Etchemendy Nancy
Umowa żeglarza
(The Sailor's Bargain)
Z "NF" 6/91
Znowu jęczę przez sen. Poprzez otchłań dzielącą łóżka
słyszę jak moja przyjaciółka Mary Fairfax woła mnie.
- Elektro. Elektro! Zbudź się.
Ale nie mogę oddzielić jej głosu od pajęczej tkaniny mego
snu. Tak jak nie mogę oddzielić huku wiatru i własnej krwi.
- Zbudź się.
We śnie klęczę na zmytym deszczem pokładzie drewnianego
statku, statku o wielu żaglach, wielkiego i ciemnego. Fale
łamią się ponad dziobem, a maszty trzeszczą jakby się miały
rozpaść na kawałki. Wiatr szarpie mną. Śmieje się i mówi:
Umowa jest umową, to najważniejsze.
Wtedy widzę, że dziób statku jest w rzeczywistości
kaplicą sierocińca w San Francisco, gdzie się wychowałam.
Biorę udział w jakiejś dziwnej mszy. Śpiewane odpowiedzi
płyną z moich ust. Nie należą do żadnej znanej mi modlitwy.
Czas leci jak tkackie czółenko i przemija bez nadziei.
Wspomnij, że dni me jak powiew. W jednej chwili chaos snu
pierzcha i siedzę patrząc w twarz Fairfax. Nikłe światło
ulicznych lamp sączy się przez okno. Widzę w nim niby
aureolę jej rozwichrzone włosy i zmarszczkę odciśniętą w
poprzek policzka przez poduszkę. Sierociniec, kaplica i
statek zniknęły. To samo zdarza się prawie co noc od dwóch
miesięcy.
- Cholera - mówi Fairfax.- Nie zniosę tego więcej.
Albo ktoś ci pomoże, albo się wyprowadzam.
Przyciskam prześcieradło do czoła, żeby zetrzeć pot.
Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że tym, co widzę nie
są ceglane ściany sypialni w przytułku pod wezwaniem Naszej
Pani, Patronki Portu. Już prawie dwa lata minęło, od kiedy
wyprowadziłyśmy się z Fairfax z tego katolickiego
sierocińca. Teraz mieszkamy na terenie kampusu
uniwersyteckiego w Las Piedras, w "pomieszczeniu
tymczasowym" - po prostu w przyczepie podzielonej na kilka
miejsc do spania i dużą łazienkę.
Słyszę, jak nocny wiatr wieje od lądu w stronę
oceanu, grasując między pilśniowymi płytami i skrobiąc
po tanich framugach okiennych. W porównaniu z sierocińcem
pod wezwaniem Naszej Pani, Patronki Portu, z jego grubymi
ścianami, dębowymi belkami i ciężkimi, nabitymi ćwiekami
drzwiami to małe pudełko daje tyle schronienia co kawałek
papieru.
- Nie chcę żadnej pomocy - mówię. - Postanowiłam, że ten
sen już się nigdy nie powtórzy.
Ale Fairfax zna mnie zbyt dobrze.
Wzdycha i zapala moją wyszczerbioną lampkę nocną. W jej
podnoszącym na duchu, żółtym blasku pokój jest doskonałą
ilustracją różnic między nami. Moja strona zawalona
skarbami, które zbieram bez określonego planu buszując po
sklepach ze starzyzną i pchlich targach, jej - pusta i czysta
jak cela mnicha. Ja kupuję krzywe stoliczki, dziurawe
kapelusze, pudełka pełne kryształów i guzików. Fairfax woli
nowoczesne europejskie sztychy i małe zegarki bez cyfr na
cyferblatach.
- Nikt nie może tak po prostu zdecydować, że nie będzie śnił
jakiegoś snu. On wróci, wiesz to tak samo dobrze jak ja. To
nie jest normalne, Elektro. Ty i twoje koszmary nocne
doprowadzają mnie do obłędu. Wyprowadzam się jeżeli nie
porozmawiasz z kimś na ten temat.
Gasi światło. Podciągam kołdrę i gapię się przez okno na
kiczowate czubki drzew. Ona po prostu, na swój
sposób, stara się by mi pomóc.
Następnego ranka, w czwartek, kiedy wychodzę z pokoju,
Fairfax siedzi w szlafroku grając na wiolonczeli. Jak zwykle
macham na do widzenia, a ona jak zwykle kiwa lekko głową,
nie odrywając wzroku od nut.
W czwartek mam zajęcia rano, z teorii liczb, jedynego
przedmiotu, jaki wzięłam w tym semestrze. W czerwcu, kiedy
się rozpoczął, elegancja i czystość teorii liczb zachwycała
mnie - dzięki niej świat wydawał się ciekawszy, dobrze
ukształtowany. Ale teraz jest sierpień. Od dwóch miesięcy
majaczenia o wietrze i statkach okradają mnie ze snu. Często
pojęcia, które przedstawia nasz profesor, nie mają dla mnie
sensu, a czasami dowody, które wcześniej wydawałyby się
oczywiste, umykają mi.
Tego ranka znowu przesypiam zajęcia. Kiedy godzina
się kończy, profesor bierze mnie na stronę.
- Elektro, uważam cię za jedną z najbardziej obiecujących
studentek matematyki. Ale ostatnio zauważyłem pewien,
powiedzmy... brak koncentracji. Coś nie tak?
- Nie. Nie, zupełnie nic - mówię przypatrując się moim
stopom. Niektórzy mężczyzni - właściwie wszyscy - peszą
mnie. Stojąc przed mężczyzną-nauczycielem czuję się jeszcze
bardziej nieporadnym kłamcą niż zazwyczaj.
- Przepraszam - mamroczę.- Jestem spóźniona. Naprawdę
muszę iść.
Wybiegam z sali w stronę kafeterii, gdzie zazwyczaj jem
śniadanie po wykładzie. Zatrzymuję się na terrazzo plaza przed
kaplicą, żeby spojrzeć na lśniącą mozaikę fasady,
przedstawiającą Pana Jezusa Chrystusa idącego po wodzie po
tym, jak uciszył sztorm. Zupełnie bez powodu na ramionach
pojawia mi się gęsia skórka. Jest bezchmurny, olśniewający
dzień, ciepła bryza wieje od oceanu w stronę lądu, ciężka
zapachem wodorostów.
W tym momencie świat zaczyna wirować i falować i
mzupełnie bez ostrzeżenia jestem pogrążona w swoim
koszmarze. Tym razem wydaje mi się, że patrzę na czarny
statek, wisząc w powietrzu. Jest to ta sama łajba,
drewniana, o siedmiu czy ośmiu prostokątnych żaglach. Fale
jak góry taranują jej burtę, a ona jęczy pochylając się.
Chwytam powietrze w obawie, że kiedy łódź zginie, ja umrę
także. Miałam ten sen już wiele razy wcześniej, ale nigdy
tak w pełni obudzona, w środku dnia. Staram się zaczepić o
solidną realność plaza i lśniącej mozaiki.
Ale kiedy dochodzę do siebie, nie jestem tam, gdzie byłam.
Leżę twarzą w dół na szerokich schodach obejmując ramionami
drewniany słup - to balustrada, przy której udziela się
komunii. Podnoszę wzrok. Poznaję kształt łuków nad moją
głową i witraże przedstawiające drogę krzyżową. Jestem
wewnątrz kaplicy.
Chwiejnie podnoszę się na nogi. Za balustradą widzę
ogołocony ołtarz. Haftowany obrus na ziemi, jak stos
bielizny do prania. Obok zrzucona wielka Biblia z połamanym
grzbietem. Odwracam się. Pomiędzy ławkami leżą mszały. Dym
unosi się w widmowych wstążkach z knotów kilkunastu
pogaszonych wotywnych świec.
Wspomnij, że dni me jak powiew. Słowa te rozbrzmiewają w
mojej głowie.
Z trudem chwytam powietrze i rozglądam się wokół
sprawdzając, czy nikt nie widział mego wiatrakowatego lotu.
Po chwili zmuszam się do wolnego kroku. Idę w kierunku
kafeterii, powtarzając cichym szeptem:
- Jestem zmęczona. Na pewno wszystko to sobie
wyobraziłam. Jestem zmęczona...
Docieram do kafeterii, kupuję pączka posypanego cukrem i
czarną kawę. Kiedy stoję w kolejce do kasy, staram się
skoncentrować na sprawach doczesnych, to znaczy na sztućcach
i dokładnym odliczeniu pieniędzy.
Nie ma znaczenia co sobie wmawiam. Wiem, że to, co
widziałam, było realne. Kaplica wyglądała, jakby w jej
wnętrzu zerwała się burza. Jakby mój nocny koszmar zdarzył
się naprawdę. Ale to dziecinny nonsens, a ja już nie jestem
dzieckiem. Mam dwadzieścia lat, w listopadzie skończę
dwadzieścia jeden - zbyt dużo, żeby lękać się snów. Nigdy w
życiu nie byłam na statku. A jeżeli chodzi o wiatr, zawsze
uwielbiałam być na dworze, gdy wiał - puszczać latawce lub
po prostu spacerować, owinięta w ciepły płaszcz i w
kapeluszu. Nie mogę przypomnieć sobie żadnego powodu, dla
którego miałabym się bać wiatru czy statków.
Ale kiedy odliczam dwie dwudziestki piątki, jedną
dziesiątkę i dwie pięciocentówki i kładę je do ręki
kasjerce, jak kleszcze łapie mnie wspomnienie
najważniejszego faktu mego życia. Nigdy nikt nie pozna mnie
do końca, nawet ja sama. Nie jestem zwykłą osobą. Jestem,
prawdę mówiąc, znajdą.
Siadam przy jednym ze stołów na zewnątrz i przyglądam się
analitycznie, jak łzy spływają do mojej parującej kawy. Nie
potrafię się zmusić, żeby podnieść wzrok i zobaczyć, kto
odsuwa krzesło z drugiej strony stołu.
- Cześć.
To Fairfax. Przykrywa dłonią moją rękę. - O co chodzi?
- pyta.
Potrząsam głową. Nie jestem pewna, czy mogę już rozmawiać,
nawet z Fairfax. Ale chwilę później słowa płyną w
nieoczekiwanym pośpiechu.
- Ja...szłam przez plaza. Miałam sen.- Mój głos łamie się
i milknę bezradna.
Fairfax marszczy czoło. Czy jest to zainteresowanie, czy
niedowierzanie?
- Sen? W środku dnia?
Przygnębiona potakuję.
- A kiedy się zbudziłam, byłam wewnątrz kaplicy. Wszystko
było w nieładzie. Fairfax, wiatr wiał wewnątrz kaplicy.
Pogasił świece, zerwał obrus z ołtarza. Co mam robić?
Uśmiecha się. To jest niedowierzanie.
- Ej - mówi.- Wymyśliłaś to sobie.
- Nie. Nie mogłabym.
Fairfax zaciska usta w cienką, pełną determinacji linię i
bierze mnie za ramię.
- W porządku. Pokaż mi - mówi.
Napięcie między nami rośnie, kiedy idziemy w milczeniu z
powrotem w kierunku kaplicy. Kiedy dochodzimy, Fairfax
otwiera duże drewniane drzwi i zaglądamy w głąb nawy. Oczy
Fairfax robią się ogromne, kiedy mierzy wzrokiem
zniszczenia. Łapie mnie za ramię i pospiesznie wyciąga z
powrotem na plaza, na ławkę pod palmą.
- Elektro, myślę, że powinnyśmy porozmawiać - stwierdza.
- Mówiłam ci - odpowiadam.- To się stało naprawdę.
Gwałtownie potrząsa głową.
- To nie może mieć związku z twoim snem. Bądź rozsądna.
- Nie. Tu chodzi o mnie. Wiem na pewno.
- Oszalałaś. To tylko zbieg okoliczności. Może wandale.
Albo ktoś zrobił głupi dowcip.
- Nie. To ja. Wiatr mnie prześladuje.
- Świetnie. Jeżeli naprawdę tak myślisz, powinnaś pójść
do lekarza.- Prawie krzyczy.
- Lekarz mi nie pomoże!
Fairfax zamyka oczy i po cichu liczy. Kiedy dochodzi do
dwudziestu jeden, wstaje i przerzuca torbę z książkami przez
ramię.
- Spóźnię się na zajęcia - mówi. Odwraca się i idzie
przez plac zostawiając mnie samą pod drzewem.
Widzę ją znowu dopiero po kolacji, kiedy pojawia się w
sypialni z uśmiechem na twarzy. Widziałam ten szeroki
uśmiech już wcześniej, oznacza, że jest zadowolona z samej
siebie i aż pali się, żeby mi o tym powiedzieć.
- Przepraszam za rano - odzywam się. Siedzę ze
skrzyżowanymi nogami na łóżku, przerabiając dowody i
oglądając program w moim starym czarno-białym telewizorze,
bez jakiegokolwiek pokrętła.
- Och, zapomnijmy o tym. Mam wspaniały plan.
Patrzę na nią zaniepokojona. Jej ostatni wielki plan
dotyczący mnie polegał na tym, że miałam sprzedać swoją
kolekcję komiksów, żeby kupić używane alfa romeo.
- Spędziłam cały dzień, żeby wszystko dograć. Wiesz, ta
marna przyczepa to straszne miejsce dla kogoś, kto ma
koszmary związane z wiatrem. Myślę, że powinnyśmy się
stąd wynieść.
Marszczę brwi. Ona jest taka impulsywna.
- Gdzie miałybyśmy pójść?
Fairfax wyciąga kawałek złożonego papieru z notatką
wyraźnie napisaną miękkim ołówkiem drukowanymi literami:
MIESZKANIE Z WIKTEM, CENY DOSTŁPNE. DR I PANI AXELROD
DESMOND, ULICA MELVILLE'A 713, 322-1732.
- Co to jest?
- Pamiętasz mojego nauczyciela fizyki, Tony'ego DiMarini?
Potakuję. Wspomniała o nim raz czy dwa, mówiąc jaki jest
miły. Fairfax, specjalizując się w muzyce, jest w trakcie
zmagania się z wymaganym kursem fizyki.
- No cóż, wpadłam dzisiaj na niego po zajęciach - mówi. -
Wspomniał, że tam gdzie mieszka, jest parę wolnych pokoi. To
stary dom w pobliżu kampusu. Interesujące?
Żuję gumkę mojego ołówka. Wszystko to brzmi dla mnie jak
intryga DiMarini'ego.
- Dom należy do emerytowanego profesora angielskiego i
jego żony. Wynajmują za grosze pokoje na piętrze studentom,
chętnym do pomocy w domu i na podwórzu.
- Brzmi podejrzanie - mówię.
Fairfax wypuszcza głośno powietrze przez nos.
- Elektro! Nie bądź taka.
Zerkam na nią, nagle zdając sobie sprawę, że trzyma coś
jeszcze w zanadrzu.
- Skąd wiesz, że to wspaniałe miejsce?
- Wiesz...hmm...zatelefonowałam do pani Desmond. Poszłam
obejrzeć dom dzisiaj po południu. Och, Elektro, będziesz go
uwielbiać. Jest ogromny. Zrobiony z solidnego kamienia. A
Desmondowie są znakomici. Na początku nie chcieli wziąć
zaliczki, zanim nie zobaczą ciebie......- jej głos urywa
się. - No tak - mówi. Zakrywa usta dłonią.
- To znaczy, że je wynajęłaś? Nawet mnie nie pytając?
- Wiedziałam, że będzie ci się podobało, po prostu
wiedziałam i gdybym nie wzięła tego od razu, zrobiłby to
ktoś inny. Prawdę mówiąc, Tony wystawił nam dobre świadectwo.
Och Elektro, przynajmniej spróbuj.
Fairfax jest rozjaśniona podnieceniem. Jej oczy lśnią jak
słońce na zielonym morzu. Naprawdę trudno winić DiMarini'ego,
że próbuje być bliżej niej.
Znowu patrzę na adres, starając się być krytyczna: ulica
Melville'a 713. Na przekór sobie widzę duży, jasny pokój z
widokiem. 713. Szczęśliwa siódemka, pechowa trzynastka.
Myślę o tym, jak nasza obskurna, zatłoczona przyczepa trzęsie
się przy najmniejszym podmuchu wiatru. Naprawdę tego nienawidzę.
Fairfax ma rację. To bardzo niedobre miejsce dla kogoś, kto
ma takie sny jak ja.
- Och, w porządku - mówię wreszcie.
Ulica Melville'a znajduje się na wzgórzu po północnej
stronie kampusu. Zgodnie z opisem Fairfax numer 713 to
dwupiętrowy budynek ze ścianami z polnych kamieni i
rozległą werandą. Wiekowa wierzba stoi na straży podwórka.
Chodnik, którym idziemy, powypiętrzany jest przez jej
korzenie.
Wszystko wskazuje na to, że Fairfax mówiła prawdę.
Dom wygląda potężnie, solidnie i zapraszająco. Gdy przychodzi
sobota, bierzemy z Fairfax pudła kartonowe z supermarketu i
pakujemy w nie nasze rzeczy. Ona zapełnia sześć pudeł, ja
piętnaście, już po wyrzuceniu wszystkiego, z czym się
potrafię rozstać. Chciałabym, żeby rzeczy nie były dla mnie
tak ważne. Czasami podejrzewam samą siebie, że próbuję za
ich pomocą odbudować przeszłość, przedmiot za przedmiotem.
Fairfax siedzi na podłodze przerzucając rzeczy z mojej
kupki "muszę zatrzymać" do otwartych kartonów, oglądając od
czasu do czasu coś, co ją zainteresuje. Mierzy czarną,
wyszywaną cekinami rękawiczkę, zaginając mały palec jakby
piła herbatę i śmieje się.
- Gdzie jest druga? - pyta.
- O ile wiem, nigdy jej nie było - odpowiadam.
Tony DiMarini zaoferował nam pomoc w przeprowadzce. Myślę
o nim nieufnie i bez sympatii. Wyobrażam go sobie jako
przystojnego, młodego profesora koło trzydziestki, starannie
ubranego w oksfordzką koszulę z podwiniętymi rękawami i
uganiającego się po kampusie za każdym co ciekawszym
towarkiem. Jest późne popołudnie, kiedy puka w nasze
otwarte drzwi. Odchrząkuje i mówi:
- Cześć, czy to tu? - wchodząc do pokoju potyka się o coś
niewidzialnego. Podczas gdy z Fairfax pomagamy mu wstać,
przestaję go widzieć jako rozpustnika, przypomina raczej
czaplę, szczególnie jego nogi, guzłowate i niemożliwie
kruche. Ma kręcone, jasne włosy i dziury na siedzeniu
dżinsów, przez które można zobaczyć bokserskie spodenki w
szkocką kratę. Zaczynam go lubić prawie od pierwszej chwili,
prawdopodobnie dlatego, że wcale nie jest taki, jak się
spodziewałam. Jeżeli jest zainteresowany Fairfax, będzie się
musiał ciężko napracować.
Samochód Tony'ego to limuzyna ze zwisającym przednim
zderzakiem i silnikiem, który hałasuje jak pociąg towarowy.
- Bonneville 1964. Teraz już takich nie robią - mówi z
dumą poklepując maskę. Samochód jest tak wielki, że
wszystkie dwadzieścia jeden naszych kartonów łatwo mieści
się na tylnym siedzeniu i w bagażniku. Dla nas trojga jest
mnóstwo miejsca z przodu.
Kiedy dojeżdżamy do nowego domu, Lawinia Desmond wita
nas w drzwiach.
- Roddy, Roddy! - woła prowadząc nas przez przedsionek.-
Przyjechała Mary Fairfax z przyjaciółką.
Roddy wystawia głowę zza rogu, wyrywa różaną fajkę
spomiędzy sinawych warg i macha radośnie.
- Witaj, Mary.- Patrzy w moim kierunku opuszczając
krzaczaste brwi. - A ty musisz być...? - mówi.
- Elektra Thorpe.
- Oczywiście. Wspaniale, wspaniale - woła.
- Mówiłam już Mary, jakie zasady obowiązują w tym domu -
mówi Lawinia prowadząc nas na górę po wyfroterowanych
schodach z twardego drewna. - Ale powtórzę jeszcze raz. Nie
zgadzam się na papugi. Nie jestem w stanie znieść
czyszczenia wszystkiego, co zostawiają na ścianach.
Starajcie się zachowywać cicho po drugiej w nocy. I żadnych
grupowych kąpieli.
- Moja kochana Lawinio, jesteś taka kołtuńska - stwierdza
Roddy.
Lawinia mówi dalej, niewzruszona:
- Czysta pościel i ręczniki raz na tydzień, 150 dolarów
miesięcznie, w tym posiłki. I prawdopodobnie poprosimy was,
żebyście zrobiły od czasu do czasu coś w kuchni i ogrodzie.
Dochodzimy na drugie piętro. Stoimy w wąskim hallu z
dwojgiem drzwi po prawej i dwojgiem po lewej stronie. Dzień
jest ciepły, ale w domu, nawet tak blisko dachu, panuje
chłód. Przez owalne okienko w odległym końcu hallu widzę
gałęzie wierzby ocieniające na zielono ściany i kołyszące
się w popołudniowym powietrzu.
Lawinia trzyma dwa identyczne klucze, takie
staroświeckie, z dziurką w rączce i szerokim, łamanym zębem
na dole.
- Klucze do domu - mówi wręczając każdej z nas po jednym.
Potem przyciska wskazujący palec do policzka. - Niech się
zastanowię. Czy o czymś zapomniałam?
Tony uśmiecha się. W jego bladych policzkach widać
dołeczki.
- Może rozkład dnia?- pyta.
- Och tak. Śniadanie o siódmej, kolacja o ósmej. Obiad to
...
zkgrandler