McCullough Colleen - Bieg Morgana.doc

(3666 KB) Pobierz
COLLEEN MCCULLOUGH

Colleen McCullough

BIEG MORGANA

Tłumaczyła Maria Streszewska - Hallab

Zysk i S - ka Wydawnictwo

 

 

 

 

 

 

Ricowi, Bratu Johnowi, Wayde’owi, Joemu, Helen i setkom innych ludzi żyjących dzisiaj, którzy są w stanie znaleźć i powiązać swe korzenie bezpośrednio z Richardem Morganem. Książka ta jest jednak przede wszystkim dedykowana mojej ukochanej Melindzie, prawnuczce Richarda Morgana w piątym pokoleniu.

 

Rodzimy się z wieloma cechami - o istnieniu niektórych z nich pewno sami nigdy się nie dowiemy. Wszystko bowiem zależy od tego, jaki bieg przeznaczy dla nas Bóg.


CZĘŚĆ PIERWSZA
OD SIERPNIA 1775 ROKU
DO PAŹDZIERNIKA 1784 ROKU


Wypowiedzieliśmy wojnę! - krzyknął pan James Thistlethwaite.

Wszystkie głowy - z wyjątkiem Richarda Morgana - podniosły się i zwróciły w stronę drzwi, w których ukazała się potężna postać, wymachująca kartką bibuły. Przez chwilę dałoby się usłyszeć dźwięk upadającej na podłogę szpilki, a potem przy każdym stole w tawernie, z wyjątkiem stołu Morgana, wybuchła chaotyczna wrzawa. Richard nie zwracał większej uwagi na to niezwykłe oświadczenie - jakież bowiem znaczenie miała wojna z trzynastoma amerykańskimi koloniami w porównaniu z losem dziecka, które trzymał teraz na kolanach? Cztery dni temu kuzyn James, aptekarz, zaszczepił małego przeciwko ospie i teraz Richard Morgan czekał w udręczeniu na chwilę, gdy będzie wiadomo, czy szczepionka się przyjęła.

- Wchodź, Jem, i przeczytaj nam to - zachęcił go Dick Morgan, gospodarz i ojciec Richarda, zza swego kontuaru.

Mimo że na zewnątrz świeciło słońce i światło przenikało przez kraty wypukłych okiennych szyb, przestronne pomieszczenie w gospodzie „Pod Bednarzem” było mroczne. Pan Thistlethwaite - w obszernym szynelu z kieszeniami, z których wystawały kolby pistoletów - podszedł więc do kontuaru, gdzie jaśniał płomień oliwnej lampy. Z okularami na czubku nosa zaczął czytać zebranym głosem wznoszącym się i opadającym w dramatycznych kadencjach.

Część z tego, co mówił, przedostało się przez mgłę zmartwień trapiących Richarda Morgana, ale tylko urywki, pojedyncze zdania - „w otwartej i jawnej rebelii... największe starania zmierzające do stłumienia tegoż buntu i wymierzenia zdrajcom sprawiedliwości...”

Wyczuwając pogardę w spojrzeniu swego ojca, Richard usiłował skoncentrować się na odczytywanych słowach. „Ale czyż nie zaczynała się już gorączka? Tak czy nie? Jeśli tak, to szczepionka z całą pewnością zaczynała już działać. Ale czy William Henry będzie akurat jednym z tych, którzy pokonają tę chorobę? A może umrze? O mój Boże, tylko nie to!”

Pan Thistlethwaite kończył właśnie swoją perorę.

- „Kości zostały rzucone! Kolonie muszą teraz albo się poddać, albo zwyciężyć!” - zagrzmiał.

- Jakże dziwnie król to sformułował - zauważył właściciel gospody.

- Dziwnie?

- Brzmi to tak, jakby król uważał, że kolonialne zwycięstwo jest możliwe.

- Och, bardzo w to wątpię, Dick. To pewnie wina tego, który pisze przemówienia - jakiś tam podłego gatunku podsekretarz tego próżniaka, lorda Bute, jak przypuszczam. Fascynują go retoryczne balanse, no nie? - Ostatniemu słowu towarzyszył znaczący gest - palec wskazujący Thistlethwaite’a powędrował w stronę ust.

Karczmarz uśmiechnął się i nalał miarkę rumu do małego cynowego kufla, a następnie odwrócił się, aby nakreślić kredą kreskę na tabliczce umieszczonej na ścianie.

- Oj, Dick, Dick! Czyżby moje nowiny nie zasługiwały na to, abyś mi postawił na koszt gospody?

- Nie, nie zasługują. Wcześniej czy później, i tak byśmy o tym usłyszeli. - Gospodarz oparł łokcie na kontuarze w wyżłobionych niewielkich wgłębieniach i patrzył na uzbrojonego i odzianego w szynel pana Thistlethwaite’a - wściekłego niczym pies! Był to upalny, letni dzień. - Poważnie, Jem, to nie jest przecież grom z jasnego nieba, ale jednak to szokujące wieści.

Nikt inny nie próbował włączyć się do rozmowy. Dick Morgan cieszył się poważaniem wśród swoich stałych klientów, a Jem Thistlethwaite od dawna uważany był za jednego z bardziej ekscentrycznych intelektualistów Bristolu. Bywalcy tawerny z chęcią przysłuchiwali się im, sącząc trunki podług swego upodobania - rum, jałowcówkę lub piwo czy bristolskie mleko.

Obie panie Morganowe również się krzątały, zbierając puste kufle i zanosząc je Dickowi do ponownego napełnienia - i nakreślenia kolejnych kresek na tabliczce. Zbliżała się pora obiadu i zapach świeżego chleba, który Peg Morgan przyniosła właśnie od piekarza Jenkinsa, unosił się pośród innych zapachów, typowych dla tawern przyległych do bristolskich nabrzeży w porze odpływu. Większość z ciżby obecnych tam mężczyzn, kobiet i dzieci pozostanie, aby pożywić się tym świeżo upieczonym chlebem z masłem i kawałkiem somerseckiego sera oraz cynowym talerzem pełnym dymiącej wołowiny i kartofli pływających w tłustym sosie.

Ojciec spoglądał na niego groźnie. Boleśnie zdając sobie sprawę z tego, że Dick pogardza nim, uważając go za fajtłapę, Richard usiłował włączyć się do rozmowy.

- Przypuszczam, że mieliśmy nadzieję - stwierdził niejasno - iż żadna z pozostałych kolonii nie stanie po stronie Massachusetts, ostrzegając ich wcześniej, że posuwają się za daleko. I czyż oni naprawdę myśleli, że król poniży się do tego stopnia, aby przeczytać ten ich list? A nawet gdyby to uczynił, to że ustąpi przed ich żądaniami? To przecież Anglicy! W końcu król jest również ich królem.

- Bzdura, Richardzie! - odpowiedział ostro pan Thistlethwaite.

- Ta obsesyjna troska o dziecko szybko rozmiękcza tę twoją maszynkę do myślenia! Król i wszyscy ci schlebiający mu ministrowie uparli się, żeby pogrążyć naszą monarszą wyspę w nieszczęściu. W niecały rok osiem tysięcy ton bristolskich towarów wysłano z powrotem z trzynastu kolonii bez rozładunku! Fabryka serży podszewkowej w Redcliff zbankrutowała i te czterysta dusz, które zatrudniała, zostało rzuconych na łaskę parafii. Nie mówiąc już o tym miejscu w pobliżu Port Wall, gdzie produkują malowane płócienne kobierce dla Karoliny i Georgii! Producenci rur, mydła, butelek, cukru i rumu - na litość boską, człowieku! Handlujemy naszymi towarami najczęściej z odbiorcami za Zachodnim Oceanem, część z nich to właśnie te trzynaście kolonii! Wypowiedzenie wojny przeciwko nim jest handlowym samobójstwem!

- Widzę - powiedział gospodarz, podnosząc kartkę i mrużąc oczy, żeby ją przeczytać - że lord North wydał „Proklamację stłumienia zbrojnego buntu”.

- To wojna, której nie jesteśmy w stanie wygrać - oświadczył pan Thistlethwaite, wyciągając pusty kufel w stronę Mag Morgan kręcącej się w pobliżu.

Richard spróbował jeszcze raz:

- Daj spokój, Jem! Pokonaliśmy Francję po siedmiu latach wojny, jesteśmy największym i najdzielniejszym narodem na świecie! Król Anglii nie ma w zwyczaju przegrywać wojen.

- Bo toczy je w pobliżu Anglii albo przeciwko poganom, albo głupim dzikusom, którzy zostali sprzedani przez własnych władców. Ludzie w tych trzynastu koloniach są jednak, jak słusznie zauważyłeś, Anglikami. Są cywilizowani i dobrze obeznani z naszymi zwyczajami. To nasza krew. - Pan Thistlethwaite odchylił się do tyłu, westchnął i zmarszczył swój szlachetnie zaczerwieniony od picia bulwiasty nos.

- Uważają, że się ich lekceważy, Richardzie, że są ofiarami przemocy i że się nimi pogardza. To Anglicy, owszem, ale niezupełnie z tej samej gliny. A poza tym są bardzo daleko - co jest pokrzywą, za którą król i jego ministrowie złapali z absolutną ignorancją. Można twierdzić, że nasza flota wojenna wygrywa wojny - ile jednak lat minęło, od kiedy to zwyciężaliśmy lub przegrywaliśmy wojny siłami lądowej armii poza granicami własnej wyspy? Jakże mamy wygrać morską wojnę przeciwko wrogowi, który nawet nie ma floty? Będziemy musieli walczyć na lądzie. Na trzynastu różnych kawałkach ziemi, które nawet nie są ze sobą trwale połączone. I to przeciwko wrogowi, który nie jest na tyle zorganizowany, by prowadzić walkę zgodnie z wojennymi regułami.

- Właśnie sam sobie zaprzeczyłeś, Jem - stwierdził karczmarz, uśmiechając się, ale już nie sięgając po kredę, kiedy podawał Mag kufel świeżo nalanego trunku. - Mamy pierwszorzędną armię. Koloniści jej nie pokonają.

- Zgadzam się z tym. Zgadzam! - wykrzyknął Jem, podnosząc swój darmowy kufel rumu w toaście za zdrowie karczmarza, który rzadko bywał taki hojny. - Koloniści prawdopodobnie nigdy nie wygrają żadnej bitwy. Ale oni wcale nie muszą wygrać, Dick. Oni muszą jedynie to przetrzymać, bo po pierwsze, na ich ziemi będziemy walczyć, a po drugie, to nie jest Anglia. - Sięgnął ręką do lewej kieszeni swego szynela i wyciągnął z niej ogromny pistolet, który upadł na stół z głośnym hukiem, wywołując pełen przerażenia pisk pozostałych bywalców tawerny. Trzymając swego małego synka na kolanach, Richard tak błyskawicznie odwrócił lufę pistoletu w przeciwną stronę, że nikt nawet nie zauważył, jak się poruszył. Pistolet, o czym wszyscy dobrze wiedzieli, był naładowany. Nieświadom konsternacji, którą wywołał, pan Thistlethwaite zanurzył rękę w kieszeni i wyciągnął z niej jakieś złożone kawałki bibuły. Przejrzał je kolejno jeden po drugim, w okularach powiększających jego niebieskie, wyblakłe i nabiegłe krwią oczy, a ciemne, kręcone kosmyki włosów wymykały mu się spod wstążki, którą niedbale je związał. Pan James Thistlethwaite nie uznawał bowiem peruk czy warkoczyków.

- Ach! - wykrzyknął wreszcie, wymachując londyńską gazetą.

- Siedem i pół miesiąca temu, moje panie i panowie z tawerny „Pod Bednarzem”, w Izbie Lordów odbyła się wielka debata, w trakcie której ten stary William Pitt, hrabia Chatham, wygłosił, jak powiadają, swoją największą mowę w obronie kolonistów. Ale to nie słowa hrabiego Chatham tak mnie zachwycają - ciągnął dalej pan Thistlethwaite - a raczej księcia Richmond, i tu cytuję: „Możecie palić i siać spustoszenie, ale to nie będą rządy!” Jakaż to prawda, szczera prawda! A teraz następuje urywek, który uważam za największą filozoficzną prawdę, choć lordowie chrapali, gdy to powiedział: „Żadnego narodu nie można zmusić do poddania się rządowi, którego nie są w stanie zaakceptować”. - Rozejrzał się wokoło, kiwając głową. - Dlatego właśnie twierdzę, że wszystkie bitwy, które wygramy, okażą się bez znaczenia i nie będą miały większego wpływu na wynik wojny. - Oczy błysnęły mu, kiedy zwijał gazetę, wcisnął arkusz czy dwa z powrotem do kieszeni, a na koniec wepchnął do niej ów ogromny pistolet. - Za dużo wiesz na temat broni, Richardzie, i na tym polega twój problem. Dzieciakowi ani nikomu z tu obecnych nic nie groziło. - Zagulgotało mu coś w gardle i z drżeniem wydostało się z zaciśniętych ust. - Przez całe życie mieszkałem tu, w tej śmierdzącej kloace zwanej Bristolem, i usiłowałem zburzyć monotonię tego życia, czyniąc z ropiejących wrzodów torysów temat moich paszkwili - począwszy od kwakrów, po shakerów i osoby wpływowe. - Machnął swoim sfatygowanym trój graniastym kapeluszem w stronę audytorium i zamknął oczy. - Jeśli koloniści to przetrwają, będą zwycięzcami - powtórzył. - Wszyscy w Bristolu mamy kontakt co najmniej z tysiącem kolonistów - fruwają po mieście jak nietoperze w ostatnich promieniach słońca. To śmierć imperium, Dick. Pierwsze rzężenia naszych angielskich gardeł. Znam tych kolonistów i wiem, że zwyciężą.

Dziwny, złowieszczy dźwięk zaczął dobiegać z zewnątrz, dźwięk licznych rozgniewanych głosów, a zniekształcone postacie przechodniów przemykające wolno w oknach nagle zamieniły się w poruszające się biegiem, zamazane plamy.

- Buntownicy! - Richard podniósł się gwałtownie, podając jednocześnie dziecko żonie. - Peg, na górę z Williamem Henrym! Mamo, idź z nimi. - Spojrzał na pana Thistlethwaite’a. - Jem, czy będziesz strzelał z nich obiema rękami, czy też oddasz mi ten drugi pistolet?

- Daj spokój, daj spokój! - krzyknął Dick i wyłonił się zza kontuaru, z postury bardzo podobny do Richarda - wyższy niż większość mężczyzn i muskularnie zbudowany. - Zazwyczaj nie widuje się zamieszek na tym końcu Broad Street, nawet wtedy, kiedy przyszli tu górnicy i złapali tego starego Brickdale’a. Ani nawet w czasie buntów marynarzy. To, co się tu dzieje, z pewnością nie jest zwykłą burdą. - Podszedł do drzwi. - Uważam zatem, że trzeba sprawdzić, na co się zanosi - powiedział i zniknął w biegnącej ciżbie. Bywalcy tawerny „Pod Bednarzem” podążyli za nim, łącznie z Richardem i panem Thistlethwaite’em i z pistoletami bezpiecznie ukrytymi w kieszeniach szyneli.

Tłum kotłował się na ulicy, inni, wyciągając szyje, wyglądali z okien poddaszy, nie dało się dostrzec ani jednego kamienia na brukowanej ulicy, ani jednej płyty na świeżo ukończonym chodniku po obu stronach Broad Street. Trzej mężczyźni wmieszali się w tłum i wraz z nim ruszyli w stronę skrzyżowania ulic Wine i Corn. Nie, to wcale nie byli rebelianci, ale zamożni i ogromnie rozgniewani panowie, pośród których nie było kobiet ani dzieci.

Po przeciwnej stronie Broad Street i nieco bliżej centrum handlowego - nieopodal ratusza oraz giełdy - znajdowała się oberża „Pod Białym Lwem”, w której miało swą siedzibę Towarzystwo Nieugiętych. Był to klub torysów, wspierających Jego Brytyjską Wysokość króla Jerzego III, któremu byli oddani na śmierć i życie. Ośrodkiem niepokoju natomiast była znajdująca się w pobliżu Amerykańska Izba Handlu Kawą, mająca swoją pasiastą, biało - czerwona flagę, którą większość kolonistów uważała za swój sztandar wtedy, gdy wywieszanie chorągwi Connecticut lub Wirginii czy też jakiejś innej kolonii nie było właściwe.

- Uważam - odezwał się Dick Morgan, bezskutecznie wspinając się na palce, aby coś dostrzec - że lepiej będzie, jak wrócimy „Pod Bednarza” i popatrzymy na to z poddasza.

Wrócili zatem i po rozklekotanych i rozlatujących się schodach, znajdujących się za kontuarem, dotarli w końcu do okna we wnęce, która niebezpiecznie pochylała się ku Broad Street. W pokoju z tyłu płakał mały William Henry, a jego matka i babka pochylały się nad łóżeczkiem, cmokając i gruchając - wrzawa na zewnątrz bynajmniej nie interesowała ani Peg, ani Mag, kiedy William Henry żalił się tak przejmująco. Zgiełk ten nie stanowił również żadnej pokusy dla Richarda, który przyłączył się do kobiet.

- Richardzie, nic mu się w ciągu następnych paru minut nie stanie! - warknął Dick z frontowego pokoju. - Chodź no tu i popatrz, do diabła!

Choć niechętnie, Richard podszedł do otwartego na oścież okna, wychylił się i krzyknął ze zdumieniem:

- O Boże, Jankesi! Chryste Panie, co oni z tym robią?

Z pewnością były to jakieś rzeczy - dwie szmaciane kukły fachowo wypchane słomą, całe umorusane dymiącą jeszcze smołą i oblepione pierzem. Z wyjątkiem głów, na których umieszczone zostały insygnia kolonistów - te ich beznadziejnie niemodne, lecz za to praktyczne kapelusze, z wywróconym na odwrót rondem, tak że wąskie okrągłe denko siedziało niczym pęcherz żółtka pośrodku smażonego jajka.

- Hej tam! - wrzasnął Jem Thistlethwaite, dostrzegłszy znajomą twarz, powszechnie znanego, kosztownie przyodzianego mężczyznę, siedzącego na furmance wyładowanej wysokimi beczkami. - Panie Harford, co się tam dzieje?

- Towarzystwo Nieugiętych ogłosiło, że powiesi Johna Hancocka i Johna Adamsa! - odkrzyknął kwakierski plutokrata.

- Czy to dlatego, że generał Gage nie zgodził się na przedłużenie mu amnestii po Concord?

- Nie wiem, panie Thistlethwaite. - Najwidoczniej w obawie, że stanie się tematem jakiegoś wyjątkowo niepochlebnego paszkwilu, Joseph Harford zsunął się ze swego dogodnego punktu obserwacyjnego i wtopił się w tłum.

- Hipokryta! - mruknął pod nosem pan Thistlethwaite.

- Samuel Adams, nie John Adams - wtrącił Richard, którego zainteresowanie nieznacznie wzrosło. - Z całą pewnością chodzi o Samuela Adamsa.

- Jeśli Towarzystwo Nieugiętych zamierza powiesić najbogatszych kupców w Bostonie, to faktycznie powinien to być Samuel. Ale John pisze i przemawia o wiele więcej - odparł pan Thistlethwaite.

Znalezienie dwóch sznurów, które można by sprawnie zawiązać w szubieniczny supeł, nie sprawiło w portowym mieście większych trudności. Jakby pod wpływem czarów pojawiły się dwie liny i nagie, szczeciniaste kukły ludzkiej wielkości zostały powieszone za szyję na szyldzie Amerykańskiej Izby Handlu Kawą, gdzie dymiąc, wolno się obracały. Dawszy upust swej wściekłości, tłum mężczyzn z Towarzystwa Nieugiętych zniknął w gościnnych podwojach oberży „Pod Białym Lwem”, wymalowanych na torysowski niebieski kolor.

- Torysowskie buce! - stwierdził pan Thistlethwaite, schodząc po schodach z myślą o kolejnym kuflu ponętnego rumu.

- Wynocha, Jem! - powiedział gospodarz, zamykając gospodę do czasu, aż ustaną zamieszki.

 

Richard nie podążył za ojcem na dół, choć powinność nakazywała mu to uczynić - w księgach korporacji jego imię zapisane zostało obok imienia Dicka. Richard Morgan, karczmarz, opłacił należności i został uznany za wolnego obywatela i uprawnionego do głosowania mieszkańca miasta, które samo w sobie było hrabstwem, ale różniło się od sąsiadujących z nim hrabstw Gloucestershire i Somersetshire; było także drugim co do wielkości miastem w całej Anglii, Walii, Szkocji i Irlandii. Z około pięćdziesięciu tysięcy dusz wciśniętych w jego granice, zaledwie siedem tysięcy ludzi było uprawnionymi do głosowania wolnymi obywatelami.

- Przyjęła się? - zapytał Richard żonę i pochylił się nad łóżeczkiem.

William Henry uspokoił się i zdawało się, że zapadł w płytki sen.

- Tak, kochanie. - Łagodne, brązowe oczy Peg napełniły się nagle łzami, usta jej zadrżały. - Teraz pozostało nam już tylko się modlić, Richardzie, że nie przejdzie przez pełną ospę. Choć wydaje mi się, że nie jest tak rozpalony, jak kiedyś była Mary. - Popchnęła męża delikatnie. - Idź teraz na długi spacer. Po drodze możesz się modlić. Idź! Proszę cię, Richardzie. Jeśli tu zostaniesz, ojciec będzie Ci dokuczał.

Na Broad Street zapanował szczególny rodzaj letargu wywołanego paniką, która zdawała się ogarniać całe miasto w przeciągu pani minut, gdy tylko zaczynały się jakieś rozruchy. Przechodząc obok Amerykańskiej Izby Handlu Kawą, Richard przystanął na chwilę, by przyjrzeć się wiszącym postaciom Johna Hancocka i Johna - Samuela Adamsa, podczas gdy jego uszu dobiegały wybuchy głośnego śmiechu i gniewu - dochodzące z oberży „Pod Białym Lwem” - biesiadujących członków Towarzystwa Nieugiętych. Nieznacznie wykrzywił usta w wyrazie ledwo widocznej pogardy - Morganowie byli zażartymi wigami i ich głosy przyczyniły się do sukcesu Edmunda Burke’a i Henry’ego Crugera w ubiegłorocznych wyborach. Cóż to był za cyrk! I jaki wściekły był lord Clare, kiedy się okazało, że prawie nikt na niego nie głosował!

Maszerując teraz szybko, Richard przeszedł przez Corn Street obok legendarnej oberży „Pod Wiechą”, będącej główną kwaterą Klubu Związku Wigów. Później skierował się na północ wzdłuż Smali Street i znalazł się na Key przy Kamiennym Moście. Widok, jaki roztaczał się stamtąd na południe, był naprawdę niezwykły. Miało się wrażenie, że szeroka ulica została zapełniona statkami o szkieletowym takielunku, samymi masztami, rejami, sztagami i wantami sterczącymi ponad ich szerokimi dębowymi brzuchami. Sama zaś rzeka Froom nie była widoczna ze względu na liczebność tych statków, cierpliwie odliczających czas do upływu owych dwudziestu tygodni, wymaganych pomiędzy rejsami.

Skończył się odpływ i woda zaczęła wlewać się z zastraszającą prędkością - jej poziom - zarówno na rzece Avon, jak i Froom - podnosił się o jakieś trzydzieści stóp około godziny szóstej trzydzieści, a potem obniżał ponownie o trzydzieści stóp. Podczas odpływu statki tkwiły w cuchnącym błocie, przechylone na pokładnicy, a wraz z przypływem unosiły się na wodzie zgodnie ze swym przeznaczeniem. Wiele kilów zostało już wykrzywionych i wypaczonych przez owo nienaturalne leżenie na boku w bristolskim błocie.

Przyglądając się szerokiej alei statków, Richard wrócił myślami do niepokojącego problemu.

 

Panie Boże, wysłuchaj modlitwy mojej! Zachowaj mojego syna. Nie zabieraj go mnie i jego matce...

 

Nie był jedynym synem swego ojca, ale najstarszym z rodzeństwa. Brat jego, William, był traczem i posiadał własny warsztat na nabrzeżu rzeki Avon, w pobliżu Cuckold’s Pill i huty szkła; miał jeszcze trzy siostry, wszystkie szczęśliwie zamężne z wolnymi obywatelami. Morganowie zadomowieni byli w paru punktach miasta, lecz ci należący do klanu Richarda - przypuszczalnie dawni emigranci z Walii - byli obywatelami miasta przez tyle pokoleń, że uzyskali już ważniejszą pozycję; w rzeczy samej luminarz, kuzyn James - aptekarz - stał na czele dużych przedsiębiorstw, należał do korporacji i Przedsiębiorstw Spekulacji Handlowych oraz udzielał pokaźnych zapomóg dla domów dla biednych i miał nadzieję, że pewnego dnia zostanie burmistrzem.

Ojciec Richarda nie należał do klanu luminarzy, ale też nie przynosił mu wstydu. Po uzyskaniu elementarnego wykształcenia przepracował odpowiedni okres w charakterze pomocnika karczmarza, po czym otrzymawszy certyfikat - jako wolny obywatel - opłacił należne kwoty i poświęcił się realizacji życiowego celu, którym było prowadzenie własnej tawerny. Zaaranżowano jego - społecznie aprobowane - małżeństwo z Margaret Briggs, pochodzącą z dobrej, wieśniaczej rodziny mieszkającej w pobliżu Bedminster, która wyróżniała się tym, że potrafiła czytać, choć nie umiała pisać. Dzieci, począwszy od córki, przychodziły na świat w odstępach zbyt krótkich, aby ból po stracie któregoś z nich był niemożliwy do wytrzymania. Od kiedy Dick nauczył się samokontroli na tyle, aby wycofywać się tuż przed wytryskiem, nie mieli już więcej dzieci oprócz dwóch żyjących synów i trzech córek. Wystarczające stadko - na tyle małe, by mocje utrzymać. Dick pragnął, aby przynajmniej jeden z synów posiadł umiejętność pisania i czytania, i pokładał nadzieję w Richardzie, od kiedy okazało się, że o dwa lata młodszy William jest kiepskim uczniem.

A zatem, kiedy Richard ukończył siódmy rok życia, zapisano go do szkoły Colston dla chłopców i przyodziano w słynny niebieski mundurek, który oznajmiał bristolczykom, że jego ojciec jest biednym, ale szanowanym i lojalnym anglikaninem. W przeciągu następnych pięciu lat wpajano mu zasady pisania, czytania i liczenia. Nauczył się wystarczająco porządnie pisać, liczyć w pamięci, przebrnął przez Wojnę galicyjską, przemówienia Cycerona i Metamorfozy Owidiusza, popędzany przez piekące niczym kwas uderzenia trzciny i zjadliwe komentarze nauczyciela. Ponieważ był dobrym, choć bynajmniej nie wybitnym uczniem, i na dodatek emanował wewnętrznym spokojem, udało mu się przetrwać w filantropijnej instytucji zmarłego pana Colstona łatwiej niż pozostałym chłopcom i więcej z niej skorzystał.

W dwunastym roku życia musiał zakończyć naukę i rozpocząć pracę w rzemiośle zgodnie z wykształceniem. Ku ogromnemu zdziwieniu krewnych zainteresował się zupełnie czym innym niż wszyscy Morganowie do tej pory. Jego najcenniejszymi cechami był talent do mechaniki i do rozwiązywania łamigłówek, a w parze z tym szła wyjątkowa cierpliwość, rzadko spotykana w tak młodym wieku. Z własnego wyboru został więc uczniem senhora Tomasa Habitasa, rusznikarza.

Decyzja ta w głębi duszy ucieszyła jego ojca, który dumny był z tego, że potomek Morganów jest rzemieślnikiem, a nie kupcem. A poza tym wojna była częścią życia, a broń integralną częścią wojny. Człowiekowi, który potrafił ją produkować i naprawiać, nie groziło, że zostanie mięsem armatnim na polu bitwy.

Siedem lat terminowania było dla Richarda prawdziwą radością, jeśli chodzi o pracę i naukę, chociaż nie mógł liczyć na komfortowe warunki. Podobnie jak wszystkim terminatorom, nie płacono mu, mieszkał w domu swego mistrza, usługiwał przy stole, żywił się resztkami pożywienia i spał na podłodze. Na szczęście senhor Tomas Habitas był dobrym panem i wyśmienitym rusznikarzem. Mimo że potrafił wykonywać doskonałe pistolety do pojedynków i strzelby łowieckie, był na tyle sprytny, iż zorientował się, że aby móc dobrze prosperować w tej dziedzinie, musi być Mantonem, a nie mógł być Mantonem poza Londynem. Wobec tego zadowolił się produkowaniem wojskowych muszkietów znanych wszystkim żołnierzom - również z piechoty morskiej - pod pieszczotliwą nazwą „Brązowej Bess”, gdyż całe jej czterdzieści sześć cali, począwszy od drewna podstawki po żelazną lufę, było brązowe.

W wieku dziewiętnastu lat Richard otrzymał dyplom i wyprowadził się z domu Habitasa, choć nie z jego warsztatu. Tam też, teraz już w charakterze mistrza rzemieślniczego, dalej wykonywał Brązowe Bess. Wkrótce ożenił się, czego nie mógł uczynić w trakcie terminowania. Jego żoną została córka brata jego matki, a zatem jego kuzynka w pierwszej linii, lecz skoro Kościół anglikański nie miał żadnych obiekcji, poślubił swą oblubienicę w kościele St. James’s, gdzie asystował im jego kuzyn James - kleryk. Mimo że małżeństwo to zostało zaaranżowane, był to związek z miłości i w miarę upływu lat pokochali się jeszcze mocniej. Nie obyło się jednak bez pewnych trudności z imionami, Richard Morgan bowiem, syn Richarda Morgana i Margaret Biggs, wziął sobie za żonę drugą Margaret Biggs.

Tak długo, jak warsztat rusznikarski Habitasa dobrze prosperował, nie było to kłopotliwe, gdyż młoda para wynajmowała dwupokojowe mieszkanie na Tempie Street po drugiej stronie rzeki Avon, tuż za rogiem ulicy, na której znajdował się warsztat Habitasa i synagoga.

Małżeństwo zostało zawarte w 1767 roku, trzy lata po zawarciu niekorzystnego pokoju, kończącego siedmioletnią wojnę przeciwko Francji. Anglia, pomimo zwycięstwa zadłużona na pokaźne sumy, musiała powiększyć swoje dochody przez wprowadzenie dodatkowych podatków oraz zmniejszenie kosztów utrzymania armii i floty wojennej przez ogromną redukcję. Broń nie była już potrzebna. Wobec tego rzemieślnicy i uczniowie Habitasa zaczęli znikać jeden po drugim, aż wreszcie w warsztacie pozostali jedynie Richard i senhor Tomas Habitas. W końcu, tuż po narodzinach małej Mary w 1770 roku, Habitas był zmuszony do zwolnienia Richarda.

- Chodź i pracuj dla mnie - zaproponował serdecznie Dick Morgan. - Pistolety przemijają, ale rum jest wieczny.

Rozwiązanie to okazało się pomyślne pomimo problemu z imionami. Matka Richarda znana była jako Mag, a żona Richarda jako Peg - dwa zdrobnienia imienia Margaret. Problem w tym, że z wyjątkiem dziwacznych protestanckich odszczepieńców, którzy chrzcili swych męskich potomków imionami takimi jak Cranfield lub Onesiphorus, nieomal każdy mężczyzna w Anglii był albo Johnem, albo Williamem, Henrym, Richardem, Jamesem lub Thomasem, podczas gdy nieomal każda kobieta była Anną, Catheriną, Margaret, Elizabeth lub Mary. Był to jeden z niewielu zwyczajów wspólnych dla wszystkich warstw społecznych, począwszy od sfer najwyższych po najniższe.

 

Okazało się, że Peg, ponętna, skora i chętna do pieszczot, miała kłopoty z zajściem w ciążę. Mary była jej pierwszym dzieckiem nieomal trzy lata po ślubie, i to bynajmniej nie dlatego, że nie próbowali. Rodzice mieli nadzieję, że urodzi się syn, toteż byli rozczarowani, kiedy przyszło im wybierać imię dla dziewczynki. Richardowi spodobało się Mary, rzadko spotykane w jego klanie i - jak otwarcie stwierdził jego ojciec - mające papieskie zabarwienie. Ale to było nieważne. Od momentu, kiedy Richard Morgan wziął swą nowo narodzoną córkę na ręce i spojrzał na nią lękliwie, odkrył w sobie ocean miłości dotąd jeszcze nie znany. Być może właśnie dzięki swojej cierpliwości zawsze lubił i dobrze rozumiał dzieci, lecz nie był przygotowany na to, co poczuł, trzymając w ramionach małą Mary. Krew z jego krwi, kość z jego kości, ciało z jego ciała.

Z tego też powodu zawód karczmarza odpowiadał Richardowi bardziej niż rusznikarstwo - tawerna była rodzinnym interesem, miejscem, gdzie mógł być cały dzień ze swoją córką, widzieć ją z matką i patrzeć na cud, gdy śliczne piersi Peg służyły dziecku za poduszkę, a maleńkie usteczka pracowały, pijąc mleko matki. Peg nie żałowała jej pokarmu, przerażona tym, że nadejdzie dzień, w którym będzie musiała odstawić Mary od piersi i zacząć podawać jej cienkusz. Bristolskie dzieci, podobnie jak londyńskie, nie były chowane na wodzie! W cienkuszu nie było wprawdzie wiele alkoholu, ale jak mawiała Peg, córka wieśniaka - której wtórowała Mag - dzieci przestawione na cienkusz zbyt wcześnie, zawsze wyrastały na pijaków. Choć niezbyt skory do podzielania babskich opinii, Dick Morgan - od czterdziestu lat w karczmarskim biznesie - zgadzał się z nimi z całego serca. Mała Mary miała zatem ponad dwa lata, kiedy Peg zaczęła odstawiać ją od piersi.

Prowadzili wówczas karczmę „Pod Dzwonem”, pierwszą własną tawernę Dicka. Znajdowała się ona przy ulicy Bell i była częścią zespołu czynszowych domów, składów i podziemnych komór administrowanych przez kuzyna Jamesa - aptekarza, który dzielił południową stronę wąskiej uliczki z nieruchomościami należącymi do amerykańskiej firmy Lewsley & Co., pośredniczącej w sprzedaży wełny. Należy dodać, że kuzyn James posiadał wspaniały sklep sprzedaży detalicznej na Corn Street, ale głównym źródłem jego majątku była produkcja i eksport lekarstw oraz związków chemicznych, począwszy od żrącego sublimatu rtęci, używanej do leczenia syfilitycznych szankrów, po laudanum i inne opłaty.

Kiedy rok wcześniej nadarzyła się okazja zdobycia licencji na prowadzenie oberży „Pod Bednarzem” - znajdującej się za rogiem na Broad Street - Dick Morgan skwapliwie z niej skorzystał. Właściciel tawerny na Broad Street, nawet po zapłaceniu korporacji dwudziestu jeden funtów rocznie w ramach czynszu, mógł liczyć na sto funtów zysku. Była to dobra propozycja, gdyż rodzina Morganów nie obawiała się ciężkiej pracy, Dick nigdy nie rozcieńczał swego rumu i jałowcówki, a jedzenie podawane w porze obiadowej (około południa i w czasie kolacji o szóstej) było wyśmienite. Mag wspaniale gotowała proste potrawy, a wszystkie przepisy wprowadzone jeszcze w czasach Dobrej Królowej Bess, które ograniczały bristolskich karczmarzy - takie jak zakaz pieczenia własnego chleba i zabijania zwierząt na terenie karczmy, aby uniknąć opłat dla rzeźnika - były zdaniem Dicka Morgana korzystne. Jeśli płacił regularnie rachunki, zawsze mógł liczyć na to, że uda mu się uzyskać od swoich dostawców lepsze warunki. Nawet w ciężkich czasach.

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin