Forester Cecil Scott - Hornblower 02 - Porucznik Hornblower.pdf

(899 KB) Pobierz
1012431734.002.png
C. S. FORESTER
Porucznik Hornblower
Porucznik Hornblower
„WYDAWNICTWO MORSKIE” GDAŃSK 1991 „TEKOP” GLIWICE 1991
Tytuł oryginału angielskiego Lieutenant Hornblower
Tłumaczyła z angielskiego: Henryka Stępień
Redaktor: Alina Walczak
Opracowanie graficzne: Erwin Pawlusiński, Ryszard Bartnik
Korekta Teresa Kubica
ISBN 83-85297-08-1
Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991 —
we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice
Bielskie Zakłady Graficzne
zam. 1717/K
Rozdział pierwszy
Porucznik William Bush przybył na pokład okrętu wojennego „Renown”[1], stojącego na
kotwicy w Hamoaze, i zameldował się u oficera wachtowego, osobnika wysokiego i dość
szczupłej budowy, o zapadniętych policzkach i melancholijnym wyrazie twarzy, odzianego w
mundur, który wyglądał, jakby go właściciel wkładał po ciemku i nie zdążył porządnie obciągnąć na
sobie.
— Miło mi powitać pana na okręcie, sir — przemówił oficer wachtowy. — Moje nazwisko
Hornblower. Dowódca jest na lądzie, a pierwszy oficer z bosmanem udali się na dziób dziesięć
minut temu.
— Dziękuję — odparł Bush.
1012431734.003.png
Z żywym zainteresowaniem rozejrzał się po pokładzie, na którym wrzało od niezliczonych
czynności przygotowujących okręt do długiej służby na odległych wodach.
— Hej, wy tam! Przy taliach! Z wyczuciem! Z wyczuciem! Mocuj! — komenderował
Hornblower przez ramię Busha. — Panie Hobbs! Niech pan pilnuje roboty swoich ludzi!
— Tak jest, sir — zabrzmiała mrukliwa odpowiedź.
— Panie Hobbs! Proszę tu, na rufę!
Mężczyzna dużej tuszy, z grubym siwym harcapem, ruszył kołyszącym się krokiem w kierunku
rufy, gdzie przy zejściówce stał Hornblower z Bushem. Podniósł wzrok na Hornblowera, mrugając
od świecącego mu prosto w oczy słońca, które oświetliło siwy zarost odrastający na policzkach.
— Panie Hobbs! — zwrócił się do niego Hornblower. Mówił spokojnie, lecz Busha
zaskoczyła energia wyczuwalna w jego słowach. — Proch musi się znaleźć na pokładzie przed nocą,
i pan wie o tym. Proszę więc nie reagować na rozkaz tak ponuro. Następnym razem odpowie pan
wesołym tonem. Jak pan chce zachęcić ludzi do pracy, sam chodząc z nosem na kwintę? Proszę iść
na dziób i pilnować roboty.
Hornblower mówiąc pochylał się lekko do przodu (splecione za plecami dłonie miały zapewne
równoważyć wysunięty podbródek), była to jednak postawa raczej niedbała w zestawieniu z
dobitnym tonem słów, mimo że wypowiedzianych głosem przyciszonym, słyszalnym tylko dla nich
trzech.
— Tak jest, sir — rzekł Hobbs i odwróciwszy się ruszył na dziób.
Bush notował już sobie w myśli, że z tego Hornblowera musi być młodzik w gorącej wodzie
kąpany, gdy napotkawszy jego melancholijne spojrzenie dostrzegł w nim ze zdumieniem cień
uśmiechu. I nagle przyszło mu do głowy, że ten srogi porucznik nie jest wcale taki srogi i że ten jego
dobitny ton był jedynie udawany, jak u kogoś kto się wprawia w mówieniu obcym językiem.
— Niech tylko raz wpadną w ponury nastrój, a trudno coś z nimi zrobić — wyjaśniał
Hornblower — a Hobbs najgorszy z nich wszystkich. — Niby artylerzysta, lecz marny z niego
pożytek. Nie uczą ich ruszać się porządnie.
— Ach, tak — powiedział Bush.
Dwulicowość młodego porucznika — jego zdolność do grania komedii od razu wzbudziła
podejrzenia w umyśle Busha. Człowiekowi, który potrafi udawać oburzenie i tak łatwo przechodzić
na inny ton, nie można ufać. Ale nie mógł się powstrzymać od zareagowania mrugnięciem szczerych,
błękitnych oczu na ten przebłysk humoru w spojrzeniu ciemnookiego Hornblowera i mimo woli
poczuł do niego sympatię. Przezorny z natury Bush opanował jednak natychmiast ten impuls — mieli
przecież przed sobą długą podróż, która na pewno nastręczy wiele okazji do bardziej przemyślanego
osądu. Tymczasem Hornblower patrzył badawczo na niego i. Bush czuł, że zaraz padnie pytanie i
nawet on potrafił domyślić się jakie. Już za chwilę okazało się, że miał słuszność.
1012431734.004.png
— Kiedy otrzymał pan patent oficerski? — spytał Hornblower.
— Lipiec, dziewięćdziesiąty szósty — brzmiała odpowiedź.
— Dziękuję — rzekł Hornblower zwykłym, nic nie mówiącym tonem, więc z kolei Bush spytał
go o to samo.
— A pan?
— W sierpniu dziewięćdziesiątego siódmego — powiedział Hornblower. — Jest pan starszy
stażem ode mnie. I od Smitha też — on jest ze stycznia dziewięćdziesiątego siódmego.
— A zatem jest pan młodszym porucznikiem?
— Tak — potwierdził Hornblower.
Jego głos nie zdradzał wprawdzie najmniejszego rozczarowania faktem, że nowo przybyły ma
dłuższy staż oficerski, lecz Bush się tego domyślił. Jeszcze niedawno sam był młodszym
porucznikiem na liniowcu i wiedział, co to znaczy.
— Będzie pan trzecim — ciągnął Hornblower. — Smith czwartym, a ja piątym.
— Ja trzecim? — zadumał się Bush.
Każdy porucznik może chociaż pomarzyć, nawet ci zupełnie bez wyobraźni jak Bush. Awans
był rzeczą możliwą, w każdym razie teoretycznie; z gąsienicowego stadium stopnia porucznika
można się było przeobrazić w stadium motyla — stopnia dowódcy okrętu — czasem nawet bez
przechodzenia przez okres poczwarkowania w stopniu komandora. Porucznicy awansują przecież
przy rozmaitych okazjach, przeważnie, rzecz jasna, dzięki temu, że mają przyjaciół na dworze
królewskim lub w parlamencie albo gdy uda im się zwrócić na siebie uwagę admirała i mieć
szczęście znajdowania się pod jego dowództwem w momencie, kiedy otworzy się wakans.
Wiekszość ujętych w rejestrze dowódców okrętów zawdzięczała swój awans którejś z tych
okoliczności. Czasami jednak porucznika awansowano za jego zasługi — a przynajmniej dzięki
splotowi tej okoliczności z odrobiną szczęścia — niekiedy zaś nawet dzięki czystemu przypadkowi.
Jeśli okręt wyróżnił się wybitnie jakąś akcją o historycznym znaczeniu, pierwszy oficer mógł
otrzymać awans (który, o ironio, przynosił chwałę dowódcy jednostki) albo też, gdy kapitan zginął
w boju, nawet niewielki wyczyn mógł sprawić, że najstarszy stażem porucznik pozostały przy życiu
obejmował jego stanowisko. Porucznik dowodzący jakimś wspaniałym wypadem desantowym na
łodziach czy mający na swoim koncie wybitny wyczyn na lądzie — naturalnie znowu porucznik
najstarszy stażem — mógł również liczyć na awans. Niewiele było tych szans, ale zawsze były.
W większości korzystał z nich oczywiście porucznik o najdłuższym stażu oficerskim albo
pierwszy oficer; młodszy porucznik miał tych możliwości o połowę mniej. Ilekroć więc któryś z
nich zaczynał marzyć o dojściu do rangi dowódcy okrętu, z godnościami i zabezpieczeniem
materialnym, jakie dawało to stanowisko, oraz z dochodami z pryzów, łapał się na tym, że oblicza
długość swego stażu w stopniu oficerskim. Jeśli w czasie obecnej wyprawy „Renown” Bush
1012431734.005.png
znajdzie się w miejscu, do którego żaden admirał nie będzie mógł przysłać swojego faworyta-
porucznika, to życie tylko dwóch ludzi będzie go dzieliło od stanowiska pierwszego oficera, ze
wszystkimi dodatkowymi możliwościami, jakie otwierał ten awans. Rzecz naturalna, że myślał o tym
i że wcale nie brał pod uwagę faktu, iż człowieka, z którym rozmawiał, dzieliło od tego stanowiska
życie czterech istot ludzkich.
— Cóż, w każdym razie czekają nas Indie Zachodnie — zauważył filozoficznie Hornblower.
— Żółta febra. Malaria. Huragany. Jadowite węże. Obrzydliwa woda. Upał tropikalny. Tyfus. I
dziesięć razy więcej okazji do walki niż we flocie Kanału.
— To prawda — zgodził się Bush, z aprobatą w głosie.
Mając za sobą jeden zaledwie trzy, a drugi cztery lata służby w stopniu porucznika, obaj
młodzieńcy (z właściwą młodemu wiekowi wiarą we własną nieśmiertelność) mogli z pewnym
spokojem ducha patrzeć w oczy niebezpieczeństwom służby w Indiach Zachodnich.
— Wraca dowódca, sir — zameldował pośpiesznie midszypmen wachtowy.
Hornblower podniósł lunetę do oczu i skierował ją na łódź zbliżającą się od lądu.
— Zgadza się — powiedział. — Biegnij na dziób i zawiadom pana Bucklanda. Pomocnicy
bosmana! Trapowi! Żywo, ruszać się!
Kapitan Sawyer wszedł przez furtę wejściową, zasalutował oficerom i rozejrzał się
podejrzliwie wokoło. Na okręcie panowało zamieszanie, jak zwykle w okresie przygotowań do
dalekiej wyprawy, ale to nie mogło być przyczyną rozbieganych spojrzeń Sawyera. Miał on dużą
twarz z orlim wydatnym nosem. Stojąc na pokładzie rufowym zwracał ten nos to w jedną, to w
drugą stronę, aż zauważył Busha, który wystąpił naprzód i zameldował się.
— Pan przybył na okręt pod moją nieobecność, tak? — zapytał Sawyer.
— Tak, sir — odparł Bush nieco zdziwiony.
— Kto panu powiedział, że jestem na lądzie?
— Nikt, sir.
— Więc skąd pan wiedział?
— Nie wiedziałem, sir. Dopiero pan Hornblower powiedział mi o tym.
— Pan Hornblower? Więc panowie już się znają?
— Nie, sir. Zameldowałem się u niego po przybyciu na okręt.
— Żebyście mogli zamienić ze sobą prywatnie parę słów bez mojej wiedzy?
1012431734.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin