Nielegalny śmieciowy biznes.doc

(1042 KB) Pobierz

 

Nielegalny śmieciowy biznes: "lepiej stąd idźcie!"

 

Rejestrują firmę, kupują kilka używanych ciężarówek, dzierżawią grunt na uboczu. Do spółdzielni i wspólnot wysyłają atrakcyjne oferty odbioru śmieci. Potem odpady miesiącami leżą na dzikich składowiskach a na koniec trafiają do dołów w ziemi.

- Powiem pani, jak to działa. Ale tylko anonimowo, bo jeśli dowiedzą się, że to ja, zrobią krzywdę mojej rodzinie - zastrzegł pan Janusz, pracownik jednej z warszawskich firm śmieciowych. - Ten biznes jest świetny i prosty jak drut.
 

Zgłosił się do nas po jednym z artykułów w "Gazecie", w którym pisaliśmy o dramatycznej sytuacji ze śmieciami w stolicy. - Miasto zaniedbało nie tylko budowę instalacji do utylizacji odpadów. Od lat przymyka też oko na łamanie prawa przez firmy odbierające śmieci. Każdego roku tysiące ich ton lądują w mazowieckich lasach i żwirowiskach. Już nie mogę na to patrzeć.

Skontaktował nas z panem Tadeuszem z innej firmy. Obaj pokazali nam, jak dziesiątki małych firm (w branży nazywane są "małymi śmieciarzami") zarabiają na śmieciach krocie.

 

Z dala od ludzkich oczu

Patent na śmieciowy biznes jest taki. Jedna, dwie osoby rejestrują firmę w urzędzie. Kupują kilka lub kilkanaście, najczęściej używanych, samochodów ciężarowych. Dzierżawią grunt, najchętniej od miejskich lub państwowych spółek. Oficjalnie - do segregowania odpadów. Faktycznie - na składowisko. - Od miejskich spółek jest taniej niż od prywatnego właściciela, ale kluczowe jest to, że państwowi rzadziej sprawdzają, co się na ich terenie dzieje. Łatwiej więc ukryć prawdziwą działalność - wyjaśnia pan Janusz.

Miejsca szukają precyzyjnie. Działka musi być położona w miejscu odludnym, z dala od oczu przechodniów. Najlepiej gdy otaczają ją drzewa, zasłania budynek albo hałda piachu. Tego biznesu nie można prowadzić na widoku. Poza tym drzewa czy budynki zatrzymują przykry zapach rozkładających się śmieci. - Odór dochodzący na ulicę szybko zdemaskowałby interes - mówi pan Tadeusz

 


Gdy firma ma już grunt i auta, rozsyła do spółdzielni mieszkaniowych czy przedsiębiorstw budowlanych atrakcyjną ofertę odbioru śmieci. Zwykle dwukrotnie tańszą niż te od dużych graczy. Szybko znajduje chętnych. - Spółdzielnie, firmy czy wspólnoty rzadko interesują się tym, co dzieje się z ich śmieciami. Chcą tylko płacić jak najmniej - przyznaje Tomasz Uciński, szef Krajowej Izby Gospodarki Odpadami (KIGO).

Odebrane odpady "mali śmieciarze" zwożą na wynajętą działkę. Zrzucają je na gołą ziemię: tony śmieci domowych, budowlanych. Częstym widokiem są sterty beczek po toksycznych substancjach. Niebezpieczne substancje spływają do gleby i wód gruntowych.

Radzę: idźcie stąd

 

Według naszych informatorów w Warszawie jest kilkanaście takich dzikich składowisk. Ich prawdziwe zagłębie to Tarchomin, nieopodal budowanej trasy mostu Północnego. To teren wytwórni elementów wielkopłytowych po dawnej Fabryce Domów przy ul. Świderskiej. W czasach PRL przedsiębiorstwo produkowało elementy do budowy bloków. Dziś należy do miasta i jest w stanie likwidacji. Utrzymuje się z wynajmu gruntów.

Jedziemy na Świderską. Przy bramie wjazdowej do dawnej fabryki nie ma żadnej informacji o składowisku. Wchodzimy. Nigdzie żywego ducha. Jak okiem sięgnąć, straszą wielkie betonowe szkielety. Wciąż żadnego śladu wysypiska. Nagle obok nas przejeżdża zielona ciężarówka po brzegi wypełniona śmieciami. Na samochodzie widnieje napis KLON-r. Ruszamy jej śladem. Po kilkuset metrach na drodze asfaltowej napotykamy zielony spychacz. Kieruje nim mężczyzna ubrany w zielone spodnie i żółty T-shirt z logo firmy. Na nasz widok wyskakuje z szoferki i groźne pyta: - A wy gdzie? Tu przejścia nie ma.

Niezrażeni próbujemy go wyminąć. On jednak nie ustępuje i podnosi głos: - Czy ja mówię po polsku? Przejścia nie ma. To teren wynajęty.

- A czego pan tak strzeże? - dopytujemy.

- Nie wasz interes. Dobrze wam radzę: idźcie stąd. Nic wam do tego, co tu robimy.

Przyznajemy się, że jesteśmy z "Gazety". Wytrąca to mężczyznę z równowagi: - Nie udzielam żadnych informacji. Proszę rozmawiać z szefem.

- A jak się szef nazywa?

- To tajemnica.

- To jak się z nim skontaktować?

Mężczyzna sięga po telefon komórkowy i odchodzi na bok. Po chwili wraca. - Szef przyjedzie, macie czekać - mówi. - Dopóki się nie pojawi, będę was pilnował.
 

 

I rzeczywiście - chodzi za nami krok w krok.

Pojawia się dobrze zbudowany mężczyzna, w krótkich spodenkach i złotym łańcuchem na szyi. Przedstawia się jako Dariusz Szumacher. Na stronie internetowej swojej firmy reklamuje ją hasłem: "Zawsze czyste nasze miasto". - Niech pani o nas nie pisze, bo zrobi mi pani krzywdę. Jeśli pani mnie ujawni, strzeli mi pani w kolano - apeluje do mojego sumienia. - Będziemy musieli się stąd zwinąć.
 

Zgadza się jednak pokazać "tajne" składowisko. Ruszamy. Po kilku minutach staję jak wryta. Zza drzew wyłania się wielka góra śmieci. Na oko kilkanaście tysięcy ton. "Przybytku" pilnuje kilku groźnie wyglądających mężczyzn. Na błocie, pod gołym niebem leżą sterty gruzu, palet, rur, puszki po farbach i innych chemikaliach. - Tu nic złego się nie dzieje. To nasze miejsce przeładunku. Większość odpadów wywozimy na składowisko do Mławy - mówi Dariusz Szumacher.

Problemu nie widzą również w dawnej Fabryce Domów. - Jeśli na ziemi leżały puszki po toksycznych substancjach, na pewno było to wydarzenie sporadyczne. Firma ma potrzebne zgody, więc nie mamy żadnych zastrzeżeń - mówi Tomasz Puchała z fabryki.

Jak ustaliliśmy, minął się z prawdą. KLON-r nie ma zgody ratusza na czasowe magazynowanie odpadów przy Świderskiej.

To tylko "moment przejściowy"

Sprawdzamy następny adres. Tym razem to ul. Golędzinowska na

Pradze, gdzie śmieci leżą ponoć miesiącami. W tym odludnym miejscu, tuż przy rozjeździe kolejowym, powtarza się scenariusz z Tarchomina - żadnego szyldu wysypiska. Jednak w połowie ulicy wyraźnie czuć odór rozkładających się odpadów. Idziemy więc za "zapachem". Trafiamy na niewielką działkę. Zza budynku wyłania się sterta śmieci - budowlanych i komunalnych. Krążą nad nią dziesiątki ptaków. Podchodzimy bliżej - smród jest już nie do wytrzymania.

Na działce stoją kontenery z napisem Eko Bilans. Na miejscu spotykamy szefa firmy Tomasza Drzazgę.

- To nie jest wysypisko, to tylko moment przejściowy - zaklina się.

 

A ma pan pozwolenie na składowanie tego "momentu przejściowego"? - dociekam.

- Nie mam zgody, żeby to leżało na placu. Ale niech pani podejdzie do tego po ludzku. Gdybyśmy chcieli to na bieżąco wywozić, tylko za te śmieci musielibyśmy zapłacić 100 tys. zł. Część przesortujemy, przerobimy, zapłacimy wtedy 20 tys. zł - oblicza, ale szczegółów nie ujawnia. - Wkrótce zaczniemy sortowanie. A że smród? Może trochę. Zresztą to nie od nas, tylko z innych miejsc. W najbliższym czasie wszystko zniknie. Nie chciałbym, żeby pani zrobiła z tego aferę.

Pracownik kolei, którego spotykamy na tyłach składowiska ma na ten temat inne zdanie: - Jakie przerabianie? Oni te śmieci to nawet czasem palą.

To PKP jest właścicielem działki, na której Eko Bilans zorganizował sobie "moment przejściowy". - Ta firma ma zgodę na sortowanie śmieci. I z tego co wiem, to się tam właśnie odbywa. Nic nam nie wiadomo o jakimkolwiek składowaniu odpadów - bagatelizuje Andrzej Dudziński z oddziału gospodarowania nieruchomościami PKP SA.

Papiery na wypadek kontroli

- To złoty biznes. Prawie bez żadnych nakładów można zarabiać grube pieniądze - ocenia Krzysztof Kawczyński, ekspert ds. gospodarki odpadami z Krajowej Izby Gospodarczej (KIG).

O jakie pieniądze może chodzić? Podliczmy. Małe firmy odbierają średnio od 500 do 1000 ton śmieci miesięcznie. Za zwykłe domowe odpady legalnie prosperująca firma liczy sobie ok. 230 zł za tonę. Blisko połowa tej kwoty to tzw. opłata marszałkowska. Nieuczciwi "mali śmieciarze" żądają tylko od 50 do 70 zł za tonę. Proponują tak niskie ceny, bo większość śmieci wywożą do dołów w ziemi i w ten sposób unikają płacenia podatku dla marszałka. Dlatego przy 700 tonach nielegalnie wyrzuconych śmieci firma ma "na czysto" 110 tys. zł miesięcznie.

- Na legalne wysypiska wywozimy ok. 30-40 proc. śmieci. Chodzi o to, aby w razie kontroli mieć jakieś papiery - wyjaśnia pan Tadeusz. - Resztę co parę miesięcy za grosze wywozimy do dołów: w żwirowniach, lasach, opuszczonych terenach fabrycznych. Za każdym razem staramy się gdzie indziej. Aby nie zostawiać śladów.

- Nie mamy szans konkurować z takimi nieuczciwymi firmami. Legalna utylizacja śmieci sporo kosztuje. A ci, którzy tego nie robią, mogą proponować dumpingowe ceny - żali się Grzegorz Czechoński z firmy Remondis.

Jego firma zbudowała stację przeładunkową. Plac do czasowego magazynowania odpadów przy ul. Zawodzie kosztował blisko 5 mln zł. Bo teren musi być zalany wzmocnionym betonem (nieprzepuszczającym nieczystości do gleby), a całość powinna przykrywać wiata. Konieczna była też instalacja odciekowa, która zatrzymuje zanieczyszczoną wodę, aby nie odstała się do gleby ani publicznych wodociągów.
 

Po co iść na wojnę?

- Mamy wielkie śmieciowe podziemie. Fałszowanie danych, nielegalne składowanie śmieci i wyrzucanie ich do dołów w ziemi to powszechna praktyka. Rocznie w całej Polsce znika w ten sposób nawet 3 mln ton odpadów - szacuje Krzysztof Kawczyński z KIG.

 

Z nielegalnymi wysypiskami powinien walczyć ratusz. - My możemy jedynie skontrolować nielegalne składowiska, ale nie mamy prawa nałożyć żadnej kary. Takie uprawnienia ma miasto - mówi Maria Suchy z Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska.

To ratusz może też wydać decyzję o likwidacji dzikich składowisk.

Jednak warszawscy urzędnicy zdają się problemu nie dostrzegać. - Wiemy, że wiele firm łamie prawo. Jednak, powiem szczerze, władze miasta nie zwracają na to uwagi. Nie chce nam się iść na wojnę - zdradza nam jeden z pracowników ratusza.

Miejskie Biuro Ochrony Środowiska w latach 2009-11 przeprowadziło 33 kontrole legalnych miejsc czasowego magazynowania śmieci na terenie miasta, gdzie śmieci zwykle leżą na gołej ziemi. - Nikomu się nie chce dokładnie sprawdzać tych miejsc. Na dobrą sprawę większość z nich ze względu na zagrożenie sanitarne powinna zostać natychmiast zamknięta - dodaje inny urzędnik.

- Skutkiem naszych kontroli było nawet cofnięcie zezwolenia jednej z firm zbierającej odpady. W kilku przypadkach skończyło się na złożeniu wyjaśnień lub konieczności dołączenia wniosku o zmianę zezwolenia tak, aby stan formalnoprawny odpowiadał rzeczywiście prowadzonej działalności - tłumaczy Agnieszka Kłąb z biura rzecznika ratusza. I przyznaje: - Nie wiemy, ile nielegalnych wysypisk jest w Warszawie. Zajmują się nimi dzielnice i straż miejska.

Eksperci na działaniach miasta nie zostawiają suchej nitki. Krzysztof Kawczyński z KIG: - W Warszawie ten biznes kwitnie od lat. I wiedzą o tym wszyscy - urzędnicy, firmy i kontrolerzy. Ale wolą nie wiedzieć, bo dla nich to kłopot.

Tomasz Uciński, szef KIGO: - Wciąż panuje zasada: przepisy przepisami, a życie życiem. Wielu firm śmieciowych nie obchodzi środowisko. Ważne jest tylko to, ile zarobią.

 

Imiona naszych informatorów na ich prośbę zostały zmienione
 


 

Nielegalne składowisko śmieci przy Świderskiej

 

 

 

 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin