Child Lee - Bez pudla.pdf

(1204 KB) Pobierz
229466457 UNPDF
Lee Child
Bez pudła
Without fail
Przełożyła Paulina Braiter
229466457.001.png
Rozdział 1
Dowiedzieli się o nim w lipcu. Przez cały sierpień byli wściekli, we wrześniu
próbowali go zabić. Zdecydowanie za wcześnie; nie byli gotowi. Próba zakończyła się
fiaskiem. Mogło dojść do katastrofy, ale w istocie zdarzył się cud, bo nikt niczego nie
zauważył.
Posłużyli się tradycyjną metodą, by oszukać ochronę, i zajęli pozycję trzydzieści
metrów od miejsca, w którym miał przemówić. Użyli tłumika i chybili o parę centymetrów.
Pocisk musiał przelecieć mu tuż nad głową, może nawet przez włosy, ponieważ cel
natychmiast podniósł rękę i przygładził je z powrotem, jakby wiatr wzburzył mu fryzurę.
Później oglądali to wiele razy w telewizji. Podniósł rękę i przygładził włosy. Nic poza tym.
Kontynuował wystąpienie, nieświadom niczego, bo z definicji kula z broni z tłumikiem jest
zbyt szybka, by dało się ją dostrzec, i zbyt cicha, by ją usłyszeć. Chybiła, zatem i poleciała
dalej. Nie trafiła też w nikogo innego za jego plecami, w żadną przeszkodę, budynek – leciała
dalej prosto, niestrudzenie, póki nie wyczerpała się jej energia, a siła ciążenia nie ściągnęła jej
na ziemię wprost na rozległe łąki. Nikt nie zareagował, nikt nic nie zrobił. Zupełnie jakby kuli
wcale nie wystrzelono. Nie próbowali ponownie. Byli zbyt wstrząśnięci.
A zatem klęska i cud, a także nauczka. Przez cały październik działali niczym
zawodowcy, którymi byli. Uspokajali się, zaczynali od nowa, rozmyślali, uczyli się,
przygotowywali drugą próbę. To będzie lepsza próba, starannie zaplanowana i właściwie
wykonana. Połączenie techniki, drobiazgowości i wyrafinowania, przyprawionych zdrożnym
strachem. Godna próba. Twórcza. I przede wszystkim zakończona sukcesem.
A potem nadszedł listopad i reguły się zmieniły.
* * *
Filiżanka Reachera była pusta, lecz wciąż ciepła. Uniósł ją ze spodeczka i przechylił,
obserwując spływającą ku niemu resztkę kawy, powolną i brązową niczym muł rzeczny.
– Kiedy trzeba to zrobić? spytał.
– Jak najszybciej – odparła.
Skinął głową. Wysunął się zza stolika i wstał.
– Odezwę się za dziesięć dni – oznajmił.
– Żeby poinformować o swojej decyzji?
Pokręcił głową.
– Żeby powiedzieć, jak mi poszło.
– To akurat będę wiedziała.
– No dobra, w takim razie żeby powiedzieć, gdzie masz wysłać pieniądze.
Zamknęła oczy i uśmiechnęła się. Spojrzał na nią.
– Sądziłaś, że odmówię? – spytał.
Uniosła powieki.
– Sądziłam, że trudniej cię będzie przekonać.
Wzruszył ramionami.
– Tak jak mówił Joe, uwielbiam wyzwania. Joe zwykle miał rację w takich sprawach.
Zwykle miał rację w wielu sprawach.
– Teraz nie wiem, co powiedzieć. Chyba powinnam podziękować.
W milczeniu odwrócił się ku wyjściu, w tym momencie jednak wstała, blokując mu
drogę. Przez chwilę trwali bez ruchu, skrępowani, uwięzieni za stolikiem. Wyciągnęła rękę,
on ją uścisnął. Przytrzymała go ułamek sekundy dłużej, a potem wspięła się na palce i
ucałowała w policzek. Usta miała miękkie, ich dotyk palił niczym uderzenie prądem.
– Uścisk dłoni nie wystarczy – oznajmiła. – Zrobisz to dla nas. – Zawiesiła głos. – A
poza tym o mało nie zostałeś moim szwagrem.
Reacher milczał, skinął tylko głową i szurając nogami, wydostał się zza stołu. Raz
jeden obejrzał się za siebie, potem wyszedł po schodach na ulicę. Na jego dłoni pozostał ślad
jej perfum. Reacher poszedł do kabaretu, zostawił w garderobie list do przyjaciół, potem
ruszył w stronę autostrady. Miał dziesięć dni na to, by znaleźć sposób zabicia czwartej
najlepiej strzeżonej osoby na świecie.
* * *
Wszystko zaczęło się osiem godzin wcześniej. W sposób następujący: szefowa
zespołu, M. E. Froelich przyszła do pracy w poniedziałkowy ranek trzynaście dni po
wyborach, w godzinę przed drugą naradą strategiczną, siedem dni po tym, jak ktoś pierwszy
raz wymówił słowo „zamach”, i podjęła ostateczną decyzję. Natychmiast ruszyła na
poszukiwanie swego bezpośredniego przełożonego. Znalazła go w pokoju sekretarki przed
gabinetem. Wyraźnie dokądś szedł i widać było, że się spieszył. Pod pachą trzymał teczkę,
jego twarz miała wyraz mówiący jasno: trzymaj się z daleka. Ona jednak odetchnęła głęboko i
dała mu do zrozumienia, że musi porozmawiać natychmiast. Pilnie. Rzecz jasna nieoficjalnie i
na osobności. Przystanął na chwilę, odwrócił się gwałtownie i skierował z powrotem do
swego gabinetu. Pozwolił jej wejść do środka, po czym zamknął drzwi – dość cicho, by
niezaplanowane spotkanie nabrało nieco spiskowego charakteru, lecz dostatecznie stanowczo,
aby nie miała cienia wątpliwości, że zakłócenie porządku dnia mocno go zirytowało. Zwykłe
szczęknięcie zamka niosło ze sobą wyraźną wiadomość, wyrażoną w jasnym i zrozumiałym
języku biurowej hierarchii: oby nie była to strata czasu.
Po dwudziestu pięciu latach pracy był weteranem i szybkimi krokami zbliżał się do
emerytury. Przekroczył już pięćdziesiątkę, dawne czasy minęły bezpowrotnie. Wciąż wysoki,
wciąż szczupły i umięśniony, szybko jednak siwiał i stawał się miękki. Nazywał się
Stuyvesant; gdy pytano o pisownię, wyjaśniał nieodmiennie: „Jak ostatni dyrektor generalny
Nowego Amsterdamu”, po czym, czyniąc ukłon w stronę współczesnego świata, dodawał:
„Jak papierosy”. Przez całe życie ubierał się w klasyczne stroje od Brook Brothers, uważano
jednak, iż potrafi dostosować swą taktykę do okoliczności. A co najważniejsze, nigdy nie
przegrał, ani razu, a pracował od bardzo dawna i miewał sporo trudnych chwil. Tym samym
w bezlitosnym rachunku organizacji uważano go za dobrego szefa.
– Wydajesz się nieco nerwowa – zauważył.
– Jestem zdenerwowana – przyznała Froelich.
Gabinet miał mały i cichy, skąpo umeblowany, bardzo czysty. Ściany pomalowano na
biało, wnętrze oświetlała lampa halogenowa. W jedynym oknie wisiała biała wertykalna
żaluzja – do połowy zaciągnięta, przysłaniała szary świat zewnętrzny.
– Czemu się denerwujesz? – spytał.
– Muszę prosić o pozwolenie.
– Na co?
– Na coś, czego chcę spróbować – odparła.
Była dwadzieścia lat młodsza od Stuyvesanta, miała dokładnie trzydzieści pięć lat.
Raczej wysoka, ale nie przesadnie: może 3, 5 centymetra więcej niż średnia wzrostu
Amerykanek jej pokolenia. Lecz promieniujące z niej inteligencja, energia i żywotność
sprawiały, że opisując ją, nikt nie użyłby słowa „przeciętna”. Jednocześnie gibka i
muskularna, z jasną, połyskującą skórą i błyszczącymi oczami wyglądała jak sportsmenka.
Włosy miała krótkie, jasne i dość potargane. Sprawiała wrażenie, jakby w pośpiechu
wyskoczyła spod prysznica i przebrała się, świeżo po zdobyciu złotego medalu na
olimpiadzie, najpewniej w sporcie drużynowym; zupełnie jakby nie zaszło nic wielkiego,
jakby chciała zniknąć ze stadionu, nim zjawią się dziennikarze telewizyjni i zasypią ją
pytaniami. W sumie wyglądała na osobę bardzo kompetentną i jednocześnie skromną.
– Co dokładnie? – spytał Stuyvesant.
Obrócił się i położył teczkę na biurku. Wielki mebel był zwieńczony blatem z szarego
sztucznego kamienia – przykład nowoczesnego mebla biurowego, obsesyjnie czystego i
wychuchanego niczym antyk. Stuyvesant słynął z tego, że nigdy nie zostawiał niczego na
blacie. Biurko miał zawsze puste. Nadawało to jego gabinetowi aurę niezwykłej fachowości.
– Chcę, żeby zrobił to ktoś z zewnątrz – oznajmiła Froelich.
Stuyvesant ułożył teczkę dokładnie w narożniku biurka i przesunął palcami po
krawędzi, jakby sprawdzał, czy dobrze wpasował ją w kąt.
– Uważasz, że to dobry pomysł?
Froelich milczała.
– Przypuszczam, że masz już kogoś na oku.
– Znakomitego kandydata.
– Kogo?
Froelich pokręciła głową.
– Nie powinieneś o niczym wiedzieć – rzekła. – Tak będzie lepiej.
– Polecono go?
– Albo ją.
Stuyvesant skinął głową. Dzisiejsze czasy.
– Czy osoba, którą masz na myśli, została polecona?
– Tak, przez doskonałe źródło.
– Z organizacji?
– Tak – powtórzyła Froelich.
– Zatem już o tym wiemy.
– Nie, źródła nie ma już w organizacji.
Stuyvesant odwrócił się ponownie i przesunął teczkę równolegle do dłuższej krawędzi
blatu, a potem znów do krótszej.
– Pozwól, że zabawię się w adwokata diabła. Awansowałem cię cztery miesiące temu.
Cztery miesiące to bardzo długo. Decyzja o sprowadzeniu kogoś z zewnątrz może świadczyć
o pewnym braku wiary we własne siły, nieprawdaż? Co na to powiesz?
– Nie mogę się tym przejmować.
– A może powinnaś. To może ci zaszkodzić. Sześciu facetów chciało dostać tę pracę.
Jeśli zatem to zrobisz i sprawa się wyda, będziesz miała prawdziwy problem. Przez resztę
życia, aż do emerytury, sześć sępów będzie siedziało ci na karku, powtarzając „a nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin