Herling-Grudziński_Gustaw_-_Wędrowiec_cmentarny.doc

(154 KB) Pobierz

Herling-Grudziński

Wędrowiec cmentarny

 

Posłowiem opatrzył

 

 

Pociąg towarowy z Grosseto, wyjątkowo długi, wtoczył się na rzymski dworzec Termini; długość zmusiła go do kilkunastu minut manewrowania, kolejarze wyskakiwali i wskakiwali do wagonów z czerwonymi chorągiewkami, krzyżowały się gwizdki, wreszcie znaleziono miejsce na ostatnim, dwudziestym czwartym torze, blisko muru przylegającej do toru dzielnicy miasta. Odczepiono lokomotywę i odprowadzono ją na czoło toru. Kolejarze ze swoimi kolejarskimi kuferkami ze skóry ruszyli grupkami w stronę dworcowej kantyny. Czerwony wąż pociągu towarowego zmartwiał.

Trwał martwy jakieś pół godziny. Wreszcie w przedostatnim wagonie uchyliła się plandeka, zrzuciwszy grubą warstwę śniegu, wynurzyła się głowa w czapce uszance, wzrokiem ogarnęła otoczenie, zanurzyła się znowu pod

9

plandekę, po czym pękaty, wyrzucony przez otwór plecak wylądował na wewnętrznym peronie, niewidocznym z innych pociągów i peronów. W ślad za nim ukazała się w otworze górna część tułowia. Właściciel plecaka wygramolił się na tyle, by móc wyskoczyć na peron. Założył sobie plecak i powoli, ostrożnym krokiem poszedł wzdłuż wagonu w stronę stacji. Kolejarz ze zwiniętą chorągiewką, wyskoczywszy nie wiadomo skąd, krzyknął do niego: Chi sei?*. Odpowiedział: No Italian (jak na innych etapach wędrówki odpowiadał: No French, no English, no Belgian). Po przerwie dorzucił: Bośnia. Bośnia była jeszcze wtedy otoczona powszechną sympatią, wtedy, czyli zimą 1999 roku. Gdyby był dorzucił prawdę, czyli Serbia, mogłoby się to dla niego źle skończyć. Kolejarz odmruknął salute i puścił go wolno.

Na końcu peronu, przed wejściem na szeroki korytarz dworcowy, skręcił do ubikacji. Wpakował się z trudem — plecak był bardzo pękaty — do kabiny. Tam usiadł na sedesie i wypróżnił się po trzech dobach podróży, przeglądając zwitek

* (wł.) — Kim jesteś? (Wszystkie przypisy dodał Zdzisław Kudelski).

10

prospektów turystycznych wyciągnięty z jednej z kieszeni plecaka. Studiował plan Rzymu, palcem wykreślił sobie trasę, wpatrywał się w nią uważnie, by ją dobrze zapamiętać, zapiął się i wraz z plecakiem wyszedł z kabiny do rzędu umywalni w przedsionku. Mył się długo, popijał co jakiś czas wodę z kranu, wpatrywał się w swoją twarz w lustrze niezdecydowanym wzrokiem. Ogolić się? Nie, lepsza jednak jest ta krótka i szeroka broda, czarna z pasemkami siwizny. Lepsza, lepsza, także jako maska przyrośnięta już do jego twarzy.

Miał trochę włoskich pieniędzy, więc w dużym barze dworcowym wypił na stojąco kawę z mlekiem i zjadł słodką bułkę.

Bez trudu znalazł Via Nazionale i pewnym krokiem poszedł w stronę Placu Weneckiego. Parę razy przyglądali mu się podejrzliwie policjanci i przechodnie, ale nikt go nie zatrzymał. Z Placu Weneckiego poszedł na skos, w kierunku Piramidy. Tam szukał zapamiętanej z planu miasta ulicy Caio Celestio. Znalazł ją i z daleka już dostrzegł bramę cmentarza niekatolickiego dla cudzoziemców. Wpuszczono go, chociaż stróż spojrzał niechętnie i na niego, i na jego pie-

li

сак. Powiedział parokrotnie: Dukić, Dukić, wcisnął stróżowi banknot i został zaprowadzony na przeciwległy kraniec cmentarza Keatsa i Shelleya. Wiedział, że tu leżą dwaj poeci angielscy, wiedział także, że tu został pochowany wielki serbski uczony Dukić, który przez wiele lat, aż do przedwczesnej śmierci, wykładał na Uniwersytecie Rzymskim. Oto jego grób, obok grób jego żony, dwa metry od muru. Serce aż podskoczyło mu z radości, gdy doświadczonym okiem dostrzegł sporą murowaną komórkę opodal grobu Dukiciów i obluzowane kamienie w murze cmentarnym.

Było bardzo zimno, stróż ponaglał: „Zamykamy o szóstej", trzeba dziś wrócić na stację Terminu

Wracał więc uradowany. „Znalazłem miejsce — powtarzał do siebie w myślach — późnym wieczorem muszę cmentarz okrążyć i wydr eptać ścieżkę do obruszonego muru. A tam murowany domek dla mnie". Uśmiechnął się. „W serbskim towarzystwie Dukiciów".

Na dworzec wracał spokojniej, wolnym krokiem, znał już przecież drogę. Niewiarygodne,

12

jak przestał mu ciążyć ten ciężki plecak, w ciągu czterech przeszło lat przywykł do niego jak do garbu. Była godzina szczytu, masa ludzka wlewała się na Plac Wenecki ze wszystkich ulic, tu było najwięcej przystanków autobusowych. A gdyby tak usiąść na chwilę dla odpoczynku u stóp pomnika, Altare delia Patria według prospektu miasta, tortu ślubnego z kamienia według złośliwych turystów. Lepiej nie, jest pewnie na szczycie schodów strzeżony przez wartę, plecak może wzbudzić podejrzenia: a nuż wyładowany materiałem wybuchowym. Była mu na rękę godzina szczytu, część policjantów regulowała ruch, a część na chodnikach była zbyt oszołomiona, by zwrócić uwagę na samotnego barbo-ne, kloszarda. Słowo barbone wbił mu w głowę serbski tragarz w porcie genueńskim. Rodak, którego poznał podczas wyładunku statku, gdy został wezwany do pomocy na trzy godziny za nędzną zapłatę.

Wieczór był bardzo zimny, prawie mroźny, wiał ostry wiatr, gnąc drzewa uliczne i bębniąc w blaszane płyty z napisami na sklepowych

* (wł.) — Ołtarz Ojczyzny

13

drzwiach wejściowych. Pomyślał: jutro będzie trudno spać w komórce cmentarnej, na szczęście był posiadaczem niezwykle ciepłej derki, którą zdążył wcisnąć do plecaka w trakcie ucieczki z wojska.

Na dworcu, przez nikogo nie zatrzymywany, dokonał lustracji. Pętali się nocni barboni, podchodząc co jakiś czas do kąta koło zamkniętego już urzędu pocztowego. Prawdopodobnie czekali na moment, w którym będzie można ułożyć legowisko. Policja kolejowa udawała ze strachu, że tego nie widzi.

Około północy, gdy zamarły prawie kasy biletowe w pobliżu zamkniętego urzędu pocztowego, gdy wyludnił się całkowicie główny hall dworca z jednym tylko kioskiem gazetowym oświetlonym w rogu nad okienkiem dla nabywców, gdy w drzemkę zapadli klienci przy stolikach nocnego baru w oczekiwaniu na późne pociągi, gdy (słowem) dworzec przybrał charakter nieczynnej instytucji „pilnowanej" przez dwóch śpiących policjantów przy stoliku w barze, grupka barbonów zaczęła się rozkładać w upatrzonym miejscu. Na oko dziesięciu mężczyzn w młodym wieku i trzech starców. Młodzi

14

drogati, narkomani, kładli się na posadzce tak jak stali i natychmiast zwijali się w kłębek, starcy mieli jakieś szmaty ochronne przed chłodem wiszącym w powietrzu i bijącym od posadzki. Człowiek z plecakiem czekał, aż cała gromadka osunie się do snu, po czym na wyciągniętej z plecaka ciepłej derce położył się pierwszy z brzegu i, jak miał w zwyczaju, przypiął się łańcuszkiem do plecaka, który posłużył mu za poduszkę. A więc nadeszła pierwsza straszna godzina, taka sama od lipca 1995 roku (a zbliżało się Boże Narodzenie 1999). Godzina drżenia na całym ciele, potu oblewającego twarz, szczękania zębów, czasem krótkiego szlochu. Bezładna strzelanina, krew, rzeka krwi, setki ludzi to w drgawkach przedśmiertnych, to już w bezruchu śmierci, krzyk i płacz podobny do wycia, trupy na drogach, u wejścia do domów, na zielonych skwerkach, w otworzonych na przestrzał mieszkaniach. Dowódca z lornetką na balkonie największego domu na rynku. A w jednym z przestrzelonych domów, z czerwonym krzyżem nad drzwiami, widzi ją, Milenkę, w zakrwawionej pościeli na łóżku, z obwisłymi po obu stronach łóżka rękami, dowodem śmierci.

15

W budynku szpitalnym żyje i porusza się tylko siostra miłosierdzia, leżąca twarzą na stole operacyjnym. Milenka, Milenka... Nie miał odwagi popędzić do niej.

Była już pewnie druga lub trzecia w nocy, z płytkiego snu wytrącił go ktoś kładący się obok niego, ktoś bezwładny i raczej upadający tuż obok niego jak podcięty słupek. Sala dworcowa była oczywiście oświetlona całą noc, mógł więc obejrzeć natrętną kobietę. Miała może trzydzieści lat, ale wyglądała na grubo więcej, po oczach można było poznać narkomankę, wisiała na niej suknia, przedziwny łach rozdarty na piersiach tak szeroko, że z rozdarcia wypsnęły się obie piersi. Upadła więc obok niego i długo leżała bez ruchu i z zaciśniętymi kurczowo ustami. Jej twarz w narkotycznym letargu, wygładzona nim, wydała mu się naraz dość ładna, w każdym razie nie odpychająca. Po jakimś czasie przysunęła się i potem przywarła do niego, poszukując ciepła. Od dwóch lat - od wizyty w domu publicznym w Hamburgu — nie miał kobiety. Nie mógł zapanować nad sobą, a ona zdawała się nie czuć w ogóle, co się z nią dzieje. Posiadł ją bez trudu, bez najmniejszego oporu,

16

jak ludzką kłodę. Był tak wygłodzony i spragniony kobiety, że akt, rzadko przerywany jej cichym jękiem, ciągnął się bez końca. Gdy odpadł od niej wreszcie, w grupie śpiących i ogłuchłych nikt nie drgnął, wszyscy leżeli pokotem bez ruchu, jedynie trzej starcy pochrapywali w lekkich podrygach. Przebudziwszy się o szóstej, nie znalazł obok siebie młodej narkomanki w łachmanach. Spakował plecak, poczuł się tak lekki, jak poprzedniego dnia o świcie po posiedzeniu w stacyjnej ubikacji.

Była niedziela, pustawo na placu przed dworcem, mało ludzi na ulicach, rzadkie autobusy poranne.

Jako były oficer posiadał dar szybkiej orientacji w studiowaniu map i planów topograficznych. Znal już Rzym na tyle, że nie musiał powtarzać tych samych szlaków. Przeciął zatem plac przed Via Nazionale i doszedł do Vittorio Ve-neto. Stamtąd, po krótkim marszu, zobaczył plamę zieleni. Na planie miasta widniał napis Pin-cio. Dobrze będzie połazić szybkim krokiem po ogrodzie dla rozprostowania kości w ten przejmujący chłód, na szczęście bez deszczu, prze-

17

ciwnie, z niebem nad głową powlekającym się stopniowo czystym błękitem w miarę dojrzewania porannej pogody. Jaka jest siła przyzwyczajenia, zamienia się [ono] w tik nerwowy! Dotknął górnej lewej kieszeni przefarbowanej kurtki wojskowej, „ważny papier podręczny" zaszeleścił jak co dnia. „Ważny papier podręczny" to zaświadczenie tożsamości (z małą fotografią) Ra-dovana Markovicia, wystawione w Lyonie dzięki mieszkającym tam Serbom; i naturalnie po „posmarowaniu" paroma banknotami. Jakie to szczęście, że uciekając, miał pas pełen pieniędzy w obcych walutach, z rabunku rzecz jasna w wojskowym, zwycięskim pochodzie. Gospodarował tymi pieniędzmi z nadzwyczajną przezornością i oszczędnością. Musiały starczyć na długo. Drugi wielki wydatek, dużo większy, to książeczka paszportowa w prawej wewnętrznej kieszeni kurtki, kieszeni zapiętej dużą metalową agrafką. Na to poszła pokaźna rzeczywiście suma w Trieście, zaraz po ucieczce. Przedstawiciel konsulatu, serbski żulik, dużo ryzykując, dużo też zaśpiewał. Ale opłacało się. Paszport był bez skazy; i opiewał na dziesięć lat.

18

W Pincio krążył energicznie alejami, jakby odbywał zaprawę sportową z obciążeniem. Wciąż jednak czuł w kościach zmarzlicę. Toteż ucieszył go widok małego ogniska pod murkiem panoramicznym, odgradzającym ogród od schodów, które (jak wskazywał plan miasta) prowadziły na Plac Hiszpański. Małe ognisko podsycały deseczkami dwie stare prostytutki. O tej porze? Gdzież one znajdą klientów pół godziny po szóstej? No ale to ich sprawa. Moją sprawą jest ogrzać sztywne dłonie przy pełzających ognikach. Dopuściły go natychmiast, myśląc może, że ten objuczony tramp okaże się w erotycznej potrzebie o krok od ogrodowego zagajnika. Ale nie powiedział ani słowa, pochylił się, milcząc nad ogniskiem z wyciągniętymi rękami. Jedna z nich, ze słowami „napij się, biedaku", podała mu kubek gorącej cieczy, podobnej do kawy.

Przypomniał sobie, ciągle mając plan miasta w pamięci, po zejściu w dół aż do Tybru i idąc na prawo bulwarem, dociera się do ulicy Discesa Parioli, gdzie pod numerem siódmym mieszkał między wojnami profesor Dukić z rodziną, wykładowca „bałkanistyki" na rzymskim uniwersytecie. No ale umarł krótko przed drugą woj-

19

ną, a w kilka miesięcy później umarła jego żona. Mieli dzieci? Tego nie mówiła przedmowa do niemieckiego wydania (w Szwajcarii) jego pośmiertnej książki Wielka choroba Europy. Rzecz o patologiach europejskich. Znał jedyny obcy język, niemiecki, a ponieważ sporo się o niej mówiło podczas jego służby wojskowej w Belgradzie, wypożyczył ją sobie z biblioteki; z pewnym trudem, bo książka nie była dobrze widziana przed rozpadem Jugosławii.

Po co więc był mu ten dom, w którym mieszkał profesor Dukić z rodziną? Przeszło czteroletnia wędrówka nauczyła go, że Serbowie mają skłonność mieszkać grupowo. Nie było zatem wykluczone, że w tym samym domu mieszkają jeszcze jakieś inne rodziny serbskie. A to, jak wiedział z doświadczenia, może się przydać. Na tablicy lokatorów znalazł tylko nazwisko Olga Dukić-Poggiano. Prawdopodobnie (pomyślał) córka profesora, żona jakiegoś Włocha, albo raczej wdowa po jakimś Włochu. Nie mógł był przewidzieć, że ta kobieta odegra taką rolę w jego życiu.

Książka profesora Dukicia ukazała się w roku 1942 w Zurichu w przekładzie niemieckim,

20

w cztery lata po śmierci autora. O wydaniu oryginału włoskiego nie mogło być mowy. Parokrotnie zaatakowana w prasie włoskiej, mogłaby nawet zaszkodzić wykładowcy na rzymskim uniwersytecie pod rządami faszyzmu. Gdyby nie to, że od roku 1938 był już poza zasięgiem ludzkich represji; od roku śmierci w wieku od dość dawna emerytalnym. Natomiast jego jedyna córka Olga, również „bałkanistka" i naturalna spadkobierczyni ojca na rzymskiej katedrze, przeżyła moment zagrożenia po wydaniu w Szwajcarii książki, ocenionej pozytywnie przez krytyków zagranicznych. Niebezpieczeństwo zażegnał faszystowski (lecz dość liberalny) minister oświaty, w przeszłości wykładowca filozofii, któremu udało się przekonać Mussoli-niego, już w obliczu wojennej klęski Włoch, że zasada odpowiedzialności rodzinnej, stosowana w Trzeciej Rzeszy i w ZSSR*, nie przystoi ustrojowi o tak chlubnych tradycjach kulturalnych jak włoski faszyzm.

Gustaw Herling-Grudziński, podobnie jak inni emigranci i współpracownicy „Kultury" paryskiej, pisał ZSSR — Związek Socjalistycznych Sowieckich Republik.

21

Wielka choroba Europy badała w sposób niemal medyczny europejskie patologie obłędu oraz fascynację siłą i bezlitosnym okrucieństwem; okrucieństwem nieznanym, według Dukicia, w dawnych epokach obfitujących przecież w wojny i rewolucyjne przewroty. Dukić nie zapomniał oczywiście o Wojnie Trzydziestoletniej, o Rewolucji Francuskiej, Wandei i tym podobnych, posługiwał się swobodnie przykładami „czarnych sezonów" w dziejach Europy, ale urodzony w roku 1870, w drugiej połowie XIX stulecia, które zdawało [się] nieść nadzieję złagodzenia obyczajów, „cywilizacyjnego dojrzewania" (jego słowa), podobnie jak dużo później filozof angielski Bertrand Russell, był głęboko przeświadczony, że duch liberalizmu i tolerancji opanował nieodwracalnie umysły i dusze mieszkańców starego kontynentu. Wstrząsem były dla niego obie rewolucje rosyjskie, marsz czarnych koszul na Rzym i zwycięstwo wyborcze Hitlera w Niemczech. Uznał je za owe patologie w Wielkiej Chorobie Europy, nie wierzył w poprawę (przekroczyliśmy the point oj no return), z goryczą kwitował (jako nierealne) wykluwające się tu i ówdzie,

* (ang.) — dosłownie: punkt bez powrotu

22

chociaż dość nieśmiało, wizje zjednoczonej Europy.

Na dobrą sprawę u podstaw tej książki tkwiło jedno uczucie: doświadczenie pierwszej wojny światowej. Powołano go pod broń, w dosyć zaawansowanym już wieku, do armii austriackiej (należał do grupki Serbów studiujących i zadomowionych w Wiedniu). Wojna przybierała dla niego coraz bardziej charakter grzęzawiska, z którego można wyszarpnąć jedną nogę za cenę zapadnięcia się drugiej. Jej synonimem były okopy. Spędził w nich dwa lata, zauważając w sobie stopniowy rozwój choroby umysłowej, którą nazywał „psychicznym tężcem" (jak wiadomo, fizyczny tężec był zarazkiem ziemnym i uchodził za klasyczną chorobę okopową). Rosła jego nienawiść nie tylko do wrogów, obejmowała także towarzyszy broni. Co było istotą tej nienawiści, rosnącej jak roślina w żyznej glebie? Żyznej? Przesiąkniętej krwią, zatrutej, zgniłej. Dwadzieścia cztery godziny na dobę leżało się na tej ziemi i czuło się, jak w mózgu zalęga się potwór. Dukić nawiązał do serbskiego porzekadła ludowego, które mówiło: „Abyś po ziemi chodził, abyś nią biegł, abyś stojąc, pamiętał, że

23

jest pod twoimi stopami; gdyż los skaże cię leżeć na niej bez przerwy, leżeć długo i wdychać jej zapach, wiedz, że pomiesza ci to rozum". To w książce Dukicia była infekcja, to był zarazek Wielkiej Choroby. Nowe pokolenia przyjmowały ją od poprzednich. „Wielka Choroba obłędu oraz fascynacji siłą i okrucieństwem ogarnęła nas i trwa (kończył swoją książkę Dukić), chociażby okresami przycichała i przybierała złudną postać zdrowia".

Porucznik Zdravko Malić zaproponował wykład o książce Dukicia w Belgradzkiej Akademii Sztabu Generalnego w roku 1990. Nie zostawił na niej suchej nitki, jakkolwiek przepro[wadził] tę operację z pewną elegancją. Słuchał go dowódca Akademii, generał Ratko Mladić. Pogratulował młodemu wykładowcy, a w kilka dni później mianował go kapitanem.

Z kamienicy, w której mieszkała rodzina Du-kiciów, zszedł pochyłą ulicą w dół, do Tybru. Patrząc na płynące rzeką śmieci i bryły błota, na ogromne szczury nurkujące w wezbranej wodzie wzdłuż brzegu, wrócił pamięcią do dnia swego triumfu w belgradzkiej Akademii. Dziś,

24

w dziesięć lat później, gorzki wydawał mu się ten triumf. Wprawnymi pchnięciami szpady za-kłuł Dukicia i jego Wielką chorobę Europy. Ale teraz widział, że za dużo było deklamacji i frazesów w tym ataku. Mówił (do przekonanych od chłopięctwa), że walka z wrogiem jest powołaniem mężnego człowieka przywiązanego do swej ojczyzny; że tylko ludzie tchórzliwi i małego ducha obawiają się wojen i rewolucji w imię słusznej sprawy; że serbski (z pochodzenia jedynie) uczony zdradził w swej książce swój waleczny naród, gotów bić się i polec za ojczyznę. Wyszydził też „teorię okopów". Ziemia przesiąknięta krwią swych serbskich synów jest naszym skarbem — jedyny raz podniósł głos, nie zaś źródłem zatrucia. Skąd Dukić wziął rzekome porzekadło serbskie, nie mogłoby ono zhańbić nasz język. Leżąc na niej, słyszymy każde jej drgnienie, jak oddech ukochanej kobiety, której bronimy i będziemy zawsze bronić do ostatniej kropli krwi.

Ostatnie zdanie było sztuczne i pretensjonalne nawet dla oficerskiego ucha, ale słuchacze poderwali się z krzeseł jak jeden mąż i zgotowali mówcy owację.

25

A on, po dziesięciu latach, rumienił się, auto-ironizował w myślach, wydobywając z ciemności ten niby promienny obraz swej chwały. Jedną tylko rzecz wspominał wzruszony. Po wystąpieniu w Akademii dano mu krótki urlop. Pojechał do rodzinnego Korbacza, małej wioski serbskiej, położonej w odległości dwunastu kilometrów od bośniackiej, ludnej Srebrenicy, muzułmańskiej enklawy w serbskim morzu. Miał tam po zmarłych rodzicach okazały dom murowany nad czystą rzeczką, z rozległym płatem ziemi ornej, otoczony ze wszystkich stron sadami. Czekała nań piękna Milenka z dwoma synkami i swoją owdowiałą matką. Tydzień w Korbaczu, przerwany wiadomością o awansie na kapitana, rozrzewnił go prawie do łez, opartego o murek nad Tybrem.

Postanowił przejść mostem na tamtą stronę rzeki. Był dzień 12 grudnia, dwanaście dni do Bożego Narodzenia, ale dopiero tutaj, na Zaty-brzu, zobaczył przygotowania do świąt w pełnym rozpędzie. Sprawiły mu przyjemność kolorowe kule na fasadach domów, wielobarwne sznury nad ulicami. Na pierwszym napotkanym placyku śpiewano i tańczono. O dziesiątej rano!

26

Nastrój był i świąteczny, i jubileuszowy. Uprzytomnił sobie naraz, że Jubileusz pomoże wałęsać się bez przeszkód po Rzymie, w roli jednego z wczesnych pątników. Więcej — dobrnąwszy do wielkiego kościoła, zobaczył obok niego wzniesioną świeżo halę, w której uwijały się wokół prowizorycznych stołów zakonnice. Jedna z nich, widząc, że nie zna włoskiego, zrobiła dwa gesty: jeden mówił o jedzeniu, drugi wskazywał na zegarku godzinę pierwszą. Zrozumiał, że tu biedniejszym pielgrzymom — a on wyglądał na biedaka — wydawano o pierwszej obiady. Poczekał do pierwszej, łażąc po Zatybrzu, wstępując do oświetlonych kościołów, jak na dobrego pątnika przystało, aby zjeść bezpłatnie gorącą, sytną zupę. Więcej nie dawano. Siostra dała mu do zrozumienia, że tak będzie codziennie. Domani, domani* — powtarzała.

Szedł, szedł w głąb Zatybrza coraz węższymi uliczkami, w których wszystko zdawało się przemieszane, przede wszystkim mieszkańcy i przechodnie. Peryferie Zatybrza były rzemieślnicze. Stukot młotków na ulicach, stukot o deski

* (wł.) — jutro

27

і о podeszwy butów, pasaże naprawcze z ciągłymi próbami motorów, warsztaty tapicerskie, zapach smażeniny i świeżych wypieków. Chłód [był] coraz przenikliwszy, ale [on] kroczył naprzód raźnym krokiem, z uczuciem lekkości, wschodnioeuropejskim (a więc i serbskim) zwyczajem przystając dla wychłostania piersi sztywnymi rękami. A lepiej czuł się nie tylko dlatego, że dwa talerze parzącej zupy dodały mu sił, ważniejsze — dla cmentarnego od czterech lat wędrowca — było poczucie, że ma codzienny punkt oparcia wśród żywych w przykościelnej jadłodajni darmowej dla wczesnych pielgrzymów. Nie tylko zaś, jak przeważnie bywało, nocny punkt oparcia wśród umarłych na cmentarzach. Widać już było za niskimi zabudowaniami zaśmiecone łąki, dymy ognisk, drużyny młodych oberwańców na zaimprowizowanych boiskach piłki nożnej. Przed granicznym rowem czy kanałem, wypełnionym wodą ze ścieków, rozparł się placyk ze zburzoną kaplicą o otwartych szeroko drzwiach. Napis na pękniętej tabliczce obok kaplicy głosił: Piazzetta Trasteverina. Ogarnęła go nagle poobiednia senność. Wszedł do zrujnowanej kaplicy, znalazł sobie przytulne

28

miejsce pod resztkami ołtarza, naprzeciw wyłamanych drzwi. Wiał zimny wiatr z zatybrzań-skiego placyku, lecz przyzwyczajenie robi swoje. Nie zdejmując plecaka, wparł się całym ciałem w stosunkowo solidną, zachowaną cudem podstawę ołtarza. I tak drzemał, wprawiony już w utrzymywaniu półotwartych oczu: drzemał i równocześnie czuwał.

Z tej czujnej drzemki wytrącił [go] hałas na placu: krzyki, bieganina, pisk kotów. Zapadł już zmierzch, we wszystkich oknach na placyku było ciemno. Po chwili zrozumiał, że celowo nie zapalano świateł. Na zdziczałe koty poluje się lepiej po ciemku. W rogu obok kanału stało dwóch mężczyzn z rozwartymi workami. Koty zaganiano z przeciwnej strony. Niektórym udawało się uskakiwać [w] bok, dwa wskoczyły do kaplicy i ukryły się za deską obok ołtarza, ale naganiacze puścili w ruch ręczne lampki, machając nimi jak świetlnymi rózgami, co koty przyprawiało o utratę zmysłu orientacji. Błąkały się chwilę na placu i z rozpędem wpadały do nastawionych worów. Jeden, silny widać i energiczny, z wściekłym sykiem dał susa wyżej i wpił się pazurami w twarz mężczyzny trzymającego

29

worek. Rozległ się krzyk donośniej szy i wścieklej szy od syku kota, mimo zmroku można było z kaplicy zobaczyć bluzg krwi. Mężczyzna puścił worek, dwa koty przesadziły rów i zniknęły w krzakach. Stojący obok drugi mężczyzna zakręcił otwór worka. W środku szarpały się i szamotały dwa lub trzy koty. Ranny łowca pobiegł w kierunku domu, szmatą [ojcierając krew z twarzy. Połów był mizerny. Kobiety z pomocą dzieci rozpalały ogień pod żelaznymi fajerkami, cały placyk ożywił się, gdzieniegdzie zapaliły się światła, przygotowywano się do uczty świątecznej albo i jubileuszowej.

Siedział teraz oparty plecakiem o długą deskę ołtarza. Z drzemki poderwał go krzyk ludzki przeplatany kocim piskiem. Widział, jak trysnęła krew z twarzy łowcy, który kota oderwanego od swojej twarzy najpierw udusił w obręczy dłoni, a potem cisnął uduszonego na ziemię i wdeptywał nogami, aż do krwawej miazgi z flakami obok martwego futerka. Powtarzał machinalnie: My God, Mon Dieu, Mein Gott, nie wiadomo dlaczego w trzech obcych językach wynurzonych nagle z zatartej pamięci kursu językowe-

30

go w belgradzkiej Akademii. Było oczywiste, że zatybrzańskie polowanie na koty przypomniało mu coś nieznośnego. Wstał, wyszedł szybko z kaplicy, szybko przemierzył placyk i utonął w uliczce, która go tu doprowadziła. Zaczepiano go po drodze to niezrozumiałymi wyzwiskami, to dotykiem agresywnych rąk. Młodych łobuziaków zatybrzańskich przyciągał pękaty plecak. Ale gdy raz przystanął i wykosił natrętów paroma gwałtownymi uderzeniami pięści, dano mu spokój. Wracał nad Tybr na ukos, kierowany niezawodnym zmysłem orientacji wojskowego. I wyszedł na bulwar nadrzeczny w punkcie tak daleko położonym w przeciwległej stronie miasta, że z kolejnego mostu zobaczył w tyle „tort" na Placu Weneckim. Była szósta, godzina zamknięcia cmentarza pod Piramidą. Niewiele czasu zajęło mu dobrnięcie do głównej bramy, już zaryglowanej żelaznymi prętami. Wiedział, jak stamtąd iść dalej, trzeba było po prostu trzymać się w ciemności muru cmentarnego. Węch podpowiedział mu, gdzie jest jego przełaz. Kamienie w murze były rzeczywiście tak obluzowane, że bez trudu i bez najmniejszego hałasu wyciągnął je z muru i położył bardzo blisko, by

31

je potem włożyć na miejsce. Ale otwór pozwolił przejść na cmentarz tylko jemu, i to ledwie ledwie. Plecak musiał przerzucić przez mur, na szczęście upadł bezgłośnie na murawę obok grobu Dukiciów. Otworzył cicho, wyjąwszy drut, murowaną i porzuconą komórkę. Na miejscu drutu założył kłódkę, wygrzebaną z plecaka.

Komórka była prawie pusta, pod jedną tylko ścianą stały połamane łopaty i szpadle oraz zepsuty wózek żelazny. „To dobrze", pomyślał, zgarniając rękami w jeden kąt kupki gruzu. Upatrzył sobie już miejsce do spania, pod ścianą blisko muru cmentarnego. Ale komórka — od lat pewnie nie używana — była straszliwie wyziębiona, ostre zimno na zewnątrz zamieniło ją w lodówkę. Siedział pośrodku, trzęsąc się i nie wiedząc, co robić. Wreszcie wpadł na pomysł przyciągnięcia pod swoją ścianę połamanego wózka żelaznego, aby spróbować zrobić z niego coś w rodzaju krótkiego łóżka. Byle tylko nie spać wprost na ziemi, zimnej jak tafla lodu. Udało mu się to. Dno wózka wymościł łachami, opróżniwszy prawie plecak. Niezwykła derka wojskowa — puch obszyty cienkim płótnem żaglowym — miała go chronić od mroźnego po-

32

wietrzą. Ubrał się na noc, naciągnął wszystkie trzy swetry, na głowę włożył czapkę uszankę. Może będzie lepiej, kiedy się choć trochę rozgrzeje. Tymczasem walczył z dreszczami.

Walcząc z dreszczami, wspominał. Normalnie, na innych cmentarzach — w Trieście, w Hamburgu, w Regensburgu, w Wiedniu, w Paryżu, w Lyonie, w Marsylii, w Neapolu, w Brindisi, w Patrasie — tylko godzinę trwała męka wspominania. Potem zasypiał jednak, przez wojsko wdrożony do „panowania nad snem". Czuł jednak tutaj, na rzymskim cmentarzu niekatolickim, że tak łatwo nie zaśnie. Że godzina męki zamieni się w całą noc męki. Kołatała mu się w głowie mętna myśl: „A może skończyć wreszcie z cmentarzami?". Chęć była, było też straszne zmęczenie, ale za nimi jak złowrogi cień wlókł się strach: „Cmentarze są jedyną szansą ucieczki, poza cmentarzami wpadnę którejś nocy w pułapkę. Obok, dokoła, tylko umarli. Kto mnie tu znajdzie i zdradzi? Błogosławieni umarli! Oni są jedyną możliwością ocalenia!". Nie mógł przypuszczać, że o tej porze roku spadnie z nieba w Rzymie taka zima. I to w Roku Świętym, w Roku Jubileuszu! A mógł był przypuszczać,

33

że zobaczy tę przeklętą scenę polowania na koty, która odkorkowała najgorsze wspomnienia?!

* * *

W połowie maja 1995 oddziały generała Ratko Mladicia, zbrojne ramię samozwańczej serbskiej republiki w Bośni-Hercegowinie, rozłożyły się na rozkaz jej „prezydenta" Radovana Ka-radżicia wokół Korbacza, serbskiej wioski, w której Malić miał wielki dom, a w nim piękną żonę Milenkę (w piątym miesiącu ciąży), dwóch synków w wieku 11 i 12 lat. Chłopcami zajmowała się teściowa, niezbyt lubiana jako pół-Bośniacz-ka z Srebrenicy, z bośniackiej Srebrenicy, sporego miasta liczącego czterdzieści tysięcy mieszkańców, samych Bośniaków. Już od dość dawna nie było dla nikogo tajemnicą, że Karadżić i Mla-dić mają apetyt na Srebrenicę, stolicę rejonu. Jej mieszkańcy, choć przywykli od lat do względnie przyjaznych stosunków z Serbami z Korbacza, choć zdarzały się nawet wypadki małżeństw mieszanych ([zawieranych] przeważnie w kościółku w Korbaczu, rzadko w meczecie w Srebrenicy), wiedzieli, że Mladić rozbił swój

34

wojskowy obóz w odległości 15-20 kilometrów nie bez powodu. I żyli w ciągłym, nerwowym napięciu, którego nie mógł w żaden sposób rozładować batalion trzystu holenderskich „niebieskich hełmów", stacjonowany w Srebrenicy. Od paru już miesięcy generał Mladić „kręcił się" niecierpliwie w okolicach Srebrenicy, jak tygrys w pobliżu ociężałego bawołu. Zaryzykować, nic sobie nie robiąc z garstki rozleniwionych Holendrów? Tego domagał się Karadżić, ale Mladić, generał łączący w sobie bezgraniczną i okrutną odwagę z kunktatorskimi hamulcami, wciąż zwlekał. Nie to, że powstrzymywała go obecność „niebieskich hełmów" holenderskich; dowódców holenderskiego batalionu zapraszał od czasu do czasu na libacje do domu swego adiutanta, kapitana Malicia, w Korbaczu. Zadawał sobie po prostu pytanie, czy i co stoi za symbolicznym szańcem obrony ONZ. Nie stało nic (o czym starał się przekonać go adiutant Malić). A raczej stał na wodzie pisany bastion ostrożności i głupoty oenzetowskiej.

Więc przeciągało się czekanie, generał Mladić ze sztabem szukali rady w zapasach piwnicy kapitana Malicia, pito i ucztowano, trzymając

35

wciąż na uwięzi żelazną pięść. Milenka Malić pozwalała sobie nawet (a dokładniej: pozwalał jej na to generalski gość) na wizyty kontrolne w srebrenickiej przychodni ginekologicznej; w towarzystwie teściowej, oczywiście.

Czekać, czekać. Trzeba mieć (myślał Mladić) niedźwiedzi dar cierpliwości naszych rosyjskich kuzynów; a my, Serbowie, nie możemy się nim poszczycić, w naszych żyłach płynie gorąca krew. W ociąganiu się była jednak także szczypta rozsądku, oparta na doświadczeniu. Dwa lata wcześniej, w roku 1993, Serbowie byli o krok od ataku. Powstrzymał ich francuski generał Moril-lon, który samym swoim przylotem do Srebre-nicy, kilkudniową obecnością w mieście, ostudził serbskie gorące głowy. W jego zachowaniu czuło się, że jest gotów na wszystko, że jest takim samym żołnierzem jak on, Mladić. Ale Holendrzy?!

Minęła godzina, miał nadzieję zasnąć, bo bla-kły stopniowo obrazy Srebrenicy utytłanej we krwi, rozedrganej w przedśmiertnych konwulsjach. Miał też za sobą sakramentalny szloch wraz ze skurczem gardła. Wciąż jednak nie mógł

36

 

opanować przejmującego zimna, jak to zazwyczaj bywało w chwilach sennego rozluźnienia, tuż przed zapadnięciem się w ciemność. Wstał okryty derką, wciągnął swoje półbuty z cholewami, dobrze okute saperki, otworzył powoli drzwiczki komórki i wyszedł, stąpając ostrożnie. Nie żeby obawiał się przesądnie obudzić umarłych; od dzieciństwa został mu ten odruch uszanowania grobów.

Noc grudniowa była mroźna, lecz czysta i nabita gwoździami okolicznych światełek. A tam dalej, na horyzoncie, czyżby to były gwiazdy? Nie, nie, usłyszał bardzo daleki warkot, przelatywały w szyku ćwiczebnym, gęsiego, samoloty i wykrzesywały na ciemnoniebieskim firmamencie iskry [z] silników. Uśmiechnął się, uspokoił go trochę ten widok. Chłód trwał i nawet rósł. Coś zaszeleściło pod jednym z butów; kawałek gazety, przypuszczalnie wyrzucone opakowanie kwiatów. Podniósł go, zapalił swoją maleńką, podłużną lampkę, przytknął do oczu oświetlony słabo skrawek gazety. Gazeta była angielska, w języku, którego nauczył się jako tako w Akademii. Trafił na wiadomość agencyjną, ze świeżą stosunkowo datą, że nocne zgony

37

z zimna paryskich kloszardów przeniosły się do Rzymu, Mediolanu i Turynu. Włoska liczba zamarznięć była co prawda niższa od paryskiej, ale zaskakująco wysoka. Po Rzymie chodziły i niosły pomoc w razie potrzeby patrole służby cywilnej. Półzamarzniętych odprowadzano do ogrzanych przytułków albo w razie nagłego zagrożenia na najbliższe posterunki policji. Po paryskich kloszardach przyszła kolej na włoskich barbonów.

Nie wiedział, co robić, w każdym razie wykluczał ucieczkę z cmentarza na ludne ulice. Tego nie zaryzykuje, wolałby zamarznąć w komórce. Tak czy owak, trzeba wrócić do komórki, lecz resztę nocy spędzić na siedząco, w żelaznym wózku mógłby zasnąć, by się więcej nie obudzić. W ciągu czterech lat cmentarnej wędrówki nie trafił mu się nagły atak paniki. Stał na środku komórki i coraz mocniej bił się w piersi zesztywnialymi rękami. Na przemian, co jednak przynosiło odrobinę ciepła. Bijąc się w piersi, powtarzał półgłosem: „Nie wyjdę stąd, nie wpadnę w ich ręce. Niech zamarznę tutaj, nie stanę przed Trybunałem". Słowom wielokrotnie skandowanym na głos towarzyszyły małe, białe

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin