0757. Drew Jennifer - Pora się żenić.pdf

(614 KB) Pobierz
303270922 UNPDF
Jennifer Drew
Pora się żenić!
303270922.001.png 303270922.002.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Coś zje, uściska pannę młodą i rozejrzy się za jakąś dzie­
wicą. No, może nie w tej kolejności.
Cole Bailey zaparkował daleko od wielkiego budynku
w stylu Tudorów. Nie był zaproszony, więc nie chciał, by
jego pikap zwrócił uwagę obsługi tego wiejskiego klubu
w pobliżu Detroit.
Chyba miał źle w głowie, gdy się zgodził zagrać w orła
czy reszkę o to, który z nich, on czy Zack, jego brat bliźniak,
ma się pierwszy poddać bezsensownemu żądaniu dziadka
i ożeni się.
Teraz problem polegał na tym, by się gładko wślizgnąć na
wesele siostrzenicy przyjaciółki jego matki. Nawet nie pa­
miętał jej nazwiska. Nic dziwnego, był po prostu wściekły
na Marsha Baileya, ojca matki.
Na parkingu stało tyle pierwszorzędnych wózków, co
w salonie sprzedaży jakiegoś wielkiego dealera, ale na tym
to polegało. Na tego rodzaju uroczystościach przyjaciółki
panny młodej chcą się zabawić. Nie ma jak wesele, nieśmiałe
dotąd panienki stają się nagle zuchwałe i zaczynają rozrabiać.
Niestety, nie o to teraz chodzi. Nie przyjechał po to, żeby się
bawić.
Cholera! Jak ten stary wariat mógł rodzinie zrobić coś
takiego? Obaj z Zackiem mają się ożenić, bo jak nie, to
dziadek po prostu sprzeda akcje rodzinnej firmy. A to by się
równało przekazaniu w obce ręce akcji kontrolnych firmy
BAILEY - WYROBY DLA DZIECI. Z punktu widzenia Za-
cka i Cole'a było, to bez znaczenia, ponieważ prowadzili
własne przedsiębiorstwo budowlane, ale dla matki byłby to
wielki cios. Teraz firma była dla niej wszystkim, zarządzała
nią równie dobrze, jak kiedyś jej ojciec.
Tylko tak tępy facet jak Marsh Bailey mógł sobie wyob­
rażać, że firma będzie szła lepiej, kiedy pokieruje nią męż­
czyzna. Ale mylił się, sądząc, że małżeństwo zrobi menedże­
ra z któregoś z trzech jego wnuków - bliźniaków i Nicka, ich
przyrodniego brata.
Przede wszystkim jak mógł coś takiego zrobić jedynej
córce? Od czasu gdy dwa lata temu zmarł ojczym, matka
Cole'a kierowała firmą. Aby zachować kontrolę nad firmą,
gdy już nie stanie dziadka, potrzebowała przynajmniej gło­
sów przysługujących akcjom, które mieli odziedziczyć syno­
wie. Nick miał szczęście, bo jeszcze był w college'u, więc
Marsh nie jego przyciskał w sprawie żeniaczki.
Cole poruszył ramionami skrępowanymi marynarką. Jego
ciężką fizyczną pracę we wspólnej z Zackiem firmie widać
było w ramionach. Wsunął palec za kołnierzyk białej koszuli
i poluzował staromodny krawat w kolorze wina. Miał dwa­
dzieścia osiem lat i przez całe życie starał się udowodnić
dziadkowi, że nie jest kimś takim jak Stan Hayward, jego
własny ojciec, którego nigdy nie widział. Już Marsh się o to
postarał. Kazał Stanowi zmykać, grożąc więzieniem, jeśli się
tylko znajdzie w pobliżu jego córki, siedemnastolatki w cią­
ży. Na świadectwach urodzenia dzieci figurowało tylko na­
zwisko Bailey.
Cole parsknął niechętnie i poszedł w kierunku budynku
klubowego. Przegrał z Zackiem w orła i reszkę. Jako pierw­
szy miał sobie znaleźć żonę.
Cole zatrzymał się, zachwycony jednym z najpiękniej­
szych wozów sportowych, jakie zeszły z linii produkcyjnej
w Motor City, ale przecież dobrze wiedział, że gra na zwłokę.
Ochotę na to przyjęcie miał mniej więcej taką jak na łyknięcie
trucizny. Wszystko, co było związane z przyjęciami wesel­
nymi, psuło mu gruntownie nastrój, zwłaszcza zaś to, że
w niedalekiej przyszłości miało dojść do jego wesela. - O,
mógłby mi pan pomóc? - usłyszał kobiecy głos. - Proszę
pana, tylko na chwilkę.
Pobiegł wzdłuż rzędu samochodów, ujrzawszy różową
suknię z bufkami i spódnicę wielkości namiotu cyrkowego.
Musiała to być druhna panny młodej, bo tylko druhna mogła
wystąpić w czerwcu w stroju odpowiednim na Halloween.
Gdy znalazł się bliżej, zrozumiał, o co chodzi. Wieko bagaż­
nika przytrzasnęło taftowe szarfy.
- Zaczepiła mi się spódnica - usłyszał głos zza pudła
wielkości pralki, owiniętego w kolorowy papier - a kluczyki
wpadły mi pod samochód.
- Proszę mi to dać.
Postawił na ziemi pakunek, ogromny, ale niezbyt ciężki.
Dziewczyna odwróciła się i, aby odzyskać kluczyki, po­
pchnęła je czubkiem różowego satynowego pantofelka,
w efekcie czego wpadły jeszcze głębiej pod samochód.
Cole schylił się i macał ręką, aż znalazł kluczyki wraz
z przywieszką do mocowania ich u nadgarstka, z czego jak
widać dziewczyna nie skorzystała. Oddanie kluczyków zaję­
ło kilka sekund dłużej, niż to było konieczne, ponieważ schy-
lony ujrzał coś godnego podziwu. Jeśli te nóżki w całości
były tak zgrabne, jak kształtne kostki, to przebranie tej dziew­
czyny w rodzaj waty cukrowej należało uznać za zbrodnię.
Dawniej, kiedy połowę letnich weekendów spędzał na wese­
lach, wymyślił sobie, że główną rolą druhen jest wyglądać
jak najgorzej po to, by panna młoda wyglądała jak najlepiej.
- Dziękuję, naprawdę bardzo jestem wdzięczna... O, to
pan jest Bailey, jeden z bliźniaków! - stwierdziła. W jej gło­
sie zabrzmiało większe zdumienie, niżby to wynikało z sy­
tuacji.
Starał się dojrzeć jej twarz pod kapeluszem, który przy­
pominał wszystko, tylko nie nakrycie głowy.
- Cole Bailey?
- Tak - potwierdził, zastanawiając się bez powodzenia,
skąd ona go zna.
- Chodziliśmy razem do szkoły. Pamiętasz lekcje litera­
tury?
- Byłem z tego najgorszy, powinienem był wybrać sobie
coś innego.
- Pamiętam. - Zdjęła kapelusz, odsłaniając masę kaszta­
nowych włosów skręconych w precelki. - Nic dziwnego, że
mnie nie poznajesz. Fryzura, którą Lucinda wymyśliła dla
druhen, nadaje się dla słodkich bobasków. Jestem Tess Mor­
gan. Pomagałam ci przy Szekspirze.
- Tess Morgan? Nieee! - Pamiętał małą grubą Tess. Obaj
z Zackiem specjalnie z niej żartowali, żeby zobaczyć, jak się
czerwieni. Wtedy jej policzki płonęły.
- Myślę, że się trochę zmieniłam.
- No chyba!
Jedno się tylko nie zmieniło. Zarumieniła się, kiedy wy-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin