1969 WordP - Z powrotem do gwiazd.rtf

(333 KB) Pobierz

Erich von Däniken

1969

 

Z POWROTEM DO GWIAZD Argumenty na rzecz niemożliwego _____________________________________________________________________________

 

Tytuł oryginału: Zuruck zu den Sternen. Argumente fur Unmogliche ¦ 1969 by Econ Verlag GmbH, Dusseldorf und Wien

 

Przedmowa

 

Z powrotem do gwiazd! Z powrotem? Czyżbyśmy z gwiazd przybyli? Pragnienie pokoju, poszukiwanie nieśmiertelności, tęsknota do gwiazd - wszystko to tli się gdzieś w ludzkiej świadomości, od zarania dziejów niepowstrzymanie prąc ku urzeczywistnieniu. Czy ów głęboko zakorzeniony w ludzkiej naturze pęd naprawdę jest taki oczywisty? Czy naprawdę chodzi tylko o ludzkie "pragnienia"? A może za tymi dążeniami do całkowitego spełnienia, za tą tęsknotą do gwiazd, kryje się coś innego? Jestem przekonany, że naszą tęsknotę do gwiazd podsyca pozostawiona na Ziemi przez "bogów" spuścizna. W naszej świadomości współgrają ze sobą w równym stopniu pamięć naszych ziemskich przodków, jak też pamięć naszych kosmicznych nauczycieli. Inteligencja człowieka nie wydaje mi się być rezultatem nie kończącej się ewolucji. Zbyt raptownie się ten proces dokonał. Uważam, że nasi przodkowie otrzymali inteligencję od "bogów", którzy musieli dysponować wiedzą umożliwiającą im szybkie zakończenie tego transferu. Oczywiście niewiele znajdziemy na to dowodów na Ziemi, jeśli zadowolimy się dotychczasowymi metodami badań przeszłości. W ten sposób skutecznie pomnożylibyśmy jedynie już istniejące zbiory ludzko-zwierzęcych znalezisk. Każde znalezisko otrzymałoby tabliczkę z numerem, odstawiono by je do muzealnej gabloty, a pracownicy muzeum dbaliby, żeby się nie zakurzyło. Za pomocą wyłącznie takich metod nigdy jednak nie dotrzemy do sedna problemu, który w moim przekonaniu zawiera się w doniosłym pytaniu: Kiedy i w jaki sposób nasi przodkowie stali się inteligentni? Niniejsza książka stanowi próbę dostarczenia nowych argumentów na poparcie mojej tezy. Ma posłużyć jako kolejny bodziec do przemyśleń na temat przeszłych i przyszłych dziejów ludzkości. Zbyt długo zwlekaliśmy z badaniem naszej prehistorii narzędziami śmiałej wyobraźni. Nie uda się zebrać ostatecznych dowodów za życia jednego pokolenia, lecz mur, który dziś jeszcze oddziela fantazję od rzeczywistości zaczyna się kruszyć. Ja ze swej strony staram się w tym dopomóc, dziurawiąc go coraz to nowymi niewygodnymi pytaniami. Może będę miał szczęście. Może pytania, które stawiają też Louis Pauwels, Jacques Bergier i Robert Charroux doczekają się odpowiedzi jeszcze za mojego życia. Dziękuję niezliczonej rzeszy czytelników moich Wspomnień z przyszlości za listy i sugestie. Pragnąłbym, aby potraktowali niniejszą książkę jako moją odpowiedź na ich słowa zachęty. Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi doprowadzić do powstania tej książki. Napisałem ją w areszcie śledczym kantonu Graubunden w Chur. Erich von Daniken

 

I. Gdyż nie może być prawdą, co prawdą być może...

Gdy w roku 1879 Tomasz Alva Edison wynalazł żarówkę z włóknem węglowym, z dnia na dzień spadły akcje gazowni. Brytyjska Izba Gmin powołała komisję do zbadania perspektyw nowego rodzaju oświetlenia. Wyniki przedstawił Izbie Gmin Sir William Preece, dyrektor poczty i zarazem prezes komisji, oświadczając, że podłączenie domów do elektrycznego oświetlenia to czysta utopia! Dzisiaj żarówki palą się we wszystkich domach cywilizowanego świata. Już Leonardo da Vinci, opętany pradawnym marzeniem ludzkości, by wznieść się w powietrze, przez całe dziesięciolecia z pasją pracował nad konstruowaniem maszyn latających zdumiewająco przypominających pierwsze modele nowoczesnych śmigłowców. Z obawy przed Świętą Inkwizycją ukrył jednak swoje szkice. Kiedy opublikowano je w roku 1797, reakcja była jednoznaczna: maszyna cięższa od powietrza nigdy nie będzie w stanie oderwać się od ziemi. Jeszcze na początku naszego stulecia sławny astronom Simon Newcomb twierdził, iż nie sposób wyobrazić sobie siły zdolnej sprawić, by latające maszyny mogły pokonywać w powietrzu dłuższe dystanse. Zaledwie kilka dziesięcioleci później samoloty przenosiły już ogromne ciężary przez morza i kontynenty. Znane na całym świecie naukowe czasopismo "Nature" w roku 1924 skomentowało książkę profesora Hermanna Obertha Die Rakete zu den Planetenraumen (Rakieta międzyplanetarna) stwierdzeniem, iż plany rakiety kosmicznej doczekają się urzeczywistnienia prawdopodobnie dopiero pod koniec istnienia ludzkości. A jeszcze w latach 40-tych, kiedy pierwsze rakiety oderwały się już od ziemi pokonując po kilkaset kilometrów, specjaliści od medycyny wykluczali jakąkolwiek możliwość załogowych lotów kosmicznych, ponieważ ludzki metabolizm nie jest zdolny przetrzymać wielodniowego stanu nieważkości. Cóż, rakiety od dawna stały się czymś powszednim, ludzkość nie wymarła, zaś ludzki metabolizm wbrew wszelkim prognozom najwyraźniej całkiem nieźle wytrzymuje stan nieważkości. Twierdzę, iż w określonym momencie historycznym techniczne możliwości urzeczywistnienia każdej z nurtujących ludzkość idei są "nie do udowodnienia". U początku zawsze stały spekulacje tak zwanych fantastów, którzy musieli znosić gwałtowne ataki lub też co jest często znacznie trudniejsze do przełknięcia - pełne politowania uśmieszki współczesnych. Bez owijania w bawełnę oświadczam, że w tym właśnie sensie jestem jednym z fantastów. Z tym że nie uciekam ze swoimi spekulacjami w splendid isolation. Moje przekonanie, że w odległych epokach Ziemię odwiedziły istoty rozumne z innych planet, uwzględniali już wcześniej w swoich rozważaniach liczni naukowcy tak na Zachodzie, jak i na Wschodzie. I tak na przykład profesor Charles Hapgood powiedział mi w czasie jednej z moich wizyt w USA, że Albert Einstein, którego znał osobiście, jak najbardziej przychylnie odnosił się do tezy o prehistorycznych odwiedzinach pozaziemskich istot rozumnych. W Moskwie profesor Josif Samoiłowicz Szkłowski, jeden z czołowych astrofizyków i radioastronomów naszej epoki, zapewnił mnie, iż jest przekonany, że Ziemię co najmniej raz odwiedzili przybysze z Kosmosu. Znany astrobiolog Carl Sagan (USA) również nie wyklucza możliwości, "że w toku swoich dziejów Ziemia co najmniej raz została odwiedzona przez przedstawicieli pozaziemskiej cywilizacji".

Zaś "ojciec rakiety", profesor Hermann Oberth , powiedział mi dosłownie: "Wizytę pozaziemskiej rasy na naszej planecie uważam za jak najbardziej prawdopodobną". Miło jest widzieć, że pod wrażeniem pomyślnych lotów kosmicznych naukowcy zaczynają intesywnie zajmować się ideami, które jeszcze kilka dziesięcioleci temu bezlitośnie wyszydzano. Jestem też przekonany, że z każdą rakietą, jaka wylatuje w Kosmos, słabnąć będzie dotychczasowy opór przeciwko mojej tezie o wizycie "bogów". Jeszcze dziesięć lat temu szaleństwem było mówić o istnieniu w Kosmosie istot rozumnych innych niż ludzie. Dzisiaj nikt już na serio nie wątpi, że w Kosmosie jest życie. Kiedy w listopadzie 1961 roku jedenaście znakomitości świata nauki rozchodziło się po tajnym posiedzeniu w Greenbank (Zachodnia Wirginia), pozostawiły uzgodniony wzór, wedle którego w samej tylko naszej galaktyce wyliczyć można istnienie nawet 50 milionów cywilizacji. Roger A. MacGowan, wysoki rangą pracownik NASA w Redstone (Alabama), po uwzględnieniu najnowszych zdobyczy nauki doszedł nawet do 130 milionów hipotetycznych ośrodków cywilizacji w Kosmosie. Te szacunkowe dane okażą się stosunkowo skromne i ostrożne, jeśli potwierdzi się przypuszczenie, iż "klucz do życia" czyli cztery podstawowe zasady organiczne: adenina, guanina, cytozyna oraz tymina, występują w całym Kosmosie. Wtej sytuacji Wszechświat powinien się wręcz roić od różnych form życia! Pod naporem faktów naukowcy przyznają dziś z niechęcią, że loty kosmiczne w obrębie Układu Słonecznego są jak najbardziej do pomyślenia, w tym samym jednak zdaniu dodają od razu, że podróże międzygwiezdne są wykluczone ze względu na gigantyczne odległości. Prestidigitatorskim ruchem wydobywa się przy tym z kapelusza stwierdzenie, że skoro my nigdy nie będziemy mogli odbywać podróży międzygwiezdnych, to w żadnym okresie naszych dziejów nie mogła mieć miejsca wizyta przedstawicieli obcych cywilizacji, którzy musieliby przemierzyć międzygalaktyczną przestrzeń. Koniec, kropka! A dlaczego tak właściwie podróż międzygwiezdna ma być niemożliwa? Opierając się na prędkościach, jakie możemy dziś osiągnąć, wyliczono, że na przykład lot do najbliższej nam, odległej o 4,3 lat świetlnych gwiazdy Alpha Centauri musiałby trwać 80 lat, a więc żaden człowiek nie przeżyłby drogi powrotnej. Czy ten rachunek jest prawidłowy? No tak, przeciętna długość życia człowieka wynosi dziś mniej więcej 70 lat. Szkolenie kosmonautów jest skomplikowane, tak że nawet najbardziej inteligentny młody człowiek nie jest w stanie zdać mistrzowskiego egzaminu na astronautę przed ukończeniem dwudziestego roku życia. Trudno też oczekiwać, że zostanie wysłany w podróż kosmiczną mając lat więcej niż 60. Tak więc pozostaje mu co najwyżej 40 lat w roli astronauty. W tej sytuacji stwierdzenie, że 40 lat to za mało na wyprawę międzygwiezdną wydaje się jak najbardziej logiczne! Lecz jest to wniosek mylny! Już najbardziej prymitywny przykład pokazuje dlaczego, demonstrując jednocześnie, jak znacznie we wszystkich naszych ideach odnoszących się da przyszłości skrępowani jesteśmy starymi kategoriami myślenia: Oto otrzymuję powiedzmy precyzyjne wyliczenie, którego wynik ma dowodzić, iż dla żyjącej w wodzie bakterii niemożliwe jest przedostanie się od punktu A do punktu B, ponieważ mikrob ów może się poruszać jedynie z prędkością "x", przy czym ani prądy wodne ani różnice poziomów nie są w stanie podnieść tej prędkości więcej niż o "y" procent. Wygląda to nader przekonująco. Niemniej jednak w wyliczeniu takim tkwi pewien błąd myślowy! Wodna bakteria może bowiem przedostać się ż A do B na bardzo różne sposoby. Możemy ją dajmy na to zamrozić, a potem kostka lodu z zamrożoną bakterią zostanie przetransportowana samolotem z punktu A do punktu B! Lód zostaje rozpuszczony i bakteria znajduje się u celu! Zgoda, pod warunkiem, że uda się wyłączyć motor życia - słyszę. Mnie sposób ten wydaje się jak najbardziej prawdopodobną, a w dodatku nader praktyczną metodą transportowania mikrobów - przy czym twierdzę jeszcze (i dlatego przytoczyłem ten właśnie przykład), że osiągnęliśmy dokładnie ten punkt, kiedy przestarzałe metody trzeba zastąpić nowymi. Moja prognoza, że w niezbyt nawet odległej przyszłości, astronauci będą na czas międzygwiezdnej podróży zamrażani, by w określonym terminie mogli być potem odmrożeni i przywróceni do życia, z pewnoś cią nie jest szaleństwem, nawet mimo zastrzeżeń, jakie się przeciwko niej wysuwa. Profesor Alan Sterling Parkes, członek National Institute for Medical Research w Londynie, reprezentuje pogląd, iż nauki medyczne już na początku lat siedemdziesiątych w pełni opanują metody nieograniczonego w czasie konserwowania w niskich temperaturach narządów do transplantacji. Jak wiadomo, części zawsze kiedyś układają się w całość, toteż jestem przekonany co do słuszności mojej prognozy. We wszystkich eksperymentach ze zwierzętami niezmiennie pajawia się problem utrzymania przy życiu szybko obumierających przy braku tlenu komórek mózgowych. O tym, jak poważnie pracuje się nad tym zagadnieniem, świadczy już choćby fakt, że bezustannie zajmują się nim zespoły badawcze nie tylko sił powietrznych i morskich USA, lecz także takich firm jak General Electric czy RAND Corporation. Pierwsze doniesienia o pomyślnych wynikach pochodzą z Western Reserve Schaol of Medicine w Cleveland (Ohio): przez prawie 18 godzin udało się tam podtrzymać funkcjonowanie pięciu oddzielonych od ciał mózgów, w których stwierdzono ponad wszelką wątpliwość występowanie reakcji na bodźce dźwiękowe. Badania te mieszczą się w szeroko zakrojonych ramach prac nad skonstruowaniem "cyborga" (skrót od angielskiego "cybernetic organism"). Niemiecki fizyk i cybernetyk Herbert W. Franke przedstawił w jednej z rozmów zakrawające dziś jeszcze na sensację twierdzenie, iż za kilka dziesiątków lat w drogę ku obcym planetom, by szukać w Kosmosie śladów obcej inteligencji, wyruszą statki kosmiczne bez astronautów na pokładzie. Patrole kosmiczne bez astronautów? Herbert W. Franke zakłada, że elektroniczna aparatura sterowana będzie przez oddzielony od ludzkiego ciała mózg. Ten zanurzony w odżywczym płynie zasilanym bez przerwy świeżą krwią mózg stanawić będzie ośrodek sterujący statku kosmicznego. Franke przypuszcza, że do takiego spreparowania najlepiej nadawać się będzie mózg nie narodzonego dziecka, ponieważ - nie obciążony jeszcze procesami myślowymi - bez przeszkód zdoła wchłonąć niezbędne do wypełnienia specjalnej misji kosmicznej zasady działania i informacje. Tak spreparowany mózg pozbawiony będzie świadomości bycia "czławiekiem". Herbert W. Franke twierdzi: "Emocje, jakie znamy, byłyby takiemu cyborgowi obce. Nie znałby on uczuć. Pojedynczy mózg ludzki awansuje do rangi wysłannika całej naszej planety." Również Roger A. MacGowan prognozuje użycie cyborga, półczłowieka, pół-maszyny. Zdaniem tego naukowego praktyka, cyborg stanie się jak najbardziej pełną elektroniczną "istotą", której funkcje zaprogramowane zostaną w wypreparowanym mózgu, przetwarzającym je potem na polecenia. Frankfurcki jezuita, Paul Overhage, cieszący się sławą dużej klasy biologa, tak powiedział o tym "fantastycznym projekcie przyszłości": "Nie może być w zasadzie najmniejszych wątpliwości co do powodzenia tega projektu, ponieważ gwałtowny rozwój biocybernetyki coraz bardziej upraszcza tego rodzaju eksperymenty". W ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci biologia molekularna oraz biochemia w niejako przyśpieszonym tempie zapoczątkowały i zakończyły prace, które dosłownie stawiają na głowie istotne fragmenty dotychczasowej wiedzy i metod z zakresu medycyny. W zasięgu ręki znajduje się możliwość spowalniania, a nawet czasowego powstrzymywanaa procesu starzenia się, również fantastyczna konstrukcja cyhorga przestała być dziś rodem z czystej utopii." Oczywiście projekty te niosą ze sobą problemy natury etycznej i moralnej, których rozwiązanie może się okazać trudniejsze niż sam medyczno-techniczny aspekt zagadnienia. Wszystko to jednak przestanie odgrywać zasadniczą rolę, jeśli wziąć pod uwagę całkiem prawdopodobną ewentualność, że pewnego dnia pojazdy międzyplanetarne będą uzyskiwać tak niewyobrażalne prędkości, iż kosmonauci nawet przy normalnym biegu procesów starzenia się będą mogli przebywać odległości kosmuczne. Rozwiązanie tego zagadnienia technicznego zawiera się w całkowicie uznanym już przez naukę zjawisku dylatacji czasu. Musimy sobie uświadomić i zrozumieć, że dla uczestników podróży międzygwiezdnej "ziemskie lata" nie odgrywają w ogóle żadnej roli! Czas upływający w statku kosmicznym poruszającym się z prędkością bliską prędkości światła "pełza" powolutku w porównaniu z czasem, który pędzi na macierzystej planecie. Można to dokładnie wyliczyć za pomocą wzorów matematycznych. Jakkolwiek niewiarygodnie to zabrzmi, to w wyliczenia te wcale nie trzeba wierzyć - one są po prostu udowodnione. Musimy się uwolnić od naszego pojęcia czasu, mianowicie czasu ziemskiego. Za pomocą prędkości i energii można manipulować czasem. Nasze wyruszające w Kosmos prawnuki przebiją barierę czasu. Osoby sceptycznie nastawione do kwestii technicznej możliwości podjęcia podróży międzygwiezdnych przytaczają pewien argument zasługujący na dokładniejsze zbadanie. Otóż nawet jeśliby któregoś dnia zbudowano silniki rakietowe, zdolne osiągnąć prędkość I50 tys. km/s i więce¦, to podróż międzygwiezdna i tak nadal byłaby niemożliwa, ponieważ przy takiej prędkości każda najmniejsza nawet cząsteczka, jaka zetknęłaby się z zewnętrzną powłoką statku, miałaby niszczącą moc bomby. Zastrzeżenia tego z pewnością nie da się dziś nie uznać. Ale jak długo jeszcze? Zarówno w USA, jak i w ZSRR trwają już prace nad skonstruowaniem elektromagnetycznych pierścieni ochronnych, których zadanvem byłaby ochrona statków kosmicznych przed poruszającymi się w próżni niebezpiecznymi drobinami. We wspomnianych projektach badawczych zanotowano już nader istotne rezultaty cząstkowe. Sceptycy twierdzą ponadto, że prędkość przekraczająca 300 tys. km/s jest czymś całkowicie utopijnym, ponieważ już Einstein wykazał, iż prędkość światła stanowi absolutną granicę możliwego przyśpieszenia... Również i ten argument jest do utrzymania jedynie wtedy, gdy wyjdziemy z załoźenia, że statki kosmiczne przyszłości tak jak dotychczas odrywać się będą od Ziemi dzięki energii milionów litrów paliwa i że ta sama energia napędzaćje będzie w Kosmosie. Urządzenia radarowe operują dziś falami o prędkości rozchodzenia wynoszącej 300 tys km/s. Co jednak mają fale do sprawy napędu statków kosmicznych przyszłości? Dwaj Francuzi, Louis Pauwels i Jacques Bergier, opisują w swojej książce Der Planet der unmoglichen Moglichkeiten (Planeta niemożliwych możliwości) fantastyczny projekt badawczy radzieckiego naukowca K.P. Staniukowicza, członka Komisji Komunikacji Międzyplanetarnej Akademii Nauk ZSRR. Staniukowicz zajmuje się w swych rozważaniach sondą kosmiczną napędzaną antymaterią. Ponieważ sonda uzyska przyśpieszenie tym większe, im szybsze będą emitowane przez nią cząsteczki, moskiewski profesor i jego zespół wpadli na pomysł "latającej lampy", pracującej na zasadzie emisji światła, zamiast rozżarzonych gazów. Prędkości, jakie dadzą się w ten sposób osiągnąć, są niewyobrażalne. Bergier tak powiada na ten temat: "Załoga takiej latającej lampy zupełnie nic by nie dostrzegała. Siła ciążenia na statku kosmicznym byłaby taka sama jak na Ziemi. Czas w odczuciu kosmonautów płynąłby normalnie. Lecz w ciągu niewielu lat mogliby dolecieć do najodleglejszych gwiazd. Po 22 latach (ich czasu) znajdowaliby się już w gęstym jądrze naszej Drogi Mlecznej odległym o 75 tys. lat świetlnych od Ziemi. Po 28 latach dotarliby do Mgławicy Andromedy, czyli najbliższej nam galaktyki, której odległość od Ziemi wynosi 2 miliony 250 tys. lat świetlnych." Profesor Bergier, uznany na całym świecie naukowiec, podkreśla, że wyliczenia te nie mają nic ale to naprawdę nic wspólnego ze science fiction, ponieważ Staniukowicz zweryfikował eksperymentalnie wzór, którego prawdziwość może sprawdzić każdy, kto umie się posługiwać tablicą logarytmiczną. Zgodnie z tym moskiewskim wzorem dla załogi "latającej lampy" mija zaledwie 65 lat "czasu kosmicznego", podczas kiedy na naszej planecie upływa 4,5 miliona lat! W mrocznym łonie przyszłości rodzi się coś, czego skutków nie potrafię sobie wyobrazić nawet w najśmielszej fantazji. W roku 1967 Gerald Feinberg, profesor fizyki teoretycznej na uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku apublikował w naukowym czasopiśmie

 


"Physical Review" swoją teorię tachionów (nazwa "tachion" pochodzi od grec kiego słowa tachys szybki). Nie chodzi tu bynajmniej o jakieś utopijne koncepcje, lecz o poważne naukowe badania. Na politechnice zuryskiej prowadzi się już na ten temat seminaria! Oto skrótowa prezentacja teorii tachionów. Według einsteinowskiej teorii względności masa ciała rośnie proporcjonalnie do wzrostu prędkości. Masa (czyli energia), która osiągnie prędkość światła, stanie się nieskończenie wielka. Feinberg wyprowadził matematyczny dowód istnienia swoistego pendant do einsteinowskiej masy, a mianowicie cząsteczki, które poruszają się nieskończenie szybko ulegają jednak dezintegracji, gdy zbliżą się do prędkości światła. Według Feinberga tachiony są biliony razy szybsze od światła, lecz przestają istnieć, kiedy spowolni się je do prędkości światła bądź poniżej tej prędkości. Tak jak teoria względności (bez której nie może się dziś obejść ani fizyka, ani rnatematyka) przez całe dziesięciolecia dowiedziona była jedynie metodami matematycznymi, tak też istnienie tachionów wykazać można dziś jeszcze wyłącznie matematycznie, a nie eksperymentalnie. Profesor Feinberg właśnie pracuje nad dowodem eksperymentalnym. Przy mojej wierze w przyszłość, kiedy słyszę o tego rodzaju badaniach, ponosi mnie fantazja. Aż nazbyt często w ciągu ostatnich stu lat otrzymywaliśmy rzecz uważaną niegdyś za niemożliwą w postaci wytwarzanego seryjnie produktu. Dlatego też pozwolę sobie na rozwinięcie pewnej myśli, która jak już powiedziałem, jest jeszcze w stadium zalążkowym. Co może się wydarzyć? Jeśliby się udało sztucznie wytworzyć lub "schwytać" tachiony, można by przetworzyć je na energię napędzającą sondy kosmiczne. Wówczas, jak sobie wyobrażam, statek kosmiczny najpierw zostałby rozpędzony za pomocą silnika fotonowego do prędkości światła, a z chwilą jej osiągnięcia komputery przełączyłyby silniki na napęd tachionowy. Zjaką prędkością mógłby wówczas poruszać się statek? Ze stukrotną, a może tysiąckrotną prędkością światła? Dzisiaj nikt tego jeszcze nie wie, istnieją natomiast przypuszczenia, że z chwilą przekroczenia prędkości światła statek kosmiczny opuściłby tak zwaną czasoprzestrzeń Einsteina i został wyrzucony w bliżej nie zdefiniowany wyższy wymiar. W owym wymiarze dla lotów kosmicznych czynnik czasu będzie niemalże bez znaczenia. Znam wiele badań z różnych dziedzin, których rezultaty w ostatecznym rozrachunku służą głównie sprawie lotów międzygwiezdnych. Byłem w paru laboratoriach i rozmawiałem z naukowcami. Nikt nie potrafi określić liczby fizyków, chemików, biologów, fizyków atomowych, parapsychologów, genetyków i inżynierów, którzy pracują nad zagadnieniami (określa się je niejednokrotnie, choć niezbyt fortunnie, nazwą "badania futurologiczne"), które umożliwić mają człowiekowi podróż z powrotem do gwiazd. Wydaje mi się zwykłym błędem ludzkiej samooceny, jeśli pod naporem niepodważalnych faktów dostarczanych przez rozwijającą się bezustannie technikę dopuszczamy wprawdzie możliwość badań Kos mosu w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości, jednocześnie zaś uporczywie zaprzeczamy możliwości istnienia w Kosmosie cywilizacji, która już tysiące lat przed nami opanowała arkana lotów międzygwiezdnych i dlatego mogła odwiedzić naszą planetę. Ponieważ z dawien dawna już w szkole wpaja się uczniom dumne przekonanie, jakoby człowiek był "koroną stworzenia", rewolucyjną i widocznie niezbyt miłą jest myśl, że już przed wieloma tysiącami lat istniała obca cywilizacja znacznie przewyższająca "koronę stworzenia". Niezależnie od tego, jak nieprzyjemna może być ta myśl, trzeba się z nią pogodzić!

 

II. Na tropach życia

W swoich Wspomnieniach z przyszdości (Erinnerungen an die Zukunft) sformułowałem spekulatywną myśl, iż "bóg" stworzył człowieka na własny obraz i podobieństwo drogą sztucznych mutacji. Wyraziłem przypuszczenie, że Homo sapiens został wyodrębniony spośród małp w drodze celowej mutacji. Twierdzenie to spotkało się z licznymi atakami. Ponieważ powstanie i rozwój człowieka prześledzono dotychczas jedynie na naszej planecie, moja hipoteza o ewentualnej ingerencji w ten proces istot pozaziemskich jest istotnie śmiała. Gdyby jednak włączyć tę myśl w obręb rzeczy możliwych, zniszczyłoby to malownicze drzewo genealogiczne: małpy zeszły z drzew, przeszły proces stopniowej mutacji i stały się praprzodkami człowieka. Od czasu, kiedy Karol Darwin (1809-1882) przedstawił swoją teorię doboru naturalnego, wszystkie skamieniałości poczynając od szkieletu prehistorycznego małpoluda po przedstawiciela Homo sapiens zdawały się być niezbitymi argumentami przemawiającymi za darwinowską teorią ewolucji. Kiedy nauczyciel Johann Carl Fuhlrott (1804-1877) znalazł w miejscowości Neanderthal pod Dusseldorfem kilka starych kości i zmontował z nich czaszkę neandertalczyka, żyjącego w ostatnim okresie międzylodowcowym i na początku zlodowacenia Wurm, czyli mniej więcej 80 do 120 tys. lat temu, stworzył też na podstawie tego znaleziska teorię o małpoludzie. Wywołało to niemałe oburzenie w świecie nauki. Spętani religijnym dogmatem przeciwnicy teorii Fuhlrotta argumentowali mało przekonująco, iż nie może być człowieka prehistorycznego, albowiem nie ma prawa go być. Jest wielu różnych przedstawicieli typu określanego jako "człowiek neandertalski". Pod E1 Fajum w pobliżu Kairu znaleziono żuchwę małpy z gatunku naczelnych. Żuchwę tę datowano na okres oligoceński, czyli jakieś 30-40 milionów lat temu. Jeśli nie ma w tym pomyłki, stanowiłoby to dowód, że istoty człekopodobne musiały istnieć na długo przed pojawieniem się neandertalczyka. Skamieniałe szczątki hominidów znajdowano również w Anglii, Afryce, Australii, na Borneo i w wielu innych częściach świata. Czego te znaleziska dowodzą? Tego, że nie można powiedzieć nic na pewno, ponieważ niemal z każdym nowym znaleziskiem trzeba weryfikować dopiero co wprowadzone do podręczników daty. Pomimo dużej liczby tych znalezisk należy jasno powiedzieć, że nie dają one dostatecznych punktów zaczepienia, by można było mówić o historycznej ciągłości pochodzenia i rozwoju rodzaju ludzkiego. Wprawdzie drzewo genealogiczne od pierwszych hominidów po gatunek Homo sapiens daje się jednoznacznie prześledzić na przestrzeni milionów lat, ale jeśli idzie o powstanie inteligencji, nie da się nic konkretnego powiedzieć. Istnieją minimalne ślady z zamierzchłej przeszłości, które jednak w żadnym wypadku nie układają się w spójną całość. Jak dotąd nie miałem szczęścia spotkać choćby tylko w miarę przekonującego wyjaśnienia problemu powstania inteligencji u człowieka. Liczba proponowanych koncepcji i teorii na temat, jak dokonać się miał ów "cud", jest wielka. Dlatego uważam, że moja teoria ma takie samo prawo oczekiwać uznania i weryfikacji. Wygląda na to, że w toku miliardów lat istnienia życia na Ziemi ludzka inteligencja "pojawiła się" niejako z dnia na dzień. W skali miliardów lat można mówić o "nagłym" wystąpieniu tego zjawiska. Ledwie co wyszedłszy ze stadium antropoidów nasi przodkowie w toku zdumiewająco krótkiego procesu ewolucji stworzyli to, co nazywamy ludzką kulturą. W tym celu jednak musiało dojść do nagłego pojawienia się inteligencji! Minęło kilkaset milionów lat, zanim wskutek naturalnych mutacji pojawiły się antropoidy, za to później nastąpił błyskawiczny rozwój do hominidów i dalej. Ni stąd, ni zowąd jakieś 40 tys. lat temu nastąpił niesamowity skok w rozwoju: odkrycie maczugi jako broni, łuku jako narzędzia polowań, użycie ognia jako pomocnej siły, wprowadzenie kamiennych tłuków jako narzędzi, na ścianach jaskiń pojawiają się pierwsze malowidła. Ale pierwsze ślady działalności technicznej, czyli garncarstwo, dzieli od pierwszych znalezisk z koczowisk hominidów dystans 500 tysięcy lat! Loren Eiseley, profesor antropologii Uniwersytetu Pensylwania pisze, że człowiek wyodrębniał się ze świata zwierząt przez miliony lat, bardzo wolno nabierając ludzkich cech. "Z jednym tylko wyjątkiem od tej reguły: wszystko wskazuje na to, że jego mózg pod koniec tego procesu przeszedł gwałtowny wzrost i dopiero wskutek tego człowiek ostatecznie oderwał się od swoich zwierzęcych krewniaków", pisze profesor. Kto nauczył nas myślenia? Jakkolwiek nader szanuję wysiłki antropologów, chciałbym otwarcie przyznać, że niezbyt mnie interesuje, na jakie to zamierzchłe lata pozwalają datować moment pojawienia się pierwszych zębów trzono wych u antropoidów bądź hominidów skamieniałe znaleziska. Nie jest też dla mnie zbyt ważne, kiedy pierwszy praczłowiek zaczął używać kamiennych narzędzi. Jest dla mnie rzeczą oczywistą, że praczłowiek był najinteligentniejszą istotą żywą na naszej planecie, tak jak jest dla mnie logiczne, że "bogowie" wybrali do sztucznej mutacji właśnie tę istotę. Bardzieji interesuje mnie, kiedy praczłowiek po raz pierwszy wprowadził do swojej wspólnoty takie pojęcia obyczajowe jak wierność, miłość czy przyjaźń. Pod czyim wpływem dokonała się w nim taka przemiana? Kto wpoił ludzim uczucia takie jak pokora? Kto nauczył ich wstydzić się aktu płciowego? Czy istnieje jakieś wiarygodne wyjaśnienie faktu, że dzikie istoty zaczęły się nagle przyodziewać? Niektórzy wskazują na zmiany klimatu bądź jego wahania, ale wcale mnie to nie przekonuje, bowiem już wcześniej takie wahania z pewnością występowały. Mówi się też, że antropoidy chciały się w ten sposób przyozdobić! Gdyby to była prawda to żyjące dziko goryle, szympansy i orangutany też powinny stopniowo zacząć obwieszać się ozdobami czy nakładać spodnie. Dlaczego antropoidy, ledwie wyszedłszy z całkowitej dzikości, nagle zaczęły grzebać ciała swoich pobratymców? Kto doradził dzikim istotom, aby sięgnęły po nasiona konkretnych dziko rosnących roślin, rozdrabniały je, rozcierały, dodawały wody i wypiekały z tej masy pożywienie? Po prostu intryguje mnie pytanie, dlaczego antropoidy, hominidy i praludzie przez całe miliony lat niczego się nie nauczyły i dlaczego potem praczłowiek nagle tak dużo sobie przyswoił. Czyżby dotąd zbyt mało się nad tym istotnym pytaniem zastanawiano? Dziedzina badań, która postawiła sobie za zadanie wyjaśnienie sprawy pochodzenia człowieka jest bardzo ciekawa i warta zaangażowania. Co najmniej tak samo interesująca wydaje mi się jednak kwestia dlaczego, po co, w jaki sposób i kiedy człowiek stał się inteligentny. Loren Eiseley pisze: "Dzisiaj natomiast musimy przyjąć, że człowiek pojawił się stosunkowo niedawno, ponieważ dopiero niedawno tak żywiołowo zaznaczył swoje istnienie. Mamy wszelkie powody przypusz czać, iż niezależnie od sił, jakie mogły mieć swój udział w kształtowaniu ludzkiego mózgu, jest rzeczą niemożliwą, aby tak znaczne zdolności umysłowe, jak te obserwowane dziś wśród wszystkich ludów na Ziemi, wykształciły się wyłącznie wskutek zażartej i długotrwałej walki o byt pomiędzy licznymi ludzkimi gromadami. Musiało istnieć coś innego, jakiś inny czynnik rozwoju, który umknął ja¦k na razie uwadze teoretyków ewolucji." Tak właśnie przypuszczam. We wszystkich rozważaniach pominięto jak dotąd decydujący aspekt. Prawdopodobnie nie uda się wypełnić wszystkich luk w koncepcji rozwoju człowieka, jeśli nie uwzględni się teorii o wizycie przedstawicieli obcej cywilizacji na naszej planecie i nie sprawdzi, czy te obce istoty nie są aby odpowiedzialne za wprowadzenie sztucznych zmian w czynnikach dziedzicznych, za manipulacje kodem genetycznym i raptownie nabytą inteligencję człowieka... Postaram się przeprowadzić tutaj kilka wywodów na poparcie mojej tezy, iż człowiek jest tworem pozaziemskich "bogów". W roku 1847 Justus von Liebig napisał w 23. z kolei "liście chemicznym": "Jeśli ktokolwiek zajmował się kiedyś kwaśnym węglanem amonowym, fosforkiem wapniowym czy potasowym, ten od razu uzna za rzecz wykluczoną, by z tych substancji wskutek działania ciepła, elektryczności czy innej siły naturalnej kiedykolwiek mógł powstać zdolny do dalszego rozrodu i wyższego rozwoju zalążek..." Wielki chemik pisał dalej, że tylko dyletant może przyjąć, iż życie powstało z materii nieożywionej. Dziś już wiemy, że tak jednak było w istocie. Współczesna nauka przyjmuje, iż pierwsze ślady życia pojawiły się na Ziemi 1,5 miliarda lat temu. Profesor Hans Vogel pisze: "Nagie lądy i rozległy praocean otoczone były atmosferą pozbawioną jeszcze tlenu. Metan, wodór, amoniak, para wodna, może jeszcze acetylen i cyjano-wodór, tworzyły powłokę wokół pozbawionej jeszcze życia Ziemi. Wtakim właśnie środowisku miało powstać pierwsze życie." W swoich staraniach, by natrafić na trop powstania życia, naukowcy próbowali wytworzyć materię organiczną z nieorganicznej w warunkach imitujących pierwotną atmosferę Ziemi. Arnerykański laureat nagrody Nobla, profesor Harold Clayton Urey przypuszczał, że pierwotna atmosfera Ziemi była nieporównanie bardziej przepuszczalna dla promieni ultrafioletowych niż nasza obecna atmosfera. Dlatego też zachęcił on swojego współpracownika, dra Stanleya Millera, aby ten sprawdził doświadczalnie, czy po naświetleniu wytworzonej w retorcie mieszanki imitującej pierwotną atmosferę Ziemi uda się uzyskać niezbędne dla powstania wszelkiego życia aminokwasy. W roku 1953 dr Stanley Miller przystąpił do eksperymentów. Skonstruował on szklany pojemnik, w którym z amoniaku, wodoru, metanu i pary wodnej wytworzył imitację pierwotnej atmosfery Ziemi. Aby eksperyment odbył się w warunkach jałowych, przez 18 godzin wygrzewał swoją dziś już przysłowiową "aparaturę Millera" w tem peraturze 180 stopni Celsjusza. W górnej połowie szklanej kuli zatopione były dwie elektrody, między którymi bez przerwy przeskakiwały iskry. W ten sposób za pomocą prądu wysokiej częstotliwości o napięciu 60 tys. woltów wytwarzano nieustającą "praburzę". W mniejszej kuli podgrzewano wyjałowioną wodę, której pary doprowadzano za pomocą rurki do kuli z pierwotną atmosferą. Schłodzone składniki spływały z powrotem do kuli z wyjałowioną wodą, były tam ponownie podgrzewane i znowu przedostawały się do kuli z pierwotną atmosferą. Wten sposób Miller wytworzył w warunkach laboratoryjnych obieg, który od zarania dziejów występuje na Ziemi. Eksperyment odbywał się bez przerwy przez tydzień. Co powstało z pierwotnej atmosfery pod wpływem bezustannych piorunów praburzy? W upichconym tym sposobem "prabulionie" stwierdzono obecność aminokwasu masłowego, asparaginowego, alaniny oraz glicyny, czyli aminokwasów niezbędnych do budowy systemów biologicznych. Z materii nieorganicznej powstały w toku eksperymentu Millera skomplikowane związki organiczne. W następnych latach przeprowadzono niezliczoną ilość takich eksperymentów przy zmieniających się warunkach początkowych. W sumie udało się uzyskać dwanaście aminokwasów. Wtedy już nikt nie mógł wątpić, że z pierwotnej atmosfery panującej na Ziemi mogły powstać niezbędne dla wszelkiego życia aminokwasy. Niektórzy uczeni zastosowali zamiast amoniaku azot, zamiast metanu formaldehyd, a nawet dwutlenek węgla. Wyładowania elektryczne Millera zastąpiono ultradźwiękami lub też zwykłym światłem. Rezultaty pozostały te same! Ze wszystkich tych jakże różny skład mających praatmosfer za każdym razem powstawały m.in. aminokwasy oraz bezazotowe organiczne kwasy węglowe. W kilku eksperymentach uzyskano nawet cukry. Jak należy rozumieć to zjawisko? Od kiedy człowiek nauczył się myśleć, zawsze dąży do tego, aby wszystko, co go otacza, zawsze rozpatrywać dwubiegunowo: światło stoi w opozycji do cienia, gorące do zimnego, śmierć do życia. W tymjak najszerzej rozumianym polu przeciwieństw mieści się też określanie wszelkiej materii żywej mianem "organicznej", a wszelkiej materii nieożywionej mianem "nieorganicznej". Tak jak między ekstremalnymi określeniami istnieje wiele stopni pośrednich, tak samo od dawna już nie sposób zakreślić jednoznacznej granicy między chemią organiczną a nieorganiczną. Kiedy nasza planeta zaczęła się ochładzać, z lekkich związków, których gazowe cząsteczki mieszały się chaotycznie ze sobą utworzyło się to, co nazywamy "pierwotną atmosferą" Ziemi. Składała się ona przeważnie z tych związków, z których Miller ugotował w toku laboratoryjnych eksperymentów "prabulion". Wskutek wysokich początkowo temperatur panujących na Ziemi i niewielkiej siły przyciągania, lekkie gazy takie jak hel i wolny wodór ulotniły się w Kosmos, podczas kiedy ciężkie cząsteczki gazowe, takie jak azot, tlen, dwutlenek węgla a także ciężkie atomy gazów szlachetnych zostały zatrzymane. Wodór w swojej postaci pierwiastkowej właściwie w obecnej atmosferze nie występuje, znajdujemy go tylko w postaci składnika innych związków chemicznych. Dwa atomy wodoru z jednym atomem tlenu tworzą na przykład niezwykle ważny dla życia na Ziemi związek - wodę (wzór chemiczny H2O). I tak zaczął się obieg składników: woda parowała unosząc się w górę wraz z prądami ciepła, by zebrana w chmury ochłodzić się w wyższych partiach atmosfery i opaść z powrotem w postaci deszczu. Ten pierwotny deszcz wypłukiwał z gorącej kamiennej skorupy najróżniejsze związki nieorganiczne, unosząc je do praoceanu. Z praatmosfery również oddzielały się związki nieorganiczne, takie jak amoniak czy cyjanowodór, i przedostawszy się do praoceanu brały udział w zachodzących tam reakcjach chemicznych. W ciągu milionów lat atmosfera Ziemi stopniowo wzbogacała się w tlen. Proces ten dokonywał się bardzo powoli. Nauka jest dziś zgodna co do tego, że przemiana pierwotnej atmosfery redukującej w naszą utleniającą dokonała się w ciągu mniej więcej 1,2 miliarda lat. U początków tego procesu była wspomniana prazupa, w której liczne rozpuszczone związki stanowiły doskonałą pożywkę dla pierwszych prymitywnych form życia. Przyjęło się uważać, że życie musi być związane zjakimś organizmem, w najprostszym przypadku tym organizmem jest pojedyncza komórka. O tym, że jakiś organizm żyje, świadczy zachodząca w nim przemiana materii i energii, świadczy też jego rozwaj. O życiu stanowią funkcje. Czy wszystkie te uznawane dziś kryteria rzeczywiście muszą być spełnione? Jeśli tak, to wirus nie żyje, ponieważ sam jako taki nie wykazuje przemiany energii i materii, nie spożywa i nie wydala. Wirus tylko rozmnaża się w obrębie obcych komórek przez reprodukcję - jest pasożytem. Czym w takim razie jest życie? Czy uda nam się je zdefniować? Jeśli prześledzimy najważniejsze etapy powstania życia na Ziemi, nasuwa się pytanie: Jak to było z pierwszą żywą komórką? Fundamentalne w tym względzie były badania Theodora Schwanna (1810 - 1882) i Matthiasa Schleidena (1804-1881). Schwann dowiódł, że zwierzęta i rośliny zbudowane są z komórek, Schleiden z kolei zrozumiał znaczenie jądra komórkowego. Potem przeor zakonu augustianów Gregor Johann Mendel (1822-1884), wykładowca przyrodoznawstwa i fizyki w Brunn (Brno), przeprowadził swoje doświadczenia z krzyżowym zapłodnienvem grochu i fasoli. Postępowy duchowny, który na podstawie swoich uporczywych doświadczeń doszedł do sformułowania trzech praw dziedziczenia cech, stał się ojcem nauki o dziedziczeniu. Jego prawa uznaje się dziś za bezsporne w odniesieniu zarówno do człowieka, jak też zwierząt i roślin. W połowie XIX wieku dowiedziono, że komórka jest nośnikiem wszystkich funkcji życiowych. Dowód ten stał się fundamentem wszystkich wielkich odkryć biologii. Dopiero nowe metody techniczne (rentgenologia, elektroforeza, ultramikroskopia, mikroskopia fazowo-kontrastowa itd.) umożliwiły badania komórki i jądra komórkowego. W komórkach i jądrach komórkowych upatruje się centra informacyjne do przechowywania i przekazywania zespołu cech. Stosunkowo niedawno podjęte badania w tej dziedzinie wykazały już dla każdego gatunku istot żywych inną stałą liczbę i formę chromosomów. Chrornosomy są nośnikami informacji genetycznej. Komórki organizmu ludzkiego mają na przykład 23 pary, czyli 46 chromosomów, organizmu pszczoły 8 par czyli 16 chromosomów, a owcy 27 par czyli 54 chromosomy... Cząsteczki białka w komórkach składają się z łańcuchów aminokwasów. Po dokonaniu tej naukowej konstatacji wyłoniło się nowe pytanie: W jaki sposób z aminokwasów powstają żywe komórki? W związku z nie do końca jeszcze rozwiązaną kwestią, w jaki sposób mogło powstać białko zanim jeszcze istniały żywe kornórki, Rutherford Platt przedstawia teorię dr. George'a Walda z Harvardu. Otóż Wald zakładał, że w określonych warunkach naturalnych aminokwasy same muszą dać na to odpowiedź. Dr S.W. Fox z Instytutu Ewolucji Molekularnej w Miami sprawdził tę tezę wysuszając związki aminokwasów. Fox i jego współpracownicy zobaczyli, że aminokwasy przybierają formę długich, nitkowatych tworów submikroskopowych tworząc łańcuchy zawierające setki cząsteczek aminokwasów. Dr Fox nazwał je "proteidami", czyli związkami białkopodobnymi. W uzupełnieniu badań profesorów J. Oró i A. P. Kimballa chemikom dr. Matthew'owi i dr. Moserowi udało się w roku 1961 wytworzyć białko ze żrącego kwasu pruskiego i wody. Trzej naukowcy z Salk-Institute, Robert Sanchez, James Ferris i Leslie Orgel dokonali sztucznej syntezy niezbędnych w przemianie materii i rozmnażaniu kwasów nukleinowych czyli występujących w jądrze komórkowym związków składających się z zasad nukleinowych, wodorotlenków i kwasu fosforowego. Ważne jest, abyśmy po tej wycieczce przez chemię i biologię pojęli, iż tworzenie żywego organizmu jest procesem chemicznym. "Życie" można stworzyć w laboratorium. Co jednak kwasy nukleinowe mają wspólnego z życiem? Kwasy nukleinowe decydują o skomplikowanym procesie dziedziczenia. Kolejność ustawienia czterech podstawowych zasad: adeniny, guaniny, cytozyny oraz tyminy tworzy kod genetyczny wszelkiego życia. Z chwilą dokonania tego odkrycia, chemia pozbawiła misterium życia znacznej części jego tajemniczości. Są dwie grupy kwasów nukleinowych, których skrótowe nazwy RNA (kwas rybonukleinowy) i DNA (kwas dezoksyrybonukleinowy) są już znane każdemu uważnemu czytelnikowi prasy ostatnich lat. Obydwa te kwasy, zarówno DNA jak i RNA, są niezbędne do syntezy białka w komórkach. Jest rzeczą stwierdzoną, że cząstki białkowe wszystkich przebadanych do dziś organizmów zbudowane są z 20 aminokwasów i że kolejność, uporządkowanie aminokwasów w cząsteczce proteinowej, wyznaczana jest przez kolejność ezterech głównych zasad w DNA ( = kod genetyczny). Chociaż wiemy, jak tworzy się kod genetyczny, to jednak daleko nam jeszcze do odczytania informacji zawartej w pojedynczym chromosomie. Niemniej jednak myśl, że 20 aminokwasów stanowi nośnik wszelkiego życia i że ich uporządkowanie w cząsteczce białka wyznaczone jest przez kod genetyczny, otwiera zupełnie nieznane światy. Gordon Rattray Taylor w swojej książce Die biologische Zeitbombe (Biologiczna bomba zegarowa) przytacza w kontekście tych niewyobrażalnych możliwości poglądy laureatów nagrody Nobla, dr. Maxa Perutza i profesora Marshala W. Nierenberga. Dr Max Perutz: "W jednej tyłko ludzkiej komórce znajduje się około 1000 milionów zasadowych par ńukleotydowych rozdzielonych między 46 chromosomów. Jak moglibyśmy zatem wyeliminować lub dodać jakiś jeden określony gen konkretnego chromosomu czy też naprawić daną parę nukleotydową? Wydaje mi się to mało realne." Profesor Marshall W. Nierenberg, który w zasadniczy sposób przyczynił się do odkrycia kodu genetycznego, jest zupełnie innego zdania: "Nie mam właściwie wątpliwości, że pewnego dnia trudności uda się przezwyciężyć. Jedyne pytanie, to kiedy to nastąpi. Przypuszczam, że już w ciągu najbliższych 25 lat uda się programować komórki za pomocą syntetycznych infarmacji genetycznych." I wreszcie wspomnijmy profesora genetyki Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii, Joshuę Lederberga, który uważa, iż już za ł0 czy 20 lat będziemy potrafili manipulować naszym materiałem genetycznym. W każdym razie wiemy przynajmniej tyle, że możliwy jest wgląd w czynniki dziedziczenia i dakonywanie w nich zmian. A ponieważ wiemy to już my, ludzie, nie widzę powodu, dla którego nie miała by o tym wiedzieć pozaziemska cywilizacja, radząca sobie z podróżami międzygwiezdnymi a więc wyprzedzająca nas w badaniach o tysiące lat. Fizyk i matematyk Herman Kahn, kierownik Hudson Institute w Nowym Jorku oraz Anthony J. Wiener, doradca amerykańskich instytucji rządowych i współpracownik tegoż instytutu, w swojej książce Ihr werdel es erleben (Zobaczycie to na własne oczy) cytują publikację z "Washington Post" z 31. 10. 1966 roku, w której przedstawiono efektywne możliwości manipulacji kodem genetycznym: "Zajedyne 10-15 lat może być tak, że kobieta pójdzie do odpowiedniego sklepu, obejrzy sobie różne paczuszki, podobne do tych, w jakich sprzedaje się dziś nasiona roślin, i w ten sposób wybierze sobie dziecko, wedle opiśu na etykietce. Każda paczuszka będzie zawierać zamrożony jednodniowy embrion, zaś etykietka poinformuje nabywcę o kolorze włosów i oczu, przypuszczalnym wzroście i ilorazie inteligencji. Będzie też dołączona gwarancja, że embrion nie jest obciążony żadnymi wadami dziedzicznymi. Kobieta pójdzie z wybranym embrionem do lekarza, który jej go wszczepi. Od tego momentu dziecko przez dziewięć miesięcy rozwijać się będzie w jej

łonie jak jej własne." Takie wiz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin