Mendelsohn Robert - Konflikt honoru.rtf

(616 KB) Pobierz

ROBERT

MENDELSOHN

KONFLIKT HONORU

Przełożyła Zofia Zinserling

almapress

Oficyna Wydawnicza Warszawa

Tytuł oryginału Clash of honour

Redaktor

Anna Szustkiewicz

Projekt okładki

Maciej Sadowski

Redaktor techniczny

Włodzimierz Kukawski

Korektor

Alicja Chylińska

Copyright by © by Oficyna Wydawnicza ,Alma-Press” 1995

ISBN 83-7020-204-7

Dla Rachel,

która poślubiła mego ojca.

Prolog

Bangkok, grudzień 1975

Kierowca obserwował ją, maskując to uśmiechem. W szerokokątnym lusterku, które bardzo sobie cenił, widział każdy ruch kobiety. Była zdenerwowana, nadbiegały do niego fale jej gniewu, gdy kątem oka spoglądał na drogę. Rzadko trafiały mu się pasażerki, zresztą wolał mężczyzn. Zazwyczaj przyjeżdżali w poszukiwaniu rozrywki, nie w porę ogarniało ich poczucie winy i rozwiązywało języki. Zawsze dawali się na coś namówić: na kąpiel parową lub towarzystwo, później na jedwab czy nawet rubiny, aby mieli co zabrać do domu.

Ta wysoka kobieta miała brązowe włosy o rudawym połysku, a jej zgrabne długie nogi zdawały się wypełniać tył taksówki. Wciąż wyciągała różne rzeczy z torebki, na wszystkie strony miotając z oczu zielone ognie. Chciał jej powiedzieć, że ślimaczego tempa nie powinna traktować zbyt poważnie, była jednak cudzoziemką i onieśmielała go swą postawą i gniewnym nastrojem. Wieloletnie doświadczenie w wożeniu farang do miasta nauczyło go, dlaczego się śpieszą. Ta kobieta na pewno przyjechała do Bangkoku z zamiarem odszukania swojego męża w salonie masażu, przyłapania go z ładną Tajką. Czytał w niej jak w otwartej księdze, lecz musiał wypatrywać wolnego miejsca na drodze.

Samochód sunął naprzód. Teraz można się odprężyć - pomyślała Anna. Nie potrzeba już nic planować; kto wie, czy trochę się nie prześpi. Ręce jednak nie przestawały jej drżeć, a skóra swędzić. Nie należy aż tak się podniecać, rozumowała grzebiąc w torebce. Jest znacznie bliższa zemsty za jego krew. Obecnie to tylko kwestia czasu; trzeba siedzieć i czekać, aż rzecz się stanie. Mimo wszystko odczuwała niepokój, jakby musiała dopiero zaczynać od początku.

Anna trzymała zapalniczkę w obu dłoniach, a płomyk pieścił drugiego papierosa. Dreszcz przebiegł jej po krzyżu na wspomnienie okropności, która dała temu początek; okropności Bang Saray. W tej chwili to wracało i obrazy przelatywały jej przez głowę. Stare dźwięki i widoki nigdy nie oglądane, choć tak dobrze znane. Odkaszlnęła bliska łez, gdy determinacja walczyła w jej duszy z niepewnością. Skrzywiła się, a kierowca z tym swoim obrzydliwym wiecznym uśmiechem rzekł:

- Zaraz ruszymy.

Planowała to od dziesięciu lat. Piętnastu, jeśli nie dłużej. Im było bliższe, tym wyraźniej zaczynała sobie zdawać sprawę, że może nie jest dość twarda; z pewnością nie na tyle okrutna, aby zamiar doprowadzić do końca.

Okłamała męża. Powiedziała mu, że zatrzymuje się w Bangkoku po raz ostatni, po czym na zawsze pożegna Wschód. Spędzi tu parę dni, porobi zakupy, nic więcej.

Nie mówiła prawdy. Nie poinformowała go, że popatrzy, jak sprawiedliwości staje się zadość tam, gdzie się to wszystko zaczęło; będzie obserwować, jak głupia duma niszczy jej wroga. Jest winna? Czy dlatego się niepokoi? Nigdy. Dlaczego miałaby się poczuwać do winy? To ją skrzywdzono, nie

jego. On zasłużył na wszystko, co go czeka, i spodziewa się tego. Tak nakazuje zwyczaj. Jego zwyczaj. Później ona stanie się sobą, cokolwiek to znaczy, będzie żyła i uczyła się dzielić, polegać, ufać, porozumiewać się i nigdy nie mieć już żadnych tajemnic ani nie kłamać. Zburzy mur nieszczerości i nikt więcej nie oskarży jej o obojętność czy brak uczuć. Nie będzie krzyczeć w bezsilnym gniewie, gdy odczuje potrzebę pomocy; nie uda rozradowania, gdy jej dusza pogrąży się piekle.

Wie, że jest zdolna do miłości, co udowodni po rozproszeniu jej obaw. Ile cierpień powinna znieść i zadać mszcząc się za kogoś, kogo ledwie znała?

Jak śmie tak myśleć? Oczywiście, że znała. Była jego córką. Przyjechała obejrzeć miejsce, gdzie tamten zamordował jej ojca; wybrzeże w Bang Saray, gdzie to się stało. Potem będzie wolna.

Wolna? Czy potrafi się kiedyś uwolnić od obowiązku narzuconego przez los? Nie los. Własną matkę. Wszystko to zrobiła matka. Któż inny wiecznie rozdrapywałby rany i dawne cierpienie rozciągał na teraźniejszość?

Od roku 1942 upłynęły wieki i wojna pokryła się patyną, stała się eksponatem pokazywanym w książkach, filmach, przypominanym przez pomniki w parkach, czymś, co zakłóca spokój sumienia raz do roku, kiedy się widzi starszych mężczyzn i kobiety, posępnie oddających hołd poległym pod londyńskim pomnikiem wzniesionym po pierwszej wojnie światowej.

Tak. Lecz jej nie stać na ten luksus. Ma do spełnienia obowiązek.

Nieustanny ruch na ulicach Bangkoku wytrącał ją z równowagi, a była sama. Po całym tym zamieszaniu z przechodzeniem przez kontrolę paszportową i celną, z wsiadaniem

do taksówki, utkwili w korku, za milionem przeładowanych, sfatygowanych ciężarówek. Wszystko - autobusy, samochody, rowery - zmierzało do miasta. Droga zamieniła się w przesycony spalinami parking. Anna zmarzła, bo klimatyzacja działała aż za dobrze, a ona miała na sobie tylko tę cienką sukieneczkę, nie zasłaniającą rąk ani nóg. Na zewnątrz warstwy kurzu unosiły się w rozprażonym powietrzu, więc nie opuszczała szyby.

Przy drodze stały czerwone i turkusowe pagody, a ich charakterystyczne wieże wzbijały się w bezchmurne poranne niebo. Rosły palmy, zakurzone banany i ketmie. Anna patrząc na półnagie dzieci w błotnistej wodzie klongu wiedziała, jaki musi panować upał. Cóż za miejsce do umierania - pomyślała i znajomy ból zagościł w piersi, sparaliżował gardło. Samochód szarpnął do przodu, a ona zaciągnęła się papierosem. Ciepła, słodka trucizna przenikała do jej płuc, głowa zaczynała ciążyć. Odrobina żaru wypaliła dziurkę w poliestrze nad kolanem, wywołując ból.

Kiedy ojciec ruszał na wojnę, był o wiele młodszy niż obecnie ona. Znała jego dom, krzesło i biurko, książki, stare fotografie. A także ubrania, bo matka ich nie wyrzuciła. Miała wyryte w duszy te dawno minione chwile, gdy jego ciepło i miłość wytwarzały atmosferę spokoju, lecz gdzieś na pograniczu wyobraźni i pamięci unosiła się nieokreślona woń potu, którą musiał wydzielać, kiedy wieczorem wracał do domu, ona zaś - według słów matki - gnała do niego, ledwie otworzył furtkę. Później kładł ją do łóżka, dosłownie co dzień - mówiła matka - a włosy miał jeszcze wilgotne po kąpieli. Opowiadał jej bajki i śpiewał, dopóki nie zasnęła.

„Hej, gwiazdeczko” lubiła - zdaniem matki - najbardziej i teraz usiłowała sobie przypomnieć, jak odpędzała sen, aby on musiał śpiewać dalej.

Znała wszystkie słowa, zapachy, dźwięki, ale jak? W domu nadal używało się tego samego mydła, a reszta? Jak mógł szkrab aż tyle zachować w pamięci?

To szaleństwo. Przyswoiła sobie wspomnienia matki, nie własne.

Przyswoiła sobie miłość matki, jej nienawiść, obsesje. A teraz działała z jej poduszczenia.

Ojciec Anny, Derek Pritchard, był bladym mężczyzną o zielonych oczach i kasztanowatych włosach opadających na czoło. Miał długie rzęsy, cienkie brwi i kościstą twarz, którą rozjaśniał chłopięcy uśmiech, ilekroć patrzył na córkę. Wiedziała, że był wysoki, bo w wieku piętnastu lat przymierzała jego płaszcz nieprzemakalny. Zachowało się parę zdjęć ojca w mundurze i mała rolka czarno-białego filmu. Musiały wypożyczyć rzutnik, gdyż produkcji taśm filmowych tej szerokości zaprzestano przed laty.

Czytała listy i wiersze ojca. Wszystko, co jej mówiono i co we własnym przekonaniu zapamiętała, ugruntowywało się w niej, tworzyło zaczyn, stawało się jej cząstką.

Najbardziej brakowało jej we wspomnieniach dźwięku jego głosu. Choć wiedziała, że wywoływał uczucie ciepła, nie mogła go usłyszeć.

„Hej, gwiazdeczko”. Pamiętała tę i inne piosenki, lecz nie głos.

Tyle pozostało z Dereka Pritcharda, teraz zaś ona ma zobaczyć, gdzie umarł. Nie: poznać to miejsce, bo już je znała. Tylko zobaczyć, po czym usiąść i czekać.

Przed nimi musiał się zdarzyć wypadek. Irytujący ruch taksówki ustał, utknęli w miejscu. Właściwie mogłaby pójść na piechotę. Potrzebowała wziąć prysznic i przespać się przed spotkaniem z tamtym mężczyzną.

Kierowca ją obserwował i chciał uspokoić stwierdzeniem, że to wszystko składa się na życie tutaj. Za dużo samochodów, a za mało dróg. Powstrzymała go jednak sina z wściekłości twarz pasażerki. Nie zdobędzie się nawet na propozycję, aby się wybrała do krawcowej czy obejrzała targowisko na wodzie. Jest zbyt spięta i nie wygląda na osobę, którą coś takiego może zainteresować. Wiedział, że poczuje się lepiej, gdy dopadnie swego grzesznego męża, i zachichotał pod nosem na myśl, jak na niego naskoczy. I wtedy otworzyła się przed nim długa szczelina, więc w nią wjechał, a po drodze o mało nie zabił przechodzącej na drugą stronę staruszki.

Wóz ruszył i tym razem nie stawał. Anna sądziła, że się zdrzemnęła. Była zmęczona; wywiązanie się z nałożonego na nią obowiązku zajęło dużo czasu od chwili, gdy jej powiedziano, jak zginął jej ojciec w Bang Saray, nad morzem, właśnie tutaj, w Tajlandii, z dala od wojny i bez powodu. Z rąk porucznika Keichi Katsumaty z cesarskiej armii japońskiej, lecz nie w bitwie. Tak mówił Jimmy Hedges, a Jimmy Hedges był lekarzem, przyjacielem jej ojca i kimś o wiele, wiele więcej. Wiedział zaś, bo wówczas się tam znajdował.

Katsumata ją oszukał, lecz spotka go kara, i to straszna.

- Katsumata - odezwała się głośno. Kierowca to usłyszał, spojrzał i odniósł wrażenie, że się uśmiecha. Może wreszcie poczuła się lepiej. Bo on na pewno tak, odkąd samochód zaczął się przedzierać przez metalową dżunglę w nieprzerwanym, coraz szybszym tempie. Gdyby bogowie okazali się dla niego łaskawi, mógłby zrobić jeszcze jeden kurs przed wieczorem.

Księga 1

Wojna i honor

1.

Hiszpania weszła mu w krew i przysiągł tam wrócić, jak tylko znów będzie wolna. Coś w jej muzyce i glebie, w upalnym lecie i mroźnej zimie urzekło Dereka Pitcharda.

Kochał Hiszpanię i odpowiedział na jej zew. Ta miłość pozwalała mu lekceważyć świst pocisków i przeznaczone dla niego kule. Ludzie tracili ręce i nogi, dużo krwi, w wielu językach wydawali śmiertelne jęki.

Inteligentni ochotnicy z Brygad Międzynarodowych znajdowali się w odwrocie. Wykrwawiali się wraz z młodą hiszpańską republiką, którą przyjechali ratować.

Przybyli z fabryk, stoczni, portów i dalekich gospodarstw wiejskich. Niektórzy z uniwersytetów w Berlinie, Budapeszcie i Paryżu. W dzień walczyli, a wieczorami siadali przy ogniskach, śpiewali i marzyli. Derek Pritchard, student Cambridge, w noce rozświetlone błyskami dynamitu pisywał listy i wiersze, dyskutował o tym, jak zbawić świat. I wtedy, wśród rzezi, poznał i pokochał Antonię Marię Aguilar de Soto.

Po raz pierwszy ujrzał ją, gdy ustała walka, po dniu szczególnie okrutnym, który na szczęście dobiegł końca. W niesamowitej ciszy siedzieli na kamieniach, dzieląc się skąpym

posiłkiem, a on się odwrócił i napotkał jej wzrok. Miała drobną figurkę i gorejące oczy, więc pomyślał, że wygląda na Cygankę. Podał jej swój talerz.

-              Zjedz mój ryż - powiedział. - Nie jestem głodny.

-              Żołnierz zawsze jest głodny - odparła z twarzą rozjaśnioną uśmiechem.

-              Och, nie, już jadłem - zapewnił. - W drodze powrotnej z wioski zerwałem kawona. Zjadłem go sam. - Odgarnął włosy z czoła i zobaczyła jego pozbawione wyrazu oczy. - No, jedz. - Wcisnął jej talerz do ręki. Nie wspomniał, że to widok trupa, poniżającego zakończenia życia ludzkiego, wywołał wymioty i odebrał mu apetyt.

Trzy razy widział nieboszczyka pod wiejskim kościołem, z martwym wzrokiem wbitym w jedyny gargulec, jaki pozostał na dachu. Były to zwłoki faszysty, który w chwili natarcia republikanów jadł drugie śniadanie. Francuski snajper trafił go prosto w serce, a on umarł zapatrzony w górę, z kawałkiem chleba w ustach. Nie bacząc na strzelaninę, pierwszego dnia ptaki wydziobały chleb, w nocy zaś szczury dobrały się do butów. Opuchnięty od porannego skwaru, przypominał wzdętą kukłę karnawałową, kiedy nazajutrz po południu rebelianci odbili wioskę. Kompania Dereka wróciła tam na trzeci dzień, a wtedy trup wyglądał jak nadmuchany Sancho Pansa, z głową wciąż zadartą, bez butów i prawie już bez stóp, z woskowymi nogami wystawionymi na działanie słońca. W tamtym tygodniu wieś kilkakrotnie przechodziła z rąk do rąk i nikt się nie pofatygował go pogrzebać, benzyna była zaś zbyt trudna do zdobycia, by go spalić.

Derek z radością skorzystał z okazji poczęstowania kobiety jedzeniem, którego brakowało, a którego sam tknąć nie

mógł, sądził zaś, że ona może, bo nie była we wsi i nie widziała martwego faszysty.

To i tak nie miałoby to znaczenia, zdążyła już bowiem widzieć śmierć i uodpornić się na nią. Jako nowa w ich szeregach, nie znała nikogo. Ci cudzoziemcy wyglądali inaczej, ten jednak zachowywał się życzliwie, swoją serdecznością przywodząc na myśl przyjaciół z czasów przed odkomenderowaniem jej do tej kompanii przez naczelne dowództwo, więc wzięła talerz.

Najdotkliwiej odczuwała brak pewnego robotnika, hydraulika z Toledo, urodzonego w wiosce Real de San Vicente, syna budowniczego. Ten jej dwudziestojednoletni rówieśnik przyłączył się do republikanów w tym samym tygodniu co ona. Choć inni, na ogół lepiej niż on wykształceni, często patrzyli na niego z góry, spał razem z nimi, z nimi przymierał głodem i walczył. Miał własny staroświecki karabin i sam do niego robił amunicję. Strzelał najcelniej ze wszystkich, a dzięki umiejętnościom manualnym potrafił każdą rzecz reperować. Bardzo niski, z bardzo długim karabinem na ramieniu, przypominał miniaturowego Don Kichota z lancą.

Hydraulik z Toledo dużo mówił i dobrze naśladował akcent mieszkańców każdej prowincji kraju. Wygłaszał mowy, zupełnie jak Primo de Rivera, najczęściej zaś naśladował samego Caudillo. Ten delikatny młody człowiek nie przechwalał się, nie pił, nie przeklinał ani nie spluwał i opowiadał przyzwoite kawały. Zbliżył się zwłaszcza z nią i mówił jej różne rzeczy. Zwierzał się, że ma chorą matkę, do której często chodził w nocy. Zawsze wracał o pierwszym brzasku i nigdy się nie skarżył, gdy otrzymał rozkaz kopania rowów czy mycia rannych. Strzelał coraz lepiej i miał awansować na snajpera, jak tylko znajdzie się dla niego nowy karabin.

Potem stwierdzono, że był donosicielem. Nigdy się nie dowiedziała, jak to wyszło na jaw, bo nie wierzyła informacji i nie chciała jej słuchać. Szpieg? Nie człowiek z jego przeszłością. W późniejszych dyskusjach walczyła o niego jak tygrysica. Stała się jego obrońcą, siostrą i księdzem w czasie niby-procesu mającego dowieść mu winy. Do ostatniej chwili przekonywała, wrzeszczała i wygłaszała tyrady, aż w końcu spokojnie kazał jej zamilknąć. Z pewną ulgą i dumą przyznał im rację. Od początku, oświadczył, był człowiekiem Franco. Nie miał ojca ani matki. Oboje na początku wojny zginęli z rąk republikanów, on zaś przez cały czas był wrogiem Antonii Marii. Zapewnił, że rebelianci zwyciężą, krzyknął: „Arriba Franco” i oznajmił, że z radością umiera za Hiszpanię. Nawymyślał im od czerwonych świń, które utopiły kraj we krwi, czerwonej jak ich sztandar.

Proces zakończył się skazaniem małego hydraulika, niedoszłego strzelca wyborowego i bohatera, na karę śmierci. Z polecenia komitetu ona miała go zastrzelić, bo z taką pasją go broniła. Kazano jej się pośpieszyć, gdyż ruszali dalej.

Mały hydraulik poprosił, aby posłużyła się jego karabinem. Postawiony pod ścianą, nie zgodził się umierać z przepaską na oczach, ale poprosił o księdza. Nie było go w ich gronie i śmiali się na tę myśl. Antonia musiała wziąć karabin, załadować i strzelić. Nie raz widziała, jak chłopak przygotowuje broń, ładuje, mierzy i strzela. Tak się szczycił swym karabinem i tak go pucował.

Stał pod murem, patrząc jej prosto w oczy, gdy do niego mierzyła.

- Strzelaj celnie, czerwona dziwko! - wrzasnął. Po raz pierwszy usłyszała jego podniesiony głos i przekleństwo. Zmęczona, z oczami pełnymi łez, prawie nic nie widziała.

Rozumiała, że chce ją rozzłościć i w ten sposób ułatwić jej zadanie. Ze smutkiem, nie z gniewem, wycelowała między oczy i zabiła go na miejscu.

W tydzień po egzekucji marokańska armia zawodowa uderzyła na grupę z zaskoczenia, niemal ją dziesiątkując, po czym Antonię wysłano do Brygad Międzynarodowych. Dogoniła je i po dziesięciu dniach poznała Dereka, który oddał jej swój talerz ryżu. Nie wspomniała mu o hydrauliku, opowiedziała tylko, dlaczego przyłączyła się do republikanów.

*

Antonia Maria Aguilar de Soto nie była zwyczajną rewolucjonistką. Miała zaledwie dwadzieścia lat, kiedy w połowie lipca 1936 roku wspierani przez armię zawodową nacjonaliści powstali przeciw republice. Antonia pracowała w rodzinnej księgarni przy głównej ulicy Walencji. Żyła dostatnio w mieszczańskim domu, gdzie nikt specjalnie nie angażował się w politykę. Konserwatywny ojciec Antonii bronił błędnej polityki króla, o którą obwiniał złych doradców. Po wybuchu rewolty Walencja pozostała po stronie republikańskiej. Bogobojny señor Aguilar krytykował antyklerykalną politykę republiki i plądrowanie kościołów przez tłum, lecz wyłącznie w rozmowach z przyjaciółmi i rodziną.

W początkach tego lata wojna toczyła się z dala od nich. Na ulice wylęgali rozentuzjazmowani studenci ze sztandarami, anarchiści i robotnicy; były hasła i dyskusje, lecz właściwie nie zakłócały życia, a ludzie nadal kupowali książki.

Raz czy dwa razy do roku cała rodzina wybierała się swoim samochodem wzdłuż wybrzeża do Castellón de la Piana, stamtąd przez porośnięte winnicami Priorato Tarragony i stromą drogą na wzgórza aragońskie i do miasta Fraga. Nie

opodal, pośród usianych oliwkami pagórków, mieli domek i parę cuadradas ziemi, na której hodowali oliwki, figi i trochę migdałów. Dom, skąpo umeblowany, odznaczał się prostotą i zapewniał chłód. Sąsiedzi, gospodarz z żoną, utrzymywali w nim porządek i otwierali w zimie okna w zamian za plony i pozwolenie na uprawę cebuli, ziemniaków i fasoli między drzewami oliwnymi. Układ ten zadowalał wszystkich, ponieważ zawsze zostawało dość płodów rolnych dla Aguila-rów, gdy zawiadomili sąsiadów o swym przyjeździe.

Antonia Maria wraz z braćmi, osiemnastoletnim wówczas Manolem i szesnastoletnim Pedrem, schodziła ze wzgórza, by popływać w oddalonym o milę zimnym strumieniu. Rodzina spożywała tylko jeden, poprzedzony modlitwą, wieczorny posiłek przy świecach. To tam Antonia nauczyła się gotować, piec i robić przetwory, bo godzinami obserwowała żonę sąsiada przy pracy.

W następstwie trwającej wojny domowej Aguilarowie zaczęli odczuwać niedostatek. Sklep pozostawał otwarty, lecz trudno było dostać książki i ojciec Antonii musiał sięgać do oszczędności dla uzupełnienia dochodów. Pewnego wrześniowego dnia oznajmił znienacka, że jadą na wieś na wakacje. Zdobył dostateczną ilość benzyny od zadłużonego u niego właściciela garażu, w odpowiednim czasie zawiadomili pocztówką sąsiadów i o czwartej rano wyznaczonego dnia wyruszyli opustoszałymi ulicami. W kawiarence niedaleko od Tortosy napili się kawy i zjedli chleb z serem, do domu zaś przybyli późnym popołudniem. Warzywa i owoce, dwa zarżnięte kurczaki, słoiki z masłem i marmoladą na kuchennym stole świadczyły o zamożności sąsiadów. Manolo stwierdził, że dzięki wojnie dobrze im się wiedzie.

Chyba ktoś był w domu na krótko przed ich przybyciem, bo piec jeszcze wydzielał ciepło, w misce zaś pozostała czysta

woda. Umyte i wytarte sztućce leżały na stole obok paczki zagranicznych papierosów z podobizną rudobrodego marynarza. Z szynki, którą uwędzoną i gotową do zjedzenia powiesili na strychu w czasie swej ostatniej wizyty, ktoś odkroił kawałek, po czym starannie owinął jej koniec arkuszem czystego papieru do pisania. Znaleźli tam drugą paczkę papierosów, lecz nie mówili wiele na ten temat, a chłopcom polecono nazbierać drew i rozpalić w piecu.

Nazajutrz po drugim śniadaniu Antonia zeszła ze wzgórza, aby jak zawsze wykąpać się w strumyku. Słońce minęło zenit, gdy delektując się wodą słuchała paplaniny braci w lesie na wzniesieniu. Miała do dyspozycji całe popołudnie, więc się ubrała i postanowiła złożyć wizytę żonie sąsiada. Do ich domu, który stał w pewnej odległości po drugiej stronie strumienia, prowadził chwiejny drewniany mostek i Antonia znalazła się na nim, pogwizdując melodię popularnej piosenki.

Zanim dotarła do płotu sąsiadów, pierwsze pociski posypały się na dolinę. Rozbrzmiały salwy z karabinu maszynowego, a w gajach oliwnych jej ojca na przeciwległym brzegu zaczęły wzlatywać w powietrze bryły ziemi i kurz, płonące drzewa jak grzyby wzbijały się w niebo.

Gospodarz od drzwi obserwował niszczenie doliny i gestem ponaglał Antonię do wejścia. Pociski padały coraz bliżej domu jej ojca i przez pewien czas wydawało się, że ktoś go osłania przed zburzeniem. Nikt słowem się nie odezwał, dopóki żona sąsiada nie podniosła wrzasku. Antonia przytuliła kobietę chcąc ją pocieszyć, lecz wtedy ta krzyknęła głośniej i wskazała na wzgórze. Antonia obróciła się i ujrzała płomyk wydobywający się z dachu ojcowskiego domu.

Widocznie chłopcy włożyli za dużo drzewa, a piec ma przewody zapchane sadzą. To musi być piec - pomyślała, ale ogień buchał coraz większy i wtedy poprzez dym dostrzegła sam budynek. Dach zniknął, płomienie strzelały oknami. Zobaczyła jakieś postacie wybiegające na drogę. Ucichł ostrzał artyleryjski, nasilił się ogień karabinów maszynowych, po czym ujrzała żołnierzy. Zdecydowanymi, porządnymi liniami zbiegali po zboczu w stronę ludzi, którzy uciekali od pożaru.

-              Wsiadajcie do samochodu! - wrzasnęła Antonia. -Wsiadajcie do samochodu i jedźcie.

Żołnierze sunęli przez gaje i łany wysokiej kukurydzy. Widziała ich wyraźnie, nie mogli natomiast ich widzieć uciekinierzy, bo szli im naprzeciw.

Obróciła się, aby zbiec do strumienia i pognać pod górę do swojego domu, lecz gospodarz rzucił się na nią i przytrzymał ją z pomocą żony.

-              Teraz nie możesz im pomóc - rzekł cicho. - Żołnierze odejdą, jak zobaczą, kim są twoi rodzice i bracia.

Nadal mocowała się i wyrywała, a że była silna i młoda, wymknęłaby się, gdyby gospodarz nie wyrżnął jej w głowę olbrzymią pięścią. Padła na ziemię, ale nie zemdlona. Po prostu leżała, łykając łzy i dygocząc.

Po drugiej stronie doliny żołnierze dopadli jej rodzinę na drodze.

Sąsiedzi wprowadzili Antonię do środka, przeprosili i na pociechę dali jej się napić mocnej mieszanki czerwonego ziołowego wina z winiakiem. Choć kasłała, płakała, dolali jej jeszcze, po czym żona gospodarza zaparzyła mocnej herbaty z rumianku, aby ją uspokoić. Wieczorem Antonia słyszała, jak zamykają okiennice, przekręcają klucz w drzwiach i rozmawiają o trzech cudzoziemcach - republikanach, którzy spędzili noc w domu señora Aguilara. Poprzez odrętwienie

docierały do niej głosy mówiące, że żołnierze na pewno puszczą señora Aguilara, gdy się przekonają, kim jest.

Nie wygląda przecież na republikanina, studenta ani na komunistę. Chciała im przytaknąć, zapadła jednak w sen, który przyniósł spokój trwający aż do rana.

Obudziło ją pianie koguta, chrumkanie prosiąt i szczekanie psów za domem. Gospodarz z żoną siedzieli już przy stole, więc razem z nimi napiła się kawy i zjadła chleba maczanego w oliwie.

- Jest cicho - rzekł gospodarz. - Żołnierze odeszli. Teraz możesz wracać, jeśli jesteś gotowa, a ja pójdę z tobą.

Pogodnie pomachała od bramy żonie gospodarza, ruszając z nim do strumienia. W porannym chłodzie nagimi kostkami nóg wyczuwała rosę na trawie. Dym nadal sączył się z ruin tego, co było domem jej ojca.

Brat Antonii, Manolo, zginął w płomieniach; jego zwęglone ciało osunęło się pod resztki pieca. Samochód leżał przewrócony i nietknięty, tyle że ktoś wyważył dłutem zegar z tablicy rozdzielczej. Znalezione tuż przy drodze gruntowej ciało Pedra gospodarz zaniósł do gaju oliwnego i ułożył obok studni. Następnie natrafili na zwłoki pana Aguilara, który padł twarzą na ziemię. Ponieważ był rosłym mężczyzną, gospodarzowi sporo czasu zajęło zataszczenie ciała na miejsce, gdzie spoczywał jego syn.

Kiedy Antonia w kukurydzy natknęła się na nagie ciało matki, zgwałconej i z poderżniętym gardłem, runęła obok niej zemdlona. Odzyskawszy przytomność stwierdziła, że jest przy studni, w towarzystwie gospodarza, jego żony i dwóch innych wieśniaków. Wstała, popatrzyła na trupy, zapłakała gorzko i krótko.

-              Pochowamy ich tutaj - zadecydowała, wywołując sprzeciw gospodarza, który uważał, że trzeba ich pogrzebać w poświęconej ziemi, z błogosławieństwem wiejskiego proboszcza.

-              Nie - oświadczyła. - Zostaną pochowani tutaj, bo nie ma Boga. Ani tu, ani tam na cmentarzu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin