Jastrun Tomasz - Gorący lód. 29 poważnych i niepoważnych opowiadań o miłości niemiłości.pdf

(941 KB) Pobierz
Goracy Lod
TOMASZ JASTRUN
GORĄCY LÓD
29 POWAŻNYCH I NIEPOWAŻNYCH
OPOWIADAŃ O MIŁOŚCI NIEMIŁOŚCI
WYDAWNICTWO
JACEK SANTORSKI & CO
„Miłość to pierwsza faza procesu rozmnażania się”.
Biolog
„Ziemia kręci się wokół miłości”.
Anonim
MORDERCA I DZIECKO
Usta były tylko pretekstem, kiedy wznosiłem się na fali, nie interesowały mnie; ale
pamiętałem, że u wielu kobiet to w wargach mieszkają nerwowe zakończenia serca. Oddawała
pocałunki umiejętnie. Potem ssałem jej sutki - nie wiem, czy to możliwe, ale byłem pewien, że
jedna miała smak pomarańczy, a druga, chociaż nie mniejsza, dojrzałej mandarynki? W końcu
położyłem ją na brzuchu i jak namiętny kocur wgryzłem się w kark, szukając granicy bólu. I
znalazłem ją. Językiem pobiegłem wzdłuż kręgosłupa ku pośladkom. Takie pośladki zdają się na
chwilę przed wybuchem.
Masowałem je delikatnie, a potem rozchyliłem jak kielich kwiatu, by obnażyć ten najbardziej
delikatny i wstydliwy z otworów. Potem znowu wróciłem, tam gdzie ludzie już bardziej
konwencjonalnie zwykli spełniać powinność wobec - natury... rozkoszy... nudy... I wypełniłem ją
sobą po brzegi.
Odsunęła się, jak to czynią kobiety, kiedy kochają się bez miłości. Znałem ten odruch, ale było
mi przykro - należałem do samców, którzy potrzebują czułości tak przed, jak i potem.
Ubrała się szybko i bezwstydnie. Rozbieramy się na wznoszącej fali, wtedy nawet największe
niezręczności są na miejscu. Inaczej jest z ubieraniem się. Wciąganie majtek, nie mówiąc już o
rajstopach, rzadko ma wdzięk. Ona z wdziękiem założyła rajstopy. Poprawiła makijaż, po czym
usiadła z czymś na ustach, co nawet jeśli było uśmiechem, to nie uśmiechała się do mnie. Tak, było
w niej coś intrygującego. Zwykle tajemnica znika już w łóżku, a najpóźniej po wyjściu z niego,
teraz było inaczej. Czułem się coraz bardziej poruszony tym, czego w niej nie rozumiałem. Jakie
nosi imię, ile ma lat? Mogła mieć mniej niż trzydzieści lub o wiele więcej - jej ciało, chociaż przed
chwilą obnażone, nadal było dla mnie zagadką.
Piętnaście minut temu utknęliśmy w przypadkowym i ciasnym korytarzu wagonu, przytuleni
do siebie brzuchami. Rozwiązanie tej sytuacji miało miejsce w moim przedziale. Nie było więc
czasu na rozmowę. Zapaliła papierosa.
- Przepraszam, nie zapytałam, czy mogę? - mówiła, wydmuchując dym w bok, w stronę
uchylonego okna, jakby już się stało i nie mogło się odstać.
- Nie palę, ale nie przeszkadza mi, w porządku - powiedziałem, chociaż nienawidziłem, kiedy
ktoś przy mnie pali.
Pociąg zakołysał mocniej biodrami, jakby chciał mi przypomnieć, że jadę do Paryża, w
przedziale sypialnym pierwszej klasy, że powinienem być tu ze swoją żoną, ale nagle zachorowała.
Zamiast niej jest ze mną kobieta z sąsiedniego przedziału, nie znam nawet jej imienia, chociaż
przed chwilą obdarowaliśmy się nawzajem tym, co budzi największą odrazę ludzi i najbardziej ich
ekscytuje.
Nie lubię pociągów. Zawsze czuję się w nich brudno, nawet w kilka dni po podróży. Jakby
pociąg uwięziony na szynach zbierał wszystkie brudy zaokien
nego świata, a przecież po tym zbliżeniu czułem się oczyszczony. Tak chyba czuje się
drapieżnik, gdy trafia kłem w szyjną tętnicę swojej ofiary.
- Czy mężczyzna, który jedzie z panią... - pytałem niby od niechcenia.
Przerwała mi z uśmiechem.
- Ten mężczyzna śpi na dole, ja na górze, nie tylko dlatego, że jest taki ciężki. I mów mi ty, to
nieładnie zaglądać komuś w tyłek, a potem nadal mówić pani...
Nie jestem nieśmiały, ale zawstydziłem się. Powiedziała to jednak tak naturalnie, że
wulgarność szybko wyparowała ze słów. Zadzwonił mój telefon.
- Pozdrów żonę ode mnie - powiedziała. Wyświetlił się nasz domowy numer. Gasząc w panice
aparat, poczułem, że gaszę niedopałek na dłoni żony.
Wyrzuciła papierosa przez okno, przejrzała się w lustrze, poprawiła makijaż; wyszła,
zamykając drzwi przedziału, jakby odcinała tasakiem wszystko, co nas połączyło. Nie było tego
dużo, wystarczyło dmuchnąć. Otworzyłem szerzej okno, miałem nadzieje, że przy okazji wyfrunie
też niepokój. Włączyłem telefon, by zadzwonić do żony, nie było zasięgu.
Miłość, czym ona jest po latach, po ranach, które sobie zadaliśmy, rozpięta na ścianach naszego
domu jak skóra niedźwiedzia... ale jest też inna miłość, ta pochowana w szafach, ukryta w
szczelinach podłogi. Kiedy kilka lat temu żona chciała ode mnie odejść, uczucia zaczęły wychodzić
z ukrycia, zabiedzone, z wyleniała sierścią. Z jej kamizelki, ukrzyżowanej na wieszaku, wyfrunął
mól. Rozzłociłem go w dłoniach, jakbym był Panem Bogiem, który uciekającej chwili robi zdjęcie
z fleszem. I wpadliśmy sobie na powrót w ramiona. Jednak po paru miesiącach wdałem się w kilka
romansów. Jakbym chciał zapełnić jakąś szczelinę, jakbym nie wiedział, że ona nie ma dna.
Wydawało mi się, że ktoś stuka do drzwi. Otworzyłem. Stał w nich on... w eleganckiej
marynarce, której poły wyglądały jak skrzydła kondora. Był większy, niż myślałem. Dla takich
ludzi powinny być osobne wagony. Poczułem trwogę, jak samiec na widok dwukrotnie większego
przedstawiciela tego samego gatunku, gdy obok jest samica w rui. Mówił ciepłym, gardłowym
głosem, było w nim coś łagodnego, zaskakująco łagodnego. Położył dziecinnym ruchem palec na
ustach i wyszeptał - jeśli pan mnie wpuści, powiem coś... - rozejrzał się, jakby się bał, że ktoś może
podsłuchać. Wcisnął się bokiem do przedziału, musiałem wejść na łóżko, by zrobić mu miejsce.
- Pan się nie gniewa - powiedział i przysiadł jednym pośladkiem na zamkniętym blacie
umywalki, która skrzypnęła ostrzegawczo.
Spróbowałem sobie wyobrazić, jak ją pokrywa, najpierw z przodu, potem od tyłu, ale nie dałem
rady. Nie mieścił się nie tylko w mojej wyobraźni, ciasny przedział stał się nieznośnie mały. Był
otyły, czułem jednak, że jego tusza, jak u słonia, jest osadzona na podkładzie z mięśni. Twarz miał
jednak łagodną, nawet ładną. Sięgnął do kieszeni. Pomyślałem o pistolecie, chociaż mógł mnie
rozgnieść gołymi rękami. Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki dwa kieliszki i płaską
butelkę koniaku. Nalał bezbłędnie jak kelner „Warsu”, biorąc poprawkę na kołysanie pociągu,
podał mi kieliszek na dłoni nie mniejszej niż taca.
- Zdrowie sąsiada - podniósł kieliszek. Zgłupiałem i gładko jak na przesłuchaniu ujawniłem
swoje imię. Wypiliśmy. Przymknął okno i powiedział:
- Napaliła panu, nie mogę jej oduczyć, choruję od dymu.
Wiedział, że tu była! W odruchu samozachowawczym kleciłem jakieś wyjaśnienie, ale nie
układało się ono w eleganckie kłamstwo. Zanim wyplątałem się z kilku nieskładnych zdań,
przerwał moją mękę i uroczyście dolał koniaku.
- Wyluzuj się... ona ma nerwicę seksualną, jej macica... znicz olimpijski, wieczny ogień, tego
nie da się ugasić, im częściej się go zalewa, tym bardziej płonie... rozumiesz pan...?
Nie byłem pewien, czy rozumiem. Wolałem tego nie sprawdzać. Aby się pokrzepić, wypiłem
koniak, jak połyka się pastylkę na uspokojenie. Nie wiadomo kiedy zawiązała się między nami
serdeczna nić, taką nić lepi pająk z lęku i z rozpaczy swoich ofiar. Zadał mi kilka pytań, stanowczo
zbyt osobistych na krótką znajomość, a ja odpowiedziałem chyba zbyt szczerze. Nagle rozpłakał
się. Wyjął z kieszeni chusteczkę, kilka drobnych przedmiotów wyleciało z niej, tworząc małą
kaskadę dźwięków; podniosłem je usłużnie.
Przejęła mnie delikatność łez, które spływały po jego zarośniętych policzkach. Najchętniej
uciekłbym z przedziału, wagon nie daje jednak zbyt wielkich możliwości. Dopiłem swój koniak, a
on, nadal płacząc, pociągnął z butelki, potem podał mi ją delikatnie, jak podaje się niemowlę.
Wypiłem, mokra i ciepła szyjka butelki połączyła nas jak wspólna matczyna pierś.
- Ja tak ją kocham, nie wyobrażasz sobie, ile we mnie miłości, kocham jej dłonie, palce u nóg...
znamię na udzie... widziałeś? - gwałtownie zaprzeczyłem - twoja strata, nawet ten ogień w jej... też
go kocham... A ona mi się wymyka, jak ona mi się wymyka... rozumiesz...
Pociąg znowu mocniej zakołysał, a ja poczułem, że moja głowa kołysze się ponad miarę.
Uznał, że mu potakuję, i też pokiwał głową. Koniak trochę mnie znieczulił... ale monstrualność tej
sceny była tak wielka, że mogłem obawiać się, czy nie zostanę przez nią pożarty. Słoń z małym
ziarenkiem pod powieką, krokodyl, który ociera łzy delikatną chusteczką. Ta niemożliwa
niezręczność zdawała się zadomawiać w przedziale. Dlatego ucieszyłem się, że zadzwonił telefon.
To była żona. Płakała. Cierpiała na nerki, ból był nie do zniesienia. Poczułem wielką ulgę, że jest,
że chce dzielić się ze mną swoim cierpieniem.
- Moja żona... - powiedziałem, tłumiąc czkawkę - rodzi...
Pogratulował mi sceptycznie. Wyjaśniłem, że to tylko kamień. Nie zdziwił się...
- Dobre i to, moja żona ma zdrowe nerki, ale ze mną nic nie urodzi... jestem impotentem.
Chciałem wyrazić współczucie, ale nadal miałem wrażenie, że jestem sam na sam z
oswojonym drapieżnikiem. Gdy wykonam nieostrożny ruch - zabije mnie.
- Ja też bywam, czasami, każdemu zdarza się - powiedziałem pojednawczo.
To był właśnie ten nieostrożny ruch. Wydawał się za obszerny, by zmieścić się między
łóżkami. Postanowiłem bronić się nogami... ale po chwili już wiedziałem - to nie na mnie poluje.
Wydarł z łóżka prześcieradło, jak kawał mięsa z boku gazeli. Myślałem, że chce mnie nim zadusić,
higienicznie - ale on tylko skłębił prześcieradło, które jak piana wypełniło przedział. Rozdarł z
trzaskiem materiał jak bibułkę, oddzielił kawałek... kątem oka ujrzałem, że tam właśnie nasze
wydzieliny narysowały kontynent, jakiego nie ma na mapie świata.
Powstała sytuacja, którą można by nazwać niezwykłą, ale jakoś ciężko było mi podziwiać jej
nietypowość.
Ujrzałem, że przeciska się do drzwi, ze swoim białym ochłapkiem - na pożegnanie rzucił mi
niemal pustą butelkę. Powiedziałem - dziękuje - co pewnie zabrzmiało idiotycznie. Zablokowałem
drzwi i opróżniłem butelkę.
Zostałem sam w przedziale, przepełnionym wonią potu, męskich perfum adidas i koniaku.
Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że nie pamiętam jej zapachu. Ja, który nieraz imponowałem
kobietom, gdy pochylając się nad dłonią, szyją lub policzkiem bezbłędnie wymieniałem rodzaj
perfum. Nie pachniała. Czy więc była tu na pewno?
Obejrzałem okaleczony kłębek prześcieradła. Był złachmaniony jak moja dusza. Z sąsiedniego
przedziału dobiegły mnie odgłosy kłótni. Przystawiłem ucho do ścianki, ale słyszałem już tylko
stukot kół pociągu. W ten stukot, jak w rytm serca, wkradła się niemia- rowość. Ktoś pukał do
moich drzwi... ten dźwięk był uparty, ale nie natarczywy. Postanowiłem, że mnie nie ma. Pukanie
słabło, w końcu zamilkło. Za to działo się coś, w dalszej części korytarza. Włożyłem zatyczki do
uszu i poszedłem spać. Nie zastanawiałem się, dlaczego pociąg stanął na jakiejś małej zapyziałej
stacji, aby znowu ruszyć.
Obudziło mnie słońce. Okolice Paryża tonęły w zieleni. Tu nawet drzewa zdawały się mieć
swoją niezwykłą historię. Zadzwoniłem do żony - urodziła kamień, miał trzy milimetry długości.
Pokrzepiony dobrymi wieściami z domu, zrobiłem kilka przysiadów i dziesięć pompek. Na
podłodze chrobotał jakiś przedmiot... ożywiony ruchem pociągu, zataczał się biały plastikowy
flakonik, znak serca czerwienił się na nalepce. Lekarstwo pewnie wypadło z kieszeni mojego
wczorajszego gościa, kiedy wyjmował chusteczkę. Wsadziłem flakonik do kieszeni, by z
mieszanymi uczuciami wyjść na korytarz - należało go oddać, ale nie paliłem się do spotkania.
Drzwi sąsiedniego przedziału były zamknięte. Na podłodze bieliła się otwarta koperta. Podniosłem
ją. W środku leżał zwinięty strzępek prześcieradła. Wsadziłem go w panice na powrót do koperty i
niby przypadkiem upuściłem na podłogę. Po czym zaszyłem się u siebie.
Drzwi sąsiedniego przedziału były zamknięte też w dwie godziny potem, kiedy pociąg stawał u
kresu podróży na Gare du Nord. Chyba nawet odetchnąłem z ulgą, że wśród wychodzących nie ma
tej pary, z którą łączyło mnie niepokojąco wiele, jak na przelotność znajomości. Stanąłem na
peronie przy oknie ich przedziału - było zasłonięte. Bagażowy już dźwigał moją walizkę na wózek,
powstrzymałem go z gniewem, na który nie zasłużył. Takie propozycje postarzają mnie.
Podszedł konduktor, trzymał w ręku kopertę.
- To pana? Leżała na podłodze obok przedziału.
Wsadziłem kopertę do kieszeni. Uginając się pod ciężarem walizki, klnąc, że nie skorzystałem
z propozycji bagażowego, powlokłem się w stronę postoju taksówek. Chciałem wyrzucić kopertę
do kosza... jestem jednak zbieraczem kuriozów i nie potrafiłem się z nią rozstać.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin