimi potoczył
się Goblotter, na końcu ruszył zamyślony Aldritch. Wiedział
już teraz, dlaczego Szef wlazł akurat w ten właśnie interes.
Szósty monitor pozostawał ciemny.
Winda stanęła. Byli sto metrów pod ziemią, w kompleksie V.
- Dwóch ludzi i trzech Obcych czeka na kontrolę
tożsamości - zachrypiał Steve.
Aldritch zastanawiał się, czy któryś z Obcych nie ma
przypadkiem klaustrofobii, gdy ściany windy odezwały się
nagle:
- Potwierdzić przybycie Grupy Operacyjnej.
- Potwierdzam. Grupa 3072. Zadanie biologiczne.
- Proszę podać hasło.
Spojrzał w kierunku Goblottera. Tylko on je znał.
- "Pasikonik to miłe zwierzątko".
- OK.
Drzwi rozstąpiły się i weszli do śluzy. Chwilę później
stanął przed nimi gruby, ruchliwy mężczyzna, nieustannie
poruszający palcami pulchnych dłoni.
- Proszę za mną.
Aldritch szedł ostatni obserwując zaniepokojonych
wszechobecną bielą Asinów.
W przejściu kolejnej śluzy gruby został w tyle i spojrzał
mu w oczy.
Guy szepnął:
- Daj im wersję Normal z hakiem. Resztę powie ci Szef.
Prawdopodobnie ADITR.
- O cholera.
Otworzyły się następne drzwi.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział głośno gruby. - Moje
nazwisko Mark Vanderberg. Mam zaszczyt doradzić panom wybór
odpowiedniego drobnoustroju. Czy są jakieś sugestie?
- To pan jest tu specem - odpowiedział pokornie wojskowy
Tapir.
Vanderberg przyśpieszył ruch swoich palców tak, że stały
się zamgloną smugą.
- Właśnie. Ja jestem s p e c e m. Bez przydługich
wstępów; zapoznałem się już z anatomią i fizjologią pańskich
wrogów, panie...
- My nie mamy imion.
- Ach tak - Vanderberg sprawnie udał zakłopotanie. - Na
podstawie danych, wstępnych danych, nasz komputer
zaproponował konstrukcję potencjalnego wirusa. Czy któryś z
panów jest biologiem?
Trzy ryje podniosły się równocześnie.
- Wszyscy.
- Wspaniale - Vanderberg uruchomił swojego pilota.
W środku sali pojawił się trójwymiarowy obraz.
- Oto i on. Canceroheparis 5. Atakuje wątrobę i po
krótkim okresie utajenia stymuluje rozwój raka narządu. W
dalszej kolejności stuprocentowe zejście śmiertelne. Jako
zmutowany Hepatitis B jest nieprawdopodobnie odporny na
środki chemiczne, zupełnie termostabilny i szybki.
- Jakie są drogi przenoszenia?
Vanderberg przysiadł na oparciu fotela. Uśmiechnął się.
- To kolejna zaleta modelu Canc-Hep 5. Kapsydy wirusa
przenikają do organizmu pozajelitowo, drogą pokarmową i
wreszcie w bezpośrednim kontakcie. A kiedy już są w
komórkach ofiary... Panowie!
Asinowie poruszyli się podnieceni. Aldritch czuł ostry
zapach wydzieliny ich gruczołów.
- To nam odpowiada. Ale jest jeszcze jeden problem.
- Tak?
- Powiedział pan, panie Vanderberg, że jest to wyjątkowo
zjadliwy wirus.
- Zgadza się.
- Stuprocentowo skuteczny, łatwo przenikający do
organizmów.
- W takim razie zabije również i nas.
Naukowiec westchnął z rozpaczą i otarł chusteczką nalaną
twarz.
- Panowie. Nie bądźmy dziećmi. Was wyposażymy w zestaw
szczepionek. Damy wam odzjadliwione formy Canc-Hep 5.
Możliwość powikłań wyniesie około - ponownie uruchomił jakiś
program - 0,01 procentu. To jest żadna możliwość. Jedynym
kłopotliwym faktem pozostaje akcja szczepienia.
Siwy Tapir pokiwał wątłą dłonią.
- To jasne. Ale dlaczego nie wspomina pan o zdolnościach
mutacyjnych wirusa? Pan wie, że kiedy już zmutuje, nikt nie
uratuje naszej skóry. Sami nie zrobimy nowej szczepionki.
Vanderberg spojrzał na Aldritcha, który bawił się nie
zapalonym papierosem.
- Dobre pytanie. Widzicie panowie, podstawą produkcji
naszych wyrobów jest ich jakość. Canc-Hep 5 będzie
zablokowany. Jego genetyczna przyszłość będzie wyznaczona
przeze mnie. Nie ma mowy o żadnych mutantach.
Aldritch uśmiechnął się krzywo.
- Panowie, dr Vanderberg jest wybitnym fachowcem.
Podobnie jak i jego wirusy. Zapewniam.
- Nie chcieliśmy nikogo urazić - powiedział wojskowy
Tapir. - Znamy waszą solidność i kupimy tego wirusa. Do
omówienia pozostaje termin oraz dostawa towaru.
Krótkie ręce biologa rozłożyły się bezradnie.
- Dostawa leży w kompetencjach pana Aldritcha, termin
zaś... Chwileczkę.
Podszedł do jednego z komunikatorów.
- Tu Vanderberg. Dajcie mi kogoś ze "Żłobka".
"Żłobkiem" nazywali kompleks laboratoriów, gdzie hodowano
mikroorganizmy. Aldritch pamiętał technika, który pierwszy
wprowadził tę nazwę. Pięć lat temu facet ten powiesił się w
jednym z laboratoriów.
Tuż przed śmiercią na białej ścianie wypalił palnikiem
wielki napis: WITAMY W NASZYM BANDYCKIM ŻŁOBKU.
Facet nazywał się Chambers i był jego przyjacielem.
- Tu Moman.
- Jest Nowy do hodowli. Na pożywkach stałych. Plus wersja
odzjadliwiona.
- Cholera, mamy tu cztery kolonie naraz.
- Dobra, przyślijcie dzisiaj papiery i model. Za sto
dwadzieścia godzin odbiór.
- Dzięki. - Vanderberg odwrócił się do Asinów. - Wszystko
gra. Będziecie mieli swoją niewidzialną armię na orbicie za
ziemski tydzień. To bardzo dobry czas.
Ryje Obcych rozjaśniły się.
- Na razie dziękuję, Doktorze. Panowie pozwolą.
Przejdziemy do Działu Finansów uzgodnić resztę szczegółów. -
Przyjemnie było patrzeć, jak roześmiane twarze Asinów gasną
jedna po drugiej.
Sukinsyny, pomyślał ospale.
Sokół zatoczył kolejny krąg. Bez najmniejszego ruchu
skrzydeł żeglował w swym powietrznym królestwie. W pewnej
chwili znieruchomiał, złożył mocne skrzydła i błyskawicznie
opadł na ramię Aldritcha.
Był wielkości zapałki.
Człowiek otworzył oczy i westchnął.
- Co jest... A, to ty, Moseley.
Sokół zakwilił przejmująco.
- Ktoś idzie? Spokojnie, jeszcze nic nie słyszę - kciuk
wcisnął coś w oparciu fotela.
Zniknęło niebo i słońce, w zamian pojawiły się ściany.
Sokół poruszył się niespokojnie.
- OK, Moseley. Obiecuję ci, zaraz spławimy gościa i znowu
będziesz latał.
W otwartych drzwiach stanął niski, mocno zbudowany
mężczyzna. Zrzucił przemoczony prochowiec i skinął w stronę
Aldritcha.
- Sie masz, Guy. Przepraszam za nalot, ale sprawa nie
nadaje się do kanałów łączności.
- I nie wymaga zwłoki - uzupełnił zrezygnowanym tonem
Aldritch.
- Ty to masz łeb - zarechotał tamten.
Usiedli przy stole. Twarz gościa przybrała chory,
zmęczony wyraz. Potarł zaczerwienione powieki i zaklął
cicho. Nagle znieruchomiał.
- Co tam siedzi, na twoim ramieniu?
- To Moseley. Poznajcie się panowie. Moseley - Aisenbach.
Zdumiony Aisenbach pochylił się w kierunku sokoła.
- Nie wiedziałem, że hodujesz kanarki. Dlaczego jest taki
mały? To młody?
- To nie kanarek, ty idioto. To sokół. Kosztował mnie sto
tysięcy. Jednorazowa miniaturka, prototyp bez seryjnej
produkcji.
Aisenbach ożywił się.
- Piękny, kurde. No co, malutki? - wyciągnął palec, chcąc
pogłaskać ptaka.
W następnej chwili ssał rozciętą opuszkę, a sokół machał
skrzydłami i syczał wojowniczo.
- Dobry Moseley - pochwalił go Aldritch.
Wyjął z kieszeni coś czerwonego i pstryknął w powietrze.
Sokół dopadł to tuż nad ziemią i odleciał na pobliski barek.
- Mów, Aisenbach.
Aisenbach skinął głową.
- Jestem u ciebie w domu, Guy, bo stary uruchomił "A DAY
IN THE RACES". Przykra sprawa, ale...
- Czy Rząd jest już zaangażowany?
- Tak. Czeka na decyzję Szefa.
Aldritch zapalił papierosa.
- Miesiąc temu miałem u siebie tych Obcych. Mówili o
drugim gatunku zamieszkującym ich świat.
- Dobrze kojarzysz, Guy. Ci drudzy to Brohanci. Są u nas
w firmie. Czekają na ciebie.
Sokół wzbił się w powietrze i krzyknął przenikliwie.
- Słuchaj, Aisenbach. Uważnie mnie posłuchaj - twarz
Aldritcha zmieniła się w sztywną maskę. - Czy pomogliście
tym drugim sukinsynom dowiedzieć się, że ci pierwsi kupili
od "WARS 'N'GUNS" wirusa?
- Nie. Przeciek miał inną lokalizację. To nie my. Zresztą
zapytasz Szefa.
- Dlaczego więc Stary To uruchomił?
Aisenbach opuścił wzrok. Nagle walnął pięścią w stół.
- Bo ci drudzy są zdecydowani. Ci pierwsi już kupili. A
ta zasrana planeta spełnia nasze wymagania, rozumiesz?! Nikt
nic nie namieszał. Sami to załatwią, zapytasz Dunbara. I
odpieprz się ode mnie, człowieku.
Sokół był zły. Atakował żyrandol i wściekle machał
skrzydłami.
Aldritch wstał. Chwilę patrzył nie widzącym wzrokiem, a
potem szybko uruchomił projektor.
Znowu świeciło słońce i wiał lekki wiatr. Z pudełka pod
stołem wyskoczyło kilka szarych plamek.
- To myszy. Dla Moseleya.
Sokół krążył wysoko i wypatrywał ofiary.
Na zewnątrz padał deszcz.
Gdy wszedł do pokoju 1, siedziało tam już pięć osób.
Kobieta o pięknych blond włosach i świetnie
zakonserwowanej twarzy nazywała się Phyllys Ghallagher. Była
pierwszym doradcą Szefa w sprawach zwanych potocznie
trudnymi. O tym wiedzieli wszyscy. O tym, że była też
pierwszym doradcą Szefa w sprawach potocznie zwanych
łóżkowymi, wiedziało niewielu.
Mężczyzna siedzący po jej prawej stronie sprawiał
wrażenie zrezygnowanego, steranego życiem ojca licznej
rodziny.
Nic bardziej mylnego, pomyślał Aldritch.
Robert Coverdayle przeszedł długie lata w Korpusie
Najemników, aż został jego głównym mózgiem i tym samym
oficjalnym zastępcą Szefa. Falistą twarz znudzonego buldoga
zawdzięczał licznym operacjom plastycznym, konsekwencjom
obrażeń poniesionych w ogniu napalmu, gdzieś daleko, przez
najemnika walczącego dla Obcych i z Obcymi.
Zimny, szybki i niebezpieczny - zawodowy morderca.
Trzecim, siedzącym w ciemnej części pokoju, był drobny
facecik o nazwisku Anthony Dunbar. Ten z kolei nie miał nic
wspólnego z praktycznymi sposobami walki. Jego kontrakt
opiewał za to na potężną sumę, był bowiem Logikiem o
niespotykanych zdolnościach przewidywania. Kiedy patrzył w
twarz rozmówcy, jego oczy zdawały się wypływać, co
potęgowały staromodne okulary.
Cholerny, mały pedał, pomyślał z niesmakiem Guy i szybko
odwrócił głowę w kierunku czwartego z gości. Nie znał go,
ale dostrzegł plakietkę wpiętą w klapę marynarki tamtego i
wiedział już, że patrzy na przedstawiciela Rządu.
- Jest pan, Guy - powiedział piąty ze zgromadzonych. -
Cholernie szybko to panu poszło. Siadaj pan gdzieś i
postaraj się nie oddalać za bardzo.
Aldritch wzruszył ramionami i nie patrząc nawet na holo
Szefa usiadł w wolnym fotelu.
- Reasumując - powiedziała Phyllys Ghallagher. - Sytuacja
wygląda tak. Ci zwani Asinami już zaatakowali. Rozpylili
wirusa przez nasze mikroroboty praktycznie na całą planetę.
Ci drudzy, Brohanci, są już chodzącymi trupami. Do momentu
zakończenia fazy wylęgania mają jeszcze szansę, pod
warunkiem uzyskania szczepionki. Po to tu przylecieli.
- Nie tylko po to - wszedł jej w słowo Coverdayle. - Oni
chcą kupić szczepionkę, przeprowadzić szybką akcję leczenia
i wypuścić kontratak oparty na podobnym wirusie, również
zakupionym od nas. Tak więc chcą odwrócić całą sytuację.
Aldritch zapalił papierosa i wydmuchiwał strużki dymu
obserwując, jak Anthony Dunbar wierci się niespokojnie.
Wiedział, że gnom nie znosi nikotyny i robił to specjalnie.
- To zrozumiałe - warknęło holo Szefa. - Rzecz w tym, iż
...
alvarez1954