Cérésa Francois - Nędznicy 03 - Ucieczka Mariusza.rtf

(2796 KB) Pobierz

/ część kontynuacji NĘDZNIKÓW

Francois Ceresa KOZETA. CZAS ZŁUDZEŃ

Paryż, rok 1833. Po śmierci Jeana Valjeana jego przybrana osiemnastoletnia córka Kozeta zostaje żo­ną Mariusza Pontmercy. Prześladowca Valjeana, in­spektor Javert, uchodzi z życiem z próby samobój­czej. Pod zmienionym nazwiskiem Verjat stara się odkupić swoje dawne winy. Pieniądze i nowe znajo­mości w kręgach „złotej młodzieży" Paryża przewra­cają Mariuszowi w głowie. Jego nowy przyjaciel, markiz Amadeusz d'Iguerande, poznaje go z Kle-mencją de Lavely; Mariusz nawiązuje z nią romans, zaniedbując Kozetę, która jest w ciąży. Wrogowie Mariusza, chcąc pozbawić go majątku, knują prze­ciwko niemu intrygę. Mariusz popada w konflikt z prawem; pod fałszywymi zarzutami zostaje zesłany na galery, skąd próbuje uciec. Zakochany w Kozecie Amadeusz stara się zdobyć jej rękę...


FRANCOIS CERESA

UCIECZKA

MARIUSZA


Kiedy Wilczarz przyszedł z wiadomością, że z baronową wszystko poszło jak zaplanowali, Thénardier siedział przy stole w swym mieszkaniu i liczył pieniądze.

   Jest tylko jeden problem — napomknął Wilczarz nieco zmieszany, stojąc z opuszczoną głową i mnąc czapkę w rę­kach. — Dziecko zostało porwane przez jakiegoś księdza.

   Księdza?

   Nawet zdzielił mnie grubą lagą.

Thénardier spiesznie wsypał monety do sakiewki. Wbrew obawom Wilczarza nie uniósł się, tylko chwilę zastanowił.

   Grubą lagą? Gérard mówił mi, że Moreau chodzi z grubą laską. To na pewno on. Carignol musi go odszukać i aresztować. Wiemy już, że ukrywa się gdzieś w pobliżu kościoła Saint--Sulpice i utrzymuje dobre stosunki z tamtejszym klechą. Podobno jest nawet profesorem. Muszę przyznać, że dosyć mnie to zdumiewa. Jeśli profesorowie biorą się za robotę zbójów, dokąd nas to doprowadzi!

   Prosto to celu — rzekł Wilczarz. — Zaraz się dowiesz dlaczego.

I opowiedział mu, że w pewnej chwili na progu przytułku dla podrzutków pojawiła się zakonnica, która była świadkiem, jak fałszywy ksiądz napadł na niego, a potem uciekł.

Na ustach Thénardiera pojawił się uśmiech zadowolenia.

7


              Bardzo dobrze, Wilczarzu. W tej sytuacji ów ksiądz jest
winny porwania. No a Carignol może prowadzić śledztwo
i działać jak najbardziej legalnie. Złapie tego Moreau martwego
lub żywego. I to raczej martwego niż żywego.

Rechot wstrząsnął całym jego ciałem.

              Oczywiście ani słowa garbusowi czy Gérardowi — za­
znaczył. — Przynajmniej na razie. Jeśli Burdin dowie się, że
nie wiadomo, gdzie jest dziecko, zacznie się bać. A wspólnik,
który się boi, staje się potencjalnym wrogiem.

Wilczarz upewnił go jednoznacznym gestem.

    Ja wybrałem, po której jestem stronie, Koci Królu. Obaj jesteśmy z tej samej gliny.

    Niewątpliwie, mój zuchu.

Thénardier darzył ślepym zaufaniem swego nowego poma-giera. Zdarzało mu się to po raz pierwszy. Czyż nie przygarnął go do swego domu? Nie umieścił w małym prowizorycznym mieszkanku na parterze, po lewej stronie na wprost podwórka i klatek na króliki? Czyż Wilczarz nic był jedynym człowiekiem mającym wgląd w rachunki Chat-Malin i warsztatu? Oczywiś­cie Rudas też korzystał niegdyś z tego przywileju. Ale go nadużył.

              Jeśli chodzi o Rudasa, przyszedł mi do głowy pewien
pomysł. Powiem mu, że jego ojca zabił Szkapa. A ty powiesz
Szkapie, że Rudas chce zabić małego Rafaela.

Wilczarz klepnął się w czoło.

    No właśnie, Koci Królu, zapomniałem powiedzieć ci czegoś o Rudasie!

    Tak? A mianowicie?

    Fałszywy ksiądz powiedział mi coś, co nie bardzo zro­zumiałem. Mówił o diamentach.

Thénardier przełknął ślinę.

    O diamentach?

    Powiedział mniej więcej tyle, że Rudas ma ich pełne kieszenie.

Thénardier wstał i jęknął z rozpaczą.

8


    Do licha! On, którego niemal wykarmiłem własną piersią!

    Czy to twoje kamienie? — zdziwił się Wilczarz.

    Tego nie powiedziałem...

Otworzył szufladę jakiegoś mebla zawalonego masą przeróż­ nych szpargałów, wyjął z niej pistolet i wręczył go Wilczarzowi.

              Weź to i daj Szkapie. Chcę, żeby te dwa ścierwa starły
się na ulicy. A do tego czasu zastanowię się, co dalej. W każ­
dym razie ty pójdziesz tam, gdzie rzucą się sobie do gardła,
i dobijesz rannych. Nie zapomnij też przetrząsnąć kieszeni
Rudasa!

Potem zerknął na zegarek i rzekł:

    Czy ta kobieta tam jest?

    Siedzi zakneblowana w moim pokoju. Są z nią Dwadzieś­ cia Dwa i Pégasse, Koci Królu. Mam wrażenie, że narkotyk przestaje działać. To istna furia!

*

Kozeta była przywiązana do krzesła i miała oczy zasłonięte przepaską. Kiedy Thénardier wszedł do cuchnącej nory Wil-czarza, Dwadzieścia Dwa i Pégasse zdjęli jej przepaskę z oczu. Mimo dziennego światła, które sączyło się przez opatrzone kratami jedyne okno, w pomieszczeniu było ciemno. Kozeta gwałtownie potrząsała na wszystkie strony głową i tupała nogami.

              Kim jesteście? — krzyczała. — Czego ode mnie chcecie?
Gdzie jest mój syn?

Thénardier dał oczami znak, by Dwadzieścia Dwa, Pégasse i Wilczarz zostawili ich samych. Usłuchali bez słowa.

Kozeta widziała teraz lepiej chudego bladego mężczyznę, który stał przed nią. Miał wciśniętą na oczy czapkę z kociej skóry i śmiał się bezgłośnie.

              Co to, skowronku, nie poznajemy ojczulka Thénardiera?
Lodowaty dreszcz wstrząsnął ciałem młodej kobiety. To on?

9


Starała się wymazać ze świadomości okres najwcześniejszego dzieciństwa, spychając go do ciemnych zakamarków pamięci, a oto teraz dopadł do niej znowu. Skowronek... Właśnie tak nazywał ją Thénardier, ten potwór, ten wyzyskiwacz, ten kat dzieci. Na to wspomnienie zaczęła drżeć jak osika. Wstrząsały nią kolejne fale drgawek, których nie mogła opanować. W gło­wie miała zamęt. Obraz Thénardiera stawał się coraz bardziej niewyraźny. O mało nie straciła przytomności.

              Ej tam, chyba mi nie zemdlejesz, Skowronku?
Kozeta otworzyła oczy. Thénardier z uśmiechem szczypał ją

w koniuszek ucha. Wszystko stało się znów wyraźniejsze. Przed jej oczami przesuwały się różne obrazy. Nagle zobaczyła zno­wu, jak w gospodzie U Sierżanta spod Waterloo w Montfermeil, przykucnięta na poprzeczce łączącej nogi kuchennego stołu, tuż przy kominie, odziana w łachmany, z bosymi stopami w drewnianych sabotach, robi na drutach wełniane pończochy dla Eponiny i Anzelmy, córek Thénardierów. A te jędze bawią się w jakimś kącie. Wyśmiewają z Kozety. Potem przed oczyma stanęła jej żona Thénardiera, olbrzymia kobieta z wystającym jednym zębem, podobna do żandarma, owłosiona i okrutna, która tak często chwytała za dyscyplinę wiszącą na gwoździu obok paleniska... I wreszcie on, Thénardier, z fajką w ustach, połączenie Shylocka z Volponem, w bluzie zarzuconej na czarne ubranie, człowiek, który na przemian przeklinał i robił znak krzyża.

              To pan?...

Teraz już nie robił znaku krzyża. Całkiem zszedł na złą drogę. Gdyby nie szpakowata broda, zasłaniająca sporą część jego lisiej twarzy, prawie się nie zmienił.

Kozeta znów lekko się zachwiała. Poczuła ucisk w piersi i o mało nie wybuchnęła płaczem. Ale nie. Nie zrobi mu tej przyjemności. Spięła się, rozluźniła i zaczerpnęła powietrza. Teraz wspomnienia stawały się wyraźniejsze. W owych czasach miała zaledwie osiem lat. I pod obojętnym spojrzeniem tego podłego człowieka, w którego duszy płonął żar nienawiści,

10


myła, szorowała, czyściła, zamiatała, harowała, cierpiała, do­ stawała ciągi. Kozeta kopciuszek, Kozeta dziecko-męczennik. Służąca do wszystkiego. Zwłaszcza do najcięższych prac. Trze­ba było dopiero czekać na pojawienie się Jeana Yaljean, czło­wieka zesłanego przez Opatrzność, który wyrwał ją ze szponów tego piekielnego stadła... Wykupił Kozetę jak niewolnicę. Dobił targu z jej dręczycielami. Ale Thénardier jeszcze nie darował, pojechał za nimi i usiłował wyciągnąć z Jeana Valjean więcej pieniędzy.

Panie, którego nazwiska nie znam, albo zapłaci mi pan pięć tysięcy franków, albo zabiorę Kozetę".

Na widok kija Jeana Valjean znieruchomiał i osłupiał. Potem szedł jeszcze za nimi przez las. Jean Valjean odwrócił się, trzymając za rękę Kozetę, która przyciskała do piersi lalkę Katarzynę. Spojrzał tak ponuro, że Thénardier uznał, iż nic nie wskóra, i zawrócił.

    A więc pan żyje? — spytała Kozeta z pewną siebie miną.

    A dlaczego chciałabyś, bym umarł i już nigdy nie zoba­czył mego Skowronka?

Odrzucił głowę do tyłu i zarechotał, aż ślina zabulgotała mu w gardle.

    Proszę mnie rozwiązać albo zacznę krzyczeć.

    Ależ oczywiście, moja czarodziejko.

Zbliżając się do Kozety, Thénardier sprawdził, czy w kieszeni ma buteleczkę ze środkiem nasennym. Powiedział sobie w du­szy, że Gérard jest jednak bardzo przydatnym człowiekiem. Chociaż nie lubił tego osobnika, który prowadził rozwiązłe życie, przyznawał, że ma on co najmniej dwie zalety: dostarcza, co trzeba, i nie zadaje zbędnych pytań. Należy zresztą przyznać, że ani Koci Król, ani Burdin o niczym go nie informowali.

              Obiecaj, że nie będziesz się szarpała i starała zaalar­
mować całej dzielnicy — rzekł Thénardier wślizgując się za
krzesło, do którego była przywiązana Kozeta. — W każdym
razie — dodał, parskając śmiechem — i tak nikt by cię nie
usłyszał.


Rozwiązał dłonie młodej kobiety i pozwolił, by sama uwolniła się z pęt krępujących nogi. Przyglądał sięjej dłuższą chwilę. Była ładną niewiastą. Niegdyś, gdy był oberżystą w Montfermeil, zdarzało mu się oglądać za spódniczkami. Do tego stopnia, że jego zazdrosna połowica zwalniała kolejne służące, które chętnie przyjmowały jego zaloty. A teraz, gdy podobne myśli nigdy nie przychodziły mu już do głowy, spostrzegł, że mała Kozeta jest bardzo w jego guście. Dość pulchna, jasnowłosa jak amorek, bardzo elegancka w marszczonej w talii sukni koloru granatu.

              Wyrosłaś na śliczną dziewczynę, Skowronku.
Kozeta wzięła się pod boki i zatopiła wyzywające spojrzenie

w oczach starca.

—  Niech się pan przejrzy! — zawołała, wskazując szybę w oknie, wystarczająco brudną, by służyć jako lustro. Jakiż czarujący z pana Romeo! Jest pan starym dziadem, panie Thénardier! Co za wstyd! Na pański widok zbiera mi się na wymioty!

              No więc wymiotuj, ślicznotko.

Ta krótka i pogardliwa odpowiedź wywołała w Kozecie tyle wspomnień, że spurpurowiała. Z jej piersi wydarł się krzyk wściekłości, a szczęki się zacisnęły. Rzuciła się na Thénardiera z paznokciami, by rozorać mu twarz.

              Do diaska! — zawołał. — A to mała zaraza!

Chciał uskoczyć, ale potknął się i upadł. Gdy tak leżał na ziemi, kopnęła go w brzuch.

    Pamięta pan, Thénardier?! — wrzasnęła i nogą zadała mu cios w twarz. — Pamięta pan?!

    Hej tam, chodźcie no tutaj — krzyknął, zasłaniając się nieporadnie rękami.

Do pokoju wpadli Wilczarz, Dwadzieścia Dwa i Pégasse. Natychmiast obezwładnili Kozetę, która nadal rzucała się na Thénardiera.

              A to harpia — powiedział stary, podnosząc się z pomocą
Wilczarza. — Popatrzcie, podrapała mi twarz do krwi! Ale
jeszcze wytresuję tę nadętą damułkę!

12


Potem zwrócił się do Dwudziestu Dwu i Pégasse'a:

              Rozbierzcie mi tę księżniczkę, a potem niech włoży
łachy, które wam dałem!

Dwaj obwiesie nie dali się prosić. Kozeta nawet nie protes­towała. Obrzuciła każdego z obecnych spojrzeniem pełnym wyzywającej wyższości. Wszyscy opuścili oczy.

              Coście się tak zacukali? — powiedział ochrypłym głosem
Thénardier. — Do roboty, Pégasse.

Zbir rzucił Kozecie męskie łachy, które przygotował dla niej Thénardier. Nie stawiała oporu. Spokojnie, z prowokacyjną pogardą, włożyła spodnie i koszulę. Po kryjomu wzięła swój kryształowy kamień i wsunęł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin