Benoit Duteurtre - Migawki z Paryża A.D. 2011.pdf

(96 KB) Pobierz
Benoit Duteurtre
Charming Paris
Nowoczesny Paryż od zawsze przyciągał ludzi z całego świata. Od
wielu dekad przybysze nie tylko oglądają zabytki, ale też chcą zaspokoić
swoje, podsycane przez lektury, pragnienie doświadczenia paryskości. Dziś
starania przemysłu turystycznego i inwestorów na rynku nieruchomości
sprawiły, że nie trzeba go już szukać na własną rękę. Najbardziej znane
dzielnice miasta powoli przekształcają się w wielki park tematyczny,
którego bohaterem jest sam Paryż. Skrojony na potrzeby przeciętnego
turysty spektakl paryskości trwa na okrągło, podporządkowując sobie
życie zwykłych mieszkańców stolicy Francji.
W piekarni na mojej ulicy większość turystów porozumiewa się w języku
„globalnym". Wchodzą do środka i, mamrocząc kilka słów po angielsku,
zamawiają swoje kanapki. Ale bywa, że Amerykanie wyrzucają z siebie długie
i skomplikowane zdania, z tą szczególną pewnością siebie, na jaką stać
przedstawiciela kultury dominującej. Czasem, jeśli akurat stoję w kolejce,
ośmielam się zwrócić im uwagę, że we Francji zasadniczo mówi się po
francusku i grzeczność nakazywałaby zapytać: „Czy mówi pani po angielsku?".
Niektórzy patrzą na mnie zdumieni i nawet rozumiem ich zdumienie. Gdyż
wszystko dookoła wydaje się tak zorganizowane, by oszczędzić im tego rodzaju
wątpliwości. Kawiarnie, wystylizowane na tradycyjne francuskie bistra, oferują
klientom appetizery i French Merlot. Autobusy, podjeżdżające co 5 minut, by
przewieźć turystów od jednego zabytku do drugiego, wyświetlają napisy po
angielsku. Krótko mówiąc, podróżnik pragnący zobaczyć po pierwsze Paryż,
a po drugie Eurodisneyland, może mieć wrażenie, że już będąc dwa kroki od
Notre Dame znalazł się w jakimś zaułku globalnego parku rozrywki.
Zawsze jednak muszę uważać, by nie uskarżać się zanadto i nie dać
swoim rozmówcom okazji do łatwego triumfu i przypomnienia mi, że
mieszkanie na Ile de la Cité stanowi ogromny przywilej, nawet jeśli wiążą się
z nim pewne niedogodności. Zazwyczaj więc ograniczam się do omawiania
różnic w zachowaniach turystów włoskich, niemieckich, hiszpańskich – mimo
wszystko da się w nich rozpoznać pewne cechy charakterystyczne. Ale widzę
jednocześnie, że zmiany w centrum Paryża przybierają na sile. Niebawem we
wszystkich historycznych miastach Europy (Praga, Wenecja, Rzym…)
znajdować się będą takie same strefy, w których w ciągu dnia przewalają się
tłumy turystów, a mieszkania, z powodu gwałtownie rosnących cen, są
stopniowo wykupywane przez bogatych rezydentów.
Dom, w którym zamieszkałem w 1988 r., był wówczas dość tani.
Mieszkali w nim emeryci, studenci i młode małżeństwa, które wprowadzały się
na rok lub dwa, by później przenieść się w strony bardziej odpowiadające ich
idyllicznie rodzinnej wizji. Na ulicy, pomiędzy butikami z pamiątkami, ostały
się jeszcze wówczas: sklep mięsny, optyk, apteka, piekarnia, kiosk z gazetami
i zapomniany kabaret La Colombe, w którym Guy Béart debiutował w latach
50. Jednak odkąd się tu wprowadziłem, obserwuję ostrożne „przemiany",
przeprowadzane teraz zamiast brutalnych „renowacji" z lat 60. Zmiany, które
całkowicie zmieniają charakter dzielnicy, w myśl zasad zorganizowanej
malowniczości.
W tamtym czasie do okolicznych knajpek często zachodzili ludzie
pracujący w Hotel Dieu, by zjeść „danie dnia" albo wypić kawę. Teraz jednak
bistra zniknęły, a zamiast nich pojawiły się komfortowe sale restauracyjne,
w których nie można usiąść bez zezwolenia kelnera i gdzie można zamówić
drogie dania z mikrofalówki. Nowi pracownicy pogardliwie odnoszą się do
klientów siedzących przy barze i zamawiających mniej lub bardziej alkoholowe
napoje. Bardziej sobie cenią klientelę międzynarodową, gotową czerpać hojną
ręką ze swoich wakacyjnych budżetów, przeznaczonych na iluzję Paryża. Stąd
panoszące się wszędzie ostatnio dekoracje w stylu neofrancuskim, składające
się z połączenia pseudoimpresjonistycznych fresków i obrusików w kratkę.
I tak dobrze, jeśli kelner stojący przed wejściem i naganiający klientów nie jest
przebrany w strój oberżysty z XIX w. Jednocześnie ceny wzrosły co najmniej
dwukrotnie. Sklep mięsny zmienił się w bar szybkiej obsługi. Później
wkroczyły znane marki, takie jak lody Häagen Dazs i okulary przeciwsłoneczne
Solaris. Zamiast apteki pojawił się sklep firmowy L’Occitane, a w nim rój
entuzjastów prowansalskich mydeł (można je kupić także w Tokio i Chicago,
ale znacznie lepiej, kiedy przywiezie się je prosto z Francji).
Kolejna faza prac, zapoczątkowana za rządów Jeana Tibériego – i której
nie można mieć tak całkiem za złe byłemu merowi Paryża – polegała na
poszerzeniu chodników, zasadzeniu różowych kasztanowców i wprowadzeniu
zakazu postoju autokarów. Kiedy jeszcze wszystkie budynki zostały wybielone
jeden po drugim, ta praktyczna do tej pory uliczka stała się właściwie prawie
urocza. Jeżdżą po niej eleganckie, dwuosobowe riksze, w których siedzą
dwójkami turyści, obwożeni po mieście przez miejscowych rowerzystów.
Zamiast zakazanych teraz autobusów pojawiły się prywatne minibusy i inne
„limuzyny" przeznaczone dla zamożnej klienteli. Później namnożyło się
różnych nowych firm oferujących turystom piętrowe autobusy, dziwnie
przypominające te jeżdżące po Londynie. Korkują one dzielnicę prawie tak
samo jak wcześniej. Można by się poratować transportem rzecznym,
zapewnionym pomiędzy wieżą Eiffla a Jardin des Plantes, ale w nim,
w przeciwieństwie do Vaporetto, nie można używać normalnych biletów na
metro. Paryżanin musi się więc zaopatrzyć w „pass", przewidziany tylko dla
przyjezdnych klientów.
Dzięki zmianom przeprowadzonym na rue Arcole można było
powiększyć strefę turystyczną i stworzyć nieprzerwany obieg między Notre
Dame a placem przed Hotel de Ville, na którym organizowane są setki imprez
(zimą jazda na łyżwach, „dziki ogród" latem, a w międzyczasie rozmaite święta
powietrza, wody, krwi, solidarności, trwałego rozwoju itd.). Na trasie
poustawiane są tablice informacyjne, dzięki którym turyści mogą obejrzeć po
drodze wieżę Saint Jacques albo Musée d’Orsay i nie pogubić się. Jedynym
zgrzytem podczas tej idealnej promenady jest czarna sylwetka Hotel Dieu.
Dziwnym wydaje się fakt, że ten pozbawiony wdzięku budynek wciąż tkwi
w samym sercu miasta, pozostając przy swojej bezpośredniej funkcji:
przyjmować nagłe przypadki i leczyć chorych w salach, które przecież,
przerobione na pokoje hotelowe, warte byłyby fortunę. Zapewne dlatego mówi
się o tym, by ten „smutny szpital" przekształcić w przestrzenie biurowe albo,
czemu nie, w luksusową rezydencję.
Na dwóch wyspach (Ile de la Cité i Ile Saint Louis) mój dom stanowi już
wyjątek. Przede wszystkim widać liczne mieszkania, których rolety spuszczone
są przez jedenaście miesięcy w roku, a które służą za wakacyjne lokum
inwestorom i posiadaczom fortun. Od 1960 r. Paryż ma o 600 tys. mieszkańców
mniej. Głównie ubyło tych wywodzących się z klasy robotniczej i klas
średnich. Wszystkie usługi się do tego dostosowały – jak ta knajpka, do której
jeszcze niedawno można było zajść późnym wieczorem i coś zjeść… Dzisiaj,
po przejściu fali turystów, wszystko się zamyka. Nieco dalej, na ulicy Saint-
Louis en l’Isle, wskutek tej samej ewolucji, każdy sklep przekształcił się
w galerię sztuki lub dekoratorstwa, jak we wszystkich „najpiękniejszych
miasteczkach Francji", gdzie bardziej prymitywne formy egzystencji są już
całkiem wyparte przez budki z wyrafinowanym rzemiosłem.
Każdego rana przed przybyciem klienteli batalion sprzątaczy we
fluorescencyjnych kombinezonach przejeżdża zielonymi samochodami
i przeczesuje galijskie miasteczko. Policja również czuwa. W pełni sezonu
furgon strażników miejskich stacjonuje na środku Petit Pont i pilnuje, by
„rolkowcy" nie oddawali się swoim skomplikowanym improwizacjom, mimo
że przecież wpisuje się to w średniowieczną tradycję tego placu. Nikomu za to
nie przeszkadza wielka tablica reklamowa zasłaniająca Conciergerie: renowacje
zabytków historycznych dały firmom takim jak Dior czy Macintosh możliwość
reklamowania się w samym centrum historycznej dzielnicy. Jakby ich
nowoczesne loga miały stanowić przeciwwagę dla archaizmu Hotel Dieu i jego
transparentów Confédération général du travail (CGT) apelujących o „ocalenie
służb publicznych".
W tym sztucznym Paryżu kilku autentycznych biedaków stara się
wskrzesić niegdysiejszy Dziedziniec Cudów. Przy wyjściu z Notre Dame
garstka Romów toczy zażartą i dość spektakularną rywalizację w wyciąganiu
pieniędzy od turystów za swoje kalectwa. Leżąc na ziemi i rzeżąc, wyciągają
puste sakiewki. Między nimi krążą nastoletnie dziewczęta w długich
spódnicach, w stylu Esmeraldy. Podchodzą do turystów z tabliczkami (również
po angielsku), z których wynika, że są uciekinierkami z Bośni. Od pewnego
czasu coraz więcej jest akordeonistów. Niektórzy, np. stary Rumun na wózku
inwalidzkim, który zainstalował się pod moim domem, znają tylko trzy akordy,
pozwalające im zagrać początek La vie en rose czy Sous les ponts de Paris .
Któregoś dnia, będąc już u kresu wytrzymałości nerwowej, zapytałem go, czy
mógłby trochę zmieniać repertuar. Smętnie wskazał na parę Japończyków,
którzy płacili tylko za szlagiery Edith Piaf. To właśnie tego szukają, to bowiem
umacnia ich w poczuciu odkrywania tego „romantycznego" miasta
i autentycznego ulicznego akordeonisty z Paryża.
To nie koniec absurdalnych sprzeczności, jakie kryje w sobie Paryż
marzeń, ideał rozpowszechniany przez kino i reklamę. Widać to dobrze w pełni
lata, kiedy w ramach akcji „Paris Plage", zaraz naprzeciwko betonowe
wybrzeże Sekwany zamienia się w plażę, a całe społeczeństwo – w masę
turystyczną, przybywającą tu szukać wakacyjnych wrażeń… Trochę wyżej
samochody, dla których zamknięto przejazd na dole, stoją w permanentnym
korku – jak ponura rzeczywistość czająca się tuż na granicy pięknego snu –
a spaliny dyskretnie opadają na tłum spragniony świeżego powietrza i widoku
spokojnie płynącej rzeki.
tłum. Magdalena Kowalska
Źródło: Le Monde diplomatique 8/2011
988830528.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin