Skarbczyk legend rycerskich.doc

(1666 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

CZARNY RYCERZ

Zawisza Czarny

Rycerska kopia jest ciężka i długa. Trzeba nią uderzyć w pełnym galopie tak, by od razu zwalić przeciwnika z konia. Wokół szranków głowa przy głowie, patrzący wspinają się na palce, popychają wzajemnie, byle tylko lepiej widzieć rycerzy...

- Ten na bułanym koniu to kasztelan z Pilczy.

- A ten na wronym to kto?

- Zawisza z Grabowa. Młodzik, niedawno pasowany na rycerza.

- Powiadacie, że młody, a walczy tak, jakby zęby zjadł w turniejowych bojach...

Nie odmówiłbyś nawet dwóch pacierzy, gdy Zawisza wysadza przeciwnika z siodła silnym pchnięciem kopii. Zaklaskali wszyscy. Heroldowie zadęli w trąby.

- Powinieneś, Zawiszo, w dalekie kraje pociągnąć i tam przeciwników poszukać - taką
radę dal młodemu rycerzowi siwowłosy przewodniczący turnieju. - Tu, w Polsce, nie znajdziesz już godnego siebie rycerza.

Zawisza także przemyśliwał o wypuszczeniu się w świat. Cuda opowiadano mu o turniejach w dalekich krainach, podczas których potykano się na kopie, miecze, topory, czasem tępą bronią –nie czyniącą  szkody, a czasem na ostre - choć wtedy śmierć zbierała swoje żniwo. Na te turnieje zewsząd ściągali rycerze, niejednemu towarzyszyło nawet i sześciu giermków, prowadzących bojowe rumaki, niosących malowane tarcze i herbowe proporce. Wieczorami, po turniejowych pojedynkach, zasiadano do stołów uginających się pod jadłem i napitkiem, słuchano pieśni trubadurów i tańczono przy wtórze muzyki. Tak walczono i ucztowano czasem równy tydzień, czasem i dłużej, a potem rozjeżdżano się, by znów stanąć na następnym turnieju.

Zawisza, choć taki młody, odbył już służbę giermka. Uznany za godnego pasowania, po oczyszczeniu, całonocnych czuwaniach, spowiedzi i komunii, przyjął przed ołtarzem uderzenie mieczem w bark. Od tej chwili miał prawo nosić rycerskie ostrogi i pas. Stał się bratem tych, którzy ślubowali używać miecza tylko w obronie słusznej sprawy, bronić nim wszystkich skrzywdzonych, uciśnionych i słabych.

Ale ciężko Zawiszy porzucić ojczyznę, dom, w którym przyszedł na świat, rodziców, siostry, przyjaciół... Tutaj go kochają i znają, tam jest obcy. A najważniejsze, tutaj jest Jadwiżka. Najmilsza
Jadwiżka z oczami jak bławatki i pszenicznym warkoczem. Co powie dziewczyna na wieść,
że Zawisza chce wyruszyć w daleki świat?

- Będziesz na mnie czekała, Jadwiżko? Ja do ciebie z końca ziemi wrócę...
Patrzy Jadwiżka na klęczącego rycerzyka, koniec warkocza na palcu mota, oczy powiekami przykrywa.

- Tylko tak mówisz. A co będzie, jak nie wrócisz?

- Moje słowo nie dym. Rzekłem, że wrócę, to wrócę.
Tu Zawisza przyłożył dłoń do serca na znak, że szczerą, najszczerszą prawdę wypowiedział.

- Daj mi pamiątkę, bym mógł pod twoim znakiem walczyć.
Z frasunkiem spojrzała dziewuszka po sobie. Nie godzi się dać baraniego serdaczka ani samodziałowej zapaski, o krzyżyku srebrnym na szyi nie ma co mówić, bo to dar chrzestnej matki... Stropiona,
sięgnęła w końcu do warkocza i jęła z jasnych włosów wyplątywać barwną krajankę.

- Sama ją haftowałam. Weź, Zawiszo, szczerym sercem daję.

- Dziękuję, Jadwiżko. Kiedy spojrzę na tę krajkę, to może ciebie chociaż na okamgnienie ujrzę w swoich myślach.

Zapłakała Jadwiżka, gdy Zawisza o przedświcie odjechał. Ale łzy dziewczęce jak rosa, zasrebrzą się i znikną...

Tętniły końskie kopyta na szlakach, którymi nie raz ciągnęły kupieckie wozy, ślizgały się na górskich ścieżkach nad przepaściami, miękko stąpały po mchach w ogromnych borach, dźwięczały po kamiennych płytach na ulicach mijanych miast. Droga dzień po dniu prowadziła w te strony, gdzie słońce zachodzi na nocny spoczynek.

Wreszcie dojechał Zawisza do takiego zamku, gdzie właśnie urządzano turniej.
Zewsząd ciągnęły rycerskie poczty, parskały bojowe rumaki, rozwiewały się pióra na hełmach, szeleściły jedwabne kapy, szczękała broń.
Wśród okazałych orszaków Zawisza z jednym tylko giermkiem wyglądał niczym sierota zabłąkany
między wielkich panów. Nikt się nie cieszy! z jego przybycia, ale pozwolono mu zatknąć proporzec
na zamkowym dziedzińcu.

- Mój pan cię pozywa - proporzec Zawiszy wyrywa zwykły giermek. - Jest on znakomitym szermierzem - uśmiecha się krzywo. - Ja bym ci radził po cichu wyjechać. On takich jak ty jedną ręką
powala.

Drogo zapłacił cudzoziemski rycerz za lekceważenie Zawiszy. Starcie było krótkie, ale gwałtowne jak burza. Stojąc nad pokonanym, Zawisza słucha okrzyków i oklasków. Pod stopy sypią mu się
wianki uplecione z polnych kwiatów, rękawiczki, szarfy i welony, które rzucają w szranki damy
zasiadające w krużgankach.

- Jak cię zowią, rycerzu? - sama księżna pyta go łaskawie.

- Zawisza z Grabowa.

- Chciałbyś nosić moje barwy? - podaje mu wieniec misternie przepleciony złotą wstęgą.

- Wielki to zaszczyt, pani, ale muszę odmówić.

- Czemuż to? - księżna przygryza dolną wargę. Jak to możliwe, żeby nikomu nieznany młodzik
odrzuci! książęcą łaskę!

- Inne barwy już noszę. Oto dar panny Jadwigi, który wyżej cenię niż życie własne.

To zwycięstwo otworzyło przed Zawiszą bramy innych zamków. Odtąd jego imię wymawiano
z szacunkiem - walka z młodym rycerzem z Polski stała się zaszczytem. Juczny koń ledwie mógł
unieść wieńce i nagrody. Gdy jego pan powróci w rodzinne strony, będzie miał czym się pochwalić.

Nie wiadomo, gdzie Zawisza spotkał Jana z Aragonii, najsłynniejszego zawodnika rycerskich
turniejów. Ale to pewne, że się spotkali - Jan o szpakowatych skroniach i młodzieńczy Zawisza.

- Za kilka niedziel jest wielki turniej - Jan zerka w twarz Zawiszy. - Przybędziesz, stoczymy walkę.

Jak się stawić, kiedy mija czas, po którym miał do Jadwiżki

powrócić? Pewnie nieboga już go wygląda, ludzi wypytuje, czy go nie spotkali, dni liczy. Bardzo chciałby stoczyć pojedynek Janem z Aragonii, ale tam daleko miła czeka na jego rychły powrót.

- Panie, dzięki za laskę, jaką mi okazałeś – Zawisza kłania się głęboko. - Wszelako wracać muszę do ojczystego kraju.

Uśmiecha się Jan. Mógłby ten młody rycerz wymyślić mądrzejszą wymówkę. Jasne jak słońce, że się lęka pojedynku ze sławnym przeciwnikiem!

- Jeżeli za rok zjedziesz do Prowansji, też będę z tobą walczył - mówi, choć myśli: „Zawisza już się nie zjawi. Polska jest daleko. Gadają, że tam lód rzeki ścina, a śnieg zasypuje domy aż po dachy".

- Pamiętaj, Zawiszo, dokładnie za rok od tej chwili.

Droga powrotna wydaje się krótsza, kiedy się wspomni, że gdzieś w oddali czeka Jadwiżka o oczach błękitnych i warkoczu złotym. Zawisza nie szczędzi koni, popasy są krótkie, nim słońce wzejdzie, już wyjeżdża na podróżny trakt. Nie zrzuciwszy nawet zakurzonej opończy, zaczyna szukać dziewczyny, ją chce przywitać pierwszą, jej opowiedzieć, jak szukał szczęścia w dalekich krajach, jak tęsknił, jak przypominał sobie każde jej słowo i każdy uśmiech.

- Jadwiżki szukasz? Będzie już dobre pół roku, jak za mąż wyszła. Więc nie uwierzyła, że wróci. Rycerskiemu słowu nie uwierzyła. Zmiął Zawisza haftowaną krajkę, chciał na ziemię rzucić, skórzniami podeptać - ale nie mógł. A jeszcze jak na złość wszyscy dokoła powtarzają:

- Czas, żebyś na majętności osiadł. Rozejrzałeś się po świecie, cudzymi językami gadasz, jedź na królewski dwór - tam ważne godności otrzymasz, między pierwszymi panami w królestwie
się znajdziesz, dostatki pomnożysz. Czego ci po świecie szukać? Gdzie cię znowu niesie?

Jak wytłumaczyć, że obiecał się stawić w określonym czasie i miejscu? Pewnie Jan z Aragonii
nie wierzy, że ujrzy jeszcze kiedyś rycerza z Polski, ale się przekona, że Zawisza nie rzuca słów
na wiatr. Słowo Zawiszy jest rzetelne jak kruszec, z którego wykuto ostrze rycerskiego miecza
- co zostało obiecane, będzie dotrzymane.

Znowu droga daleka i trudna. Wychudły konie, poczerniał Zawisza, przygarbił się giermek,
ale w czas oznaczony wjechali w prowansalską krainę, pełną winnic i oliwnych sadów, pachnącą
różami i lawendą, kwitnącą na skalistych nieużytkach.

- Dotrzymałeś słowa, więc i ja swojego dotrzymam - rzekł Jan, gdy Zawisza oznajmił swe przy-
bycie. - Szykuj się do pojedynku, młodzieńcze.

To była wspaniała walka. Widzom dech zamierał w piersiach, a krzyk w gardłach. Dwóch
mistrzów nad mistrze pokazało cały kunszt turniejowego starcia. Chrapiące z wysiłku wierzchowce
stawały na tylnych nogach, szczękały ostrza, uderzały o siebie głucho tarcze, piasek spod kopyt
pryskał na wszystkie strony. Przyłbica Zawiszy pochyla się ku grzywie rumaka, chwila, a wypuści
broń i osunie się na ziemię...

Nagle role się odwracają. Zawisza naciera, a Jan z Aragonii się broni. Uderzenie, pchnięcie, cios
sparowany tarczą i... tak, wszyscy to widzieli, Jan podnosi dłoń w stalowej rękawicy - poddaje się.

- Przegrałem z zaiste wspaniałym rycerzem - przyznaje Jan. - Ale najbardziej mnie ujęło,
że ten młodzieniec jechał przez pól świata, by dotrzymać danego słowa. To rzadka cnota...

Zawisza, zwany później Czarnym, służył na dworze cesarza Zygmunta Luksemburskiego, oddał
też ważne usługi królowi Władysławowi Jagielle, walczył pod Grunwaldem i piastował godność
starosty spiskiego. Pracę dyplomatyczną ułatwiała mu sława niezwyciężonego i prawego rycerza.
Każdy dwór, królewski czy książęcy, uważał za zaszczyt móc gościć Zawiszę. Wiedziano powszechnie, że ów rycerz nigdy nie splami ust kłamstwem, a przyrzeczenia dotrzyma nawet wtedy, gdyby miał za to zapłacić życiem.

Została po nim nieskalana rycerska sława i używane do dzisiejszego dnia powiedzenie:
„Polegaj jak na Zawiszy".

Czy Jadwiżka żałowała, że nie doczekała powrotu swojego rycerza? Tego nie dowiemy się nigdy.
W tamtych czasach nie pisano pamiętników ani listów do przyjaciół, bo mało kto umiał czytać
i pisać. Jadwiżka także nie zapisała, co czuła i myślała...

 

DAR PANI JEZIORA

Król Artur i rycerze Okrągłego Stołu

Ptaki zataczały koła wysoko pod samą pierzyną chmur. Siwobrody Merlin, zadzierając głowę,
śledził uważnie ptasie loty. Był czarnoksiężnikiem i wróżem, wiedział, jak odczytywać znaki wypisane na niebie ptasimi skrzydłami. Od wschodu nadleciał jastrząb, szpaki zbiły się w gromadę
i głosem trwogi zakrzyczały. Czemu jastrząb nie wybiera ofiary?

Ale oto od gór nadlatuje orzeł, płynie powietrzem bez wysiłku, niesie go podniebny wiatr.

Jastrząb rzuca się do ucieczki, zapominając o łowach, szpacze stado rozprasza się na wszystkie
strony, niby liście miotane podmuchem burzy. Cień orła pada pod stopy Merlina, przesuwa się
i znika. Po opustoszałym niebie pełzną powoli chmury. Na palenisku przez okamgnienie tańczy wysoki, błękitny płomyk. Ciszę przerywa dopiero stary kruk, przyjaciel Merlina, który kracze, szeroko otwierając dziób.

- Ja też wiem, że on nadjeżdża - mruczy pod nosem czarodziej Merlin i zamyka na siedem pieczęci księgę z zaklęciami. - Jest już niedaleko...

Merlin od wielu lat już czeka, nauczył się czekać, wie, że wcześniej czy później zdarzy się to, co
musi się zdarzyć. Przymyka więc tylko oczy. Wspomina lata minione, gdy w kamiennych zamczyskach władali książęta nienawidzący się wzajemnie. Zwaśnieni władcy wysyłali przeciwko sobie zbrojne hufce, które paliły wsie, tratowały obsiane pola, zabijały mieszkańców wsi i osad, a nie dobitych pędziły w niewolę. Przelewano bez przerwy krew, płaczu i skarg nikt nie słuchał, każdy
z książąt był sobie samemu panem i nie uznawał niczyjej władzy nad sobą. Źle się działo na wyspach brytyjskich, kiedy zapomniano o prawie boskim i ludzkim.

Nadzieja powróciła dopiero, kiedy urodził się Artur.
Z pól i łąk, z sadów i ogrodów do jego kołyski zbiegły się elfy i otoczyły ją korowodem migotliwych elfich skrzydełek. Nocą nad wezgłowiem noworodka stanęły wróżki i wspólnie wypowiedziały zaklęcie. Nikt nie wiedział o tych czarach, znał je tylko siwobrody Merlin, który patrzył wskroś ziemi, z ognia i wody odczytywał przyszłe losy ludzi.

Dziś zaś cień orła, błękitny płomień i głos kruka upewniły starca, że nadjeżdża ten, któremu przeznaczono zaprowadzić pokój w znękanej krainie.

- Witaj, Arturze.

- Skąd znasz moje imię? - miody jeździec zsuwa się z rumaka i rozgląda dokoła ze zdziwieniem. „Kim jest ten staruszek z krukiem na ramieniu?" - myśli.

- Naprawdę nie wiesz, Arturze? Miałeś przecież sen i w tym śnie słyszałeś głos, który nakazał ci pospieszyć do czarodzieja Merlina.

- Tak było, ale skąd znasz moje sny?

- Zdziwiłbyś się, wiedząc, co znam i co odgaduję – kruk na ramieniu Merlina przechylił łebek, jakby przyświadczał słowom swego pana. - Wszelako kiedy już, Arturze, odnalazłeś mój dom, czas, by się wypełniła obietnica dana po twoim urodzeniu.

To mówiąc, Merlin podwinął poły swojej opończy.

- Wsiadaj na konia, młodzieńcze, i mocno trzymaj wodze, bowiem szalona to będzie jazda i możesz mnie łatwo stracić z oczu.

Nie do wiary, ale Merlin wzbił się w górę i powiewając połami opończy, poszybował jak ptak. Z uniesioną głową Artur kłusował przez dąbrowy i polany, mokradła i wrzosowiska, chaszcze i paprocie... Kaleczyły go pędy jeżyn, smagały gałęzie, chwytały za odzież ostre sęki, aż prowadzony
podniebnym wołaniem Merlina dotarł nad brzegi wielkiego jeziora o smoliście czarnej wodzie.

- Jeśli naprawdę jesteś wybrańcem, Arturze, tutaj spełni się pierwsza obietnica, którą wyszeptano kiedyś w świetle księżyca nad twoją kołyską. Przyprowadziłem cię tu, gdzie niepodzielnie włada Pani Jeziora. Wołaj swoje imię, wołaj je jak najgłośniej potrafisz, by usłyszano cię w głębokiej
i mętnej topieli.

Udzieliwszy rady, Merlin ukrył się w kępie paproci, a na wodzie za sprawą czarów pojawiła się łódź. Artur wsiadł do niej, a gdy oddalił się od brzegu, mocnym głosem zawołał: „Pani Jeziora!". Jego wezwanie wiatr niósł ku drugiemu brzegowi, rozbijał o drzemiące głazy, gubił między pióropuszami trzcin. Jezioro, dotychczas gładkie jak zwierciadło, poczęło się marszczyć krótką, ostrą falą, burzyć pianami, aż wreszcie z ciemnego odmętu wysunęła się biała kobieca dłoń dzierżąca rycerski miecz. Rozpękły się chmury i promień słońca rozpalił złote ognie w brzeszczocie. Arturowi kolana same się ugięły i młodzieniec ukląkł, przyjmując miecz. Tafla jeziora wygładziła się i zastygła. Wszystko wydawało się snem, przywidzeniem, majakiem, ale cudowny miecz leżał na wyciągniętych dłoniach Artura.

- Ten, kto nosi miecz Ekskalibur, stanie się władcą całej krainy - Merlin przerwał bezruch, dotykając ramienia młodzieńca. - Dasz ludziom żyjącym pod twoją władzą pokój i chleb, sprawisz, że na zgliszczach wyrosną nowe wsie,  osłonisz słabych, ukarzesz pysznych. Po to dała ci ten miecz
Pani Jeziora, ta, którą nazywają Nimue lub Vivien. Bądź pozdrowiony, Arturze. Bądź pozdrowiony, królu Arturze, władco Brytanii.

Długie lata mieczem Ekskaliburem wyrąbywał sobie Artur drogę do królewskiego tronu.
Podczas jednej z walk ujrzał prześliczną Ginewrę. Potem strojny jej barwami staczał rycerskie
pojedynki, a gdy zwyciężał, odbierał z jej dłoni wieniec, spleciony z kwiatów.

- Jeśli będę nosił królewską koronę, ty, Ginewro, będziesz moją królową.

Ginewra nie mówiła ani „tak", ani „nie", uśmiechała się tylko samymi kącikami ust, aż przyszedł
czas, gdy związano ich dłonie i wspólnie przełamali kołacz na ślubnej uczcie.

Rycerze, którzy ze wszystkich stron ściągali na dwór Artura do Camelotu, z radością przyjęli
piękną królową. Wielu z nich zgięło kolana przed tronem, prosząc o pozwolenie walczenia pod
znakami młodej pani. Ginewra nie odmawiała - temu dała rękawiczkę, innemu trzewiczek,
owemu sakiewkę ze złotej nici, tamtemu barwną wstęgę.

Może te dary sprawiły, że pośród Arturowych rycerzy poczęły się swary i waśnie, każdy z nich
z dumą służył najwaleczniejszemu królowi i najpiękniejszej królowej, ale każdy chciał być pierwszy
nie tylko przed tronem władcy, ale i w ludzkich oczach. To zaszczyt przebywać na dworze Artura,
to przywilej służyć ramię w ramię z najsłynniejszymi rycerzami na świecie, to dar szczęścia nosić
barwy królowej Ginewry przypięte do naramiennika zbroi, ale który z nich jest najgodniejszy
miana Rycerza Króla Artura i Sługi Królowej Ginewry? Wiele obraźliwych słów obiło się o zamkowe mury, wiele razy szczękały krzyżowane w pojedynku miecze, wiele włóczni pękło na nastawionych tarczach. Kim jest ten najpierwszy spośród rycerzy króla Artura?

- Zbuduj, królu, okrągły stół - siwobrody Merlin ciągle wspiera młodego władcę radami, a wie,
że teraz właśnie niezgoda najbardziej martwi Artura. - Dopóki na twoim dworze trwają waśnie
i spory, zgoda i pokój nie będą panować w królestwie. Dlatego każ ustawić okrągły stół w największej komnacie Camelotu, a potem zaproś wszystkich swoich rycerzy. Niech zasiądą dokoła, równi
sobie jak bracia. Niech nie będzie pierwszego ni ostatniego miejsca. A wtedy ty, Arturze, siądź
między nimi, rycerz między rycerzami, mężny między mężnymi. Taka jest moja rada.

- Uczynię, jak rzekłeś - Artur ufa mądrości starego czarodzieja.

Rada Merlina jak zwykle była niezawodna. Wkrótce okazało się, że Okrągły Stół ma moc
czarodziejską. W Camelocie ucichły kłótnie - teraz każdy z rycerzy uważał za największy przywilej
miejsce przy stole, ramię w ramię z innymi rycerzami, równymi sobie i miłującymi się wzajemnie
jak rodzeni bracia.

Mijały lata. Artur pokonał olbrzyma z gór, zmusił do posłuchu pysznych książąt, przegna! precz
wrogów wdzierających się w granice królestwa. Nikt nie odszedł od jego tronu nie wysłuchany,
nikt już nie cierpiał głodu, nikt nie płakał samotnie, nikt nie złorzeczył krzywdzicielom.

- Niech będzie błogosławiony Artur, czyniący dobro - wszędzie powtarzają ludzie.

Lecz czas nawet dla dobrego króla nie jest łaskawy. Ramiona Artura pochyliły się, włosy
posiwiały, oczy straciły sokolą bystrość. Rycerze zgromadzeni przy Okrągłym Stole z rosnącym
niepokojem patrzą na władcę.

Aż nadchodzi dzień, gdy król Artur, jak przed laty, zasiada w łodzi...

- Byłeś zawsze wiernym druhem, mój Bedivere - mówi Artur, szczelniej opatulając się szerokim, ciemnym płaszczem. Wioślarze czekają na królewski znak. - Weź mój miecz. Weź Ekskalibur.

- Panie, nie jestem godzien nosić twojego miecza - wzruszony Bedivere pochyla głowę.

- Nie będziesz go nosił. Udasz się nad jezioro, które wskaże ci Merlin, i ciśniesz Ekskalibur
w najgłębszą toń.

- A ty, panie?

- Odpływam, Bedivere.

- Dokąd odpływasz, mój królu?

- Tam, dokąd prowadzi mnie przeznaczenie. Na jabłoniową wyspę Avalon, gdzie zawsze
morska bryza obsypuje białe płatki z kwitnących drzew i gdzie śnieżyste mewy wiecznie krążą
z krzykiem nad skalami brzegów.

- Cóż tam będziesz robił, królu? Ty, niezwyciężony rycerz, wśród kwitnących drzew,
tąk pachnących, zielonych i szybujących ptaków?

- Będę odpoczywał po rycerskim trudzie, Bedivere... A teraz przestań się smucić, weź Ekskalibur i czyń, co nakazałem.

Przed oczami struchlałego rycerza toń się burzy, zapienia, zwija lejem. Smukłe kobiece
ramię wynurza się z toni i chwyta miecz, nim ostrze dotknęło wody. Dzieje się to tak szybko,
że sir Bedivere nie jest pewien, czy to wszystko mu się nie przywidziało. Mruga powiekami
i niepewnie przypatruje się liściom grążeli na ciemnej wodzie. Tfu! Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!

Nikt nigdy nie ujrzał już miecza zwanego Ekskaliburem i nikt nigdy nie zobaczył króla Artura,
który odpłynął tam, skąd toczą się morskie fale i skąd co rano rodzi się nowe słońce.

Niektórzy powiadają, że Artur kiedyś powróci do swojego królestwa, a wtedy z czarnych wód
jeziora znowu wynurzy się, lśniąc złociście, czarodziejski miecz Ekskalibur.

Nimue, Pani Jeziora, wciąż czeka na tę chwilę w swoim podwodnym pałacu skrytym pod
czarnymi wodami. Rybacy zarzucający sieci w te tonie opowiadają, że w księżycowe noce widać
na dnie miecz Artura. A może to tylko światło rozprasza się po falach, układając się w kształt
długiego ostrza i w podobny krzyżowi zarys rękojeści. Któż to wie...

 

POGROMCA SMOKA

Święty Jerzy

Co kazało Jerzemu z Kapadocji przemierzać samotnie bezludzia, wjeżdżać na ścieżki wąskie
i kamieniste, gdzie spod kopyt końskich sypały się iskry, gdy podkowa uderzała o kamień, okrążać
jeziora o ciemnej wodzie i poić wierzchowca przy źródłach bijących gdzieś z głębin ziemi, nad którymi wierzbowe gałęzie tworzą nieprzebyty gąszcz? Czasami napotykał drwala, smolarza czy pasterza, wtedy ściągał wodze i przystawał. Zagadnięci, trochę się lękali rycerza, a trochę dziwili,
że zbrojny mąż w pozłocistym pancerzu rozmawia z nimi tak, jakby byli mu równi stanem.
Nie pytali jednak Jerzego, czego szuka na takim bezludziu, bali się rozgniewać wojownika
niewczesną ciekawością.

- Czy dzieje się tutaj komuś jakaś krzywda? Czy ktoś potrzebuje pomocy?

- Ano, zawsze przyda się pomoc - zagadnięty owczarz podrapał się w skudloną czuprynę. -
Niedawno straszliwa wichura dachy domostw zerwała, połamała oliwne drzewa, to i nie dziwota,
że ludziska plączą.

- Gdzie to się stało?

- Będzie ze dwa dni drogi. Trzeba jechać cały czas za wschodzącym słońcem. Jak zobaczycie,
szlachetny panie, podwójny szczyt, znaczy, że pół drogi już za wami.

Czemu zbrojny w długi miecz i ostrą włócznię rycerz chciał podążać tam, gdzie tchnienie wichury zniszczyło domy i dobytek? Co może obchodzić posiadacza pięknie rzeźbionej tarczy biadanie
wieśniaków?

Ale Jerzy nie jest taki, jak inni zbrojni noszący miecze u boku. Nie cieszy go bitewny zgiełk,
szczęk oręża, rżenie bojowych koni, wrzask rannych i prośby pokonanych o litość. Nie pragnie
wojennej zdobyczy ani nagród za męstwo. Coś, czego sam do końca nie pojmuje, każe mu poszukiwać cierpiących i słabych, takich, którzy w milczeniu znoszą wyroki losu, i takich, którzy plączą
i załamują ręce. Pragnie im służyć, pomagać ze wszystkich sil, dzielić ich smutek, a potem, gdy złe
dni przeminą, radować się razem z nimi.

- Naprzód, siwy koniu - wierzchowiec spogląda wypukłym okiem na jeźdźca, jakby rozumiał
każde słowo. - Pewnie się przydamy w tych zniszczonych wioskach...

Droga nie jest łatwa. Wąska i śliska, wije się niczym wąż po stromiznach stoków, w niektórych
miejscach Jerzy musi zsiadać i prowadzić konia za uzdę, krok za krokiem, powoli i ostrożnie. Skały
przybierają coraz to dziwniejsze kształty, upodabniają się do wież, iglic, olbrzymich grzybów, zaciśniętych pięści wielkoludów, skamieniałych pni drzew.

Zza któregoś zakosu zalśniła przez okamgnienie tafla górskiego jeziora, uśpiona i martwa.

Jerzy oczy mruży. Czy to wybielone przez słońce kości poniewierają się po brzegach, czy to tylko tak się wydaje z tej wysokości? A jeśli są to kamienie, to zaiste dziwne kamienie rodzi ta ziemia.

Wtem coś miga błękitnie w kamiennym, szarym krajobrazie. To nie kępa szafirowych goryczek
ani nie niebieski obłoczek uwięziony wśród skał. Rycerz nie może uwierzyć... Blisko czarnej wody,
nieruchomo śpiącej w jeziorze, wędruje samotnie dziewczyna w błękitnym płaszczu.

- Dokąd wędrujesz, pani?

Dziewczyna nie wydaje się ani zdziwiona, ani przestraszona pojawieniem rycerza, ściąga tylko
kaptur na twarz i niżej pochyla głowę.

- Nie śmiem ci narzucać swojej obecności - mówi Jerzy, kłaniając się dwornie. - Ale to nie jest
miejsce do samotnych przechadzek. Wszelako, gdy ci niemiłe moje towarzystwo, rzeknij jedno słowo, a odjadę.

Załamuje się głos dziewczynie:

- Odejdź, panie, jeśli życia nie chcesz postradać.

- A któż miałby mnie życia pozbawić?

- Smok zamieszkujący jezioro - nagłym ruchem nieznajoma odrzuca kaptur, twarz ma opuchniętą od płaczu, wilgotne ślady łez na policzkach. - Nikt nie policzy jego ofiar.

- Więc czemu ty, pani, tam podążasz?

- Bo wylosowałam czarną kulę. Kto z mieszkańców naszego miasta taką wyciągnie, musi się
udać do kryjówki smoka, bez szemrania przyjmując wyrok.

Dziewczyna nie ociera łez, płacze bezgłośnie, jakby szloch uwiązł gdzieś głęboko.

- Wielu zginęło przede mną, wielu zginie po mnie. Teraz, gdy wiesz już wszystko, pozostaw
mnie własnemu losowi, zacny rycerzu.

- Nie, pani. Uwolnię ciebie i całą krainę od plugawego potwora.

Usłyszawszy tętent kopyt, smok powoli wynurzył pokryte twardą łuską cielsko z głębokiej topie-
li. Wężowy ogon rozbryznął wodę, która wzburzyła się szerokim koliskiem białych pian. Nie atakował. Przywarł do brzegu, zmrużonymi ślepiami śledząc każdy ruch rumaka i jeźdźca, tylko
zakrzywione pazury wbijały się coraz głębiej w ostry żwir, a koniec ogona co i raz uderzał o zbielałe kości.

Jerzy nigdy nie widział podobnej poczwary - wstrząsnął nim dreszcz może strachu, a może
obrzydzenia, włosy zjeżyły się pod hełmem, dłonie spotniały tak, że trudno mu było utrzymać
drzewce włóczni. Jeszcze zdążyłby ściągnąć wodze, zawrócić konia, pognać na oślep, byle dalej od
tego wężokształtnego potwora przywartego do brzegu. Ale nie może tego uczynić. Jeśli zginie
w nierównej walce, to tak, jak rycerzowi przystało.

- W imię Boże! - woła Jerzy, ale tylko wydaje mu się, że krzyczy - ledwie szept wydobywa
ze ściśniętego gardła. - Dalej, siwy koniu, padniemy razem w starciu...

Dziewczyna w błękitnym płaszczu, przyczajona za skałą, ledwie może pochwycić okiem migota-
nie smoczej łuski, wężowe cielsko zwija się kłębem pod kopytami rumaka, czarne nietoperze skrzydła trzepoczą jak oszalałe, wielki pysk zbrojny ostrymi kłami unosi się wysoko, zaraz zada ostatni,
śmiertelny cios rycerzowi, którego włócznia wygląda jak jakaś zabawka przy ogromie smoka.

Już nie widać ani konia, ani jeźdźca, pierścień łusek wciąż zwija się i rozwija, lecz nagle nieruchomieje, zastyga, jeszcze tylko czarne skrzydła unoszą się jak do lotu, ale i one opadają z suchym szelestem.

Nad powalonym potworem stoi Jerzy, nietknięty, nawet nie osmalony smoczym oddechem.
Siwy koń przestępuje z nogi na nogę, jakby stal na kwitnącej łące, a nie nad cielskiem martwej
poczwary broczącej czarną juchą.

Niepomna, że kark może skręcić, dziewczyna zbiega z urwiska, strzępy błękitnego płaszcza
pozostają na kolczastych gałęziach niskich krzewów.

- To cud! - klaszcze i obraca się jak fryga. - Kimkolwiek jesteś, panie, ocaliłeś od śmierci nie
tylko mnie, ale i tych wszystkich, którzy zginęliby po mnie. Bądź błogosławiony, po trzykroć błogosławiony!

Jerzego cieszy zwycięstwo i szczęście ocalonej dziewczyny, lecz nie czuje się wcale wywyższony
pochwałami i błogosławieństwami. Przecież takiego właśnie wroga poszukiwał, kierując się w górskie p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin