Ferrarella Marie - Czy to ty, Walentynko.pdf

(450 KB) Pobierz
146259866 UNPDF
Marie Ferrarella CZY TO TY, WALENTYNKO?
- Chcę, żebyś była mną.
T.J. z osłupieniem spojrzała na leżącą na widełkach słuchawkę.
Telefon na biurku zadzwonił już trzeci raz, kiedy Theresa Jean Cohran zdała sobie wreszcie z tego sprawę.
Zagłębiona w arkuszach kalkulacyjnych wyświetlanych na ekranie komputera, po omacku wyciągnęła rękę
po słuchawkę, lecz niechcący nacisnęła guzik uruchamiający tryb głośnego mówienia i wtedy właśnie
usłyszała te zdumiewające słowa.
- Słucham? - wymamrotała po chwili.
- Chcę... - po drugiej stronie ktoś najwyraźniej się zawahał. - To ty, T.J.? - W pełnym słońca gabinecie T.J.
rozległ się głos jej kuzynki, Theresy Joan Cohran.
T.J. z niepokojem spojrzała na telefon. Dlaczego Theresa do niej dzwoni? Dlaczego po prostu nie wpadła
bez pukania, jak to miała w zwyczaju?
Theresie chyba jeszcze nigdy nie przyszło do głowy, że mogłaby zapukać. Jako prezes C&C Advertising
przywykła do tego, że może swobodnie wchodzić do wszystkich pomieszczeń znajdujących się na trzech
piętrach należących do jej agencji - może z wyjątkiem męskiej toalety. Chociaż i to mogło z czasem ulec
zmianie.
Nawet gdyby jednak Theresa nie była szefową stworzonej przez swego dziadka i rozwiniętej przez ojca
czołowej na rynku agencji reklamowej, i tak nie cofnęłaby się przed wtargnięciem na teren kuzynki. Robiła
to przecież od dzieciństwa i było to dla niej równie naturalne, co oddychanie.
Theresa Jean, podobnie jak kuzynka nazwana tak na cześć babki ze strony ojca, sięgnęła więc z rezygnacją
po słuchawkę. Choć w pomieszczeniu nie brakowało światła - promienie słońca wpadały bowiem obficie
przez dwa znajdujące się za nią okna - to zrobiło jej się nagle zimno i ponuro. Poczuła się, jak gdyby
przeżywała deja vu .
Zbyt dobrze znała ton, którym posłużyła się teraz kuzynka. Theresa czegoś chciała. Przysługi. Maleńkiej,
drobniutkiej przysługi. Dobrze znała te jej prośby!
Dwie „maleńkie przysługi” zawsze pociągały za sobą bynajmniej nie „maleńkie” konsekwencje, były jak
ten drobny kamyk, który puszczony w dół po zboczu, pociąga za sobą lawinę i wraz z wielkimi głazami
zagarnia wszystko, co stanęło na drodze. Kiedy obie były dziewczynkami, niektóre z tych przysług miały
wprawdzie dość dziwaczny charakter, lecz ich spełnienie nie było aż tak trudne. Te ostatnie jednak stawały
się znacznie mniej wygodne, dotyczyły bowiem głównie pracy - z reguły takiej czy innej sprawy, którą
należało dyplomatycznie załatwić po przejściu przez firmę Huraganu Theresa (takim przezwiskiem ochrzcili
szefową starsi pracownicy firmy).
Nawiasem mówiąc, T.J. podejrzewała, że Theresa domyśla się, jak nazywają ją podwładni - i uważa to za
komplement!
Jeśli chodzi o wiek, dzieliło je dziewięć miesięcy. T.J. była starsza, ale to Theresa zwracała na siebie
większą uwagę. Jako młoda i urodziwa szefowa wielkiej agencji skupiała na sobie zainteresowanie mediów.
W kolorowych magazynach można było znaleźć jej zdjęcia z coraz to nowymi i coraz bardziej
interesującymi kawalerami, udzielała wywiadów, obdarzała uśmiechami fotoreporterów. W istocie jednak to
T.J. była szarą eminencją firmy, to ona była owym mózgiem, siłą sprawczą, dzięki której mogli zawierać
nowe kontrakty i odnawiać stare.
Taka rola bardzo jej zresztą odpowiadała. Wolała pozostawać w cieniu, by robić to, co uważała za
naprawdę wartościowe i twórcze - obliczać, planować, podejmować decyzje. I tak T.J. uwielbiała
wykonywać mrówczą pracę w zaciszu swego gabinetu, a Theresa zbierać pochwały w blasku fleszy i
jupiterów. Dobrze im się razem pracowało.
Teraz T.J. nacisnęła dwa przyciski na klawiaturze komputera, by zachować plik, po czym usiadła
wygodniej na krześle i odetchnęła głęboko. Miała przeczucie, że ta rozmowa potrwa dłużej niż chwilę.
- Czemu zawdzięczam tę przyjemność? - Zerknęła na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Ciekawe, czy
Theresa jest jeszcze w domu? Nie po raz pierwszy spóźniłaby się do pracy.
Po drugiej stronie usłyszała dramatyczne westchnienie. Nikt inny nie umiał wzdychać równie
dramatycznie, jak Theresa Joan Cohran. Wyglądało na to, że sprawa jest szczególnie poważna.
- Posłuchaj, T.J., potrzebuję twojej pomocy. T.J. odchyliła się na krześle.
- Chodzi o jakąś kampanię reklamową, jakiś pomysł, czy może o to, że... - zawiesiła głos, licząc na to, że
kuzynka dopowie resztę.
- Chodzi o to, że chcę, żebyś była mną.
1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
T.J. uniosła brwi. Nie takiego dopowiedzenia się spodziewała.
- Ale... w jakim sensie?
Theresa zdawała się nie słyszeć. Ten zwyczaj opanowała do perfekcji - nie słyszała niczego, co nie miało
związku z tym, co aktualnie zaprzątało jej myśli. Zachowywała się tak, jakby wszystkie jej pomysły, nawet
najbardziej idiotyczne i zwariowane, powinny być dla każdego jasne.
- Doskonale się nadajesz, T. J.! Zobaczysz, wszystko się uda! Zgódź się od razu i będzie po sprawie.
Zgadzasz się, prawda? To super, naprawdę super!
Hm, nie na darmo nazywają ją Huraganem Theresa, pomyślała T.J. W przeciwieństwie do kuzynki, ona
lubiła jednak zastanowić się wcześniej przed podjęciem każdej decyzji, a przede wszystkim - lubiła
wiedzieć, o co chodzi.
- Chyba czegoś nie dosłyszałam, Thereso - odezwała się łagodnym tonem, niczym pielęgniarka do pacjenta
w zakładzie dla psychicznie chorych. - Przed czwartym kubkiem kawy trochę za wolno myślę. Możesz
dodać coś jeszcze?
Po drugiej stronie zapadła długa cisza, jak gdyby Theresa szukała właściwych słów. T.J. miała czas, by
zastanowić się, o co też może chodzić tym razem. Czy może powinna w zastępstwie kuzynki poprowadzić
jakieś superważne zebranie albo prezentację? Nie, znając Theresę aż za dobrze, domyślała się, że w grę
wchodzi coś bardziej niekonwencjonalnego - jakiś pagórek, z którego koniecznie trzeba zjechać na nartach,
albo mężczyzna, który dramatycznie potrzebuje jej towarzystwa w odludnym domku w górach. Tak czy
inaczej Theresa zaczęła coś, co ona będzie musiała dokończyć. Oczyścić pole, pozałatwiać sprawy, wyjść na
prostą. Theresa posiadała bowiem niezwykłą zdolność prowadzenia interesów i jednocześnie radosnego
używania życia - oczywiście, bynajmniej nie w tym samym miejscu.
Cóż, taki już był wdzięk jej kochanej kuzyneczki. Theresa miała swoje wady, poza wszystkim była jednak
wspaniała, piękna, czarująca i bogata, toteż wszyscy jej wybaczali; wszyscy łącznie z T.J., może z tą jedynie
różnicą, że ów podziw i dobroduszność były wynikiem szczerej miłości i troski, jaką T.J. obdarzała Theresę.
Uśmiechnęła się do siebie. Dobre sobie! Gdyby Theresa dowiedziała się, że jej kuzynka poczuwa się do
opieki nad nią, roześmiałaby się pewnie ze zdumieniem.
- No dobrze, powiedz wreszcie, dlaczego miałabym być tobą, skoro sama możesz udawać siebie o wiele
lepiej? - zagadnęła T.J., by jak najszybciej poznać rozwiązanie tej zagadki.
- No właśnie. Problem w tym, że nie mogę. Jestem w szpitalu.
- W szpitalu! - wykrzyknęła T.J. - Thereso, nic ci nie jest? - Zaczęła machać bosą stopą w poszukiwaniu
butów. Zupełnie jakby miała za chwilę pobiec do szpitala, by na własne oczy przekonać się, co się stało. -
Który to szpital? Zaraz tam będę.
Jej głowę przebiegły czarne myśli. Wypadek... Za szybko prowadziła... Theresa zawsze za szybko
prowadziła. Dlaczego nigdy nie posłuchała i...
- Nie, nie rób tego! - Kuzynka domyśliła się widocznie, że jeśli nie zaoponuje, T.J. pojawi się w szpitalnej
sali w ciągu kilku minut. - Ze mną wszystko w porządku. Naprawdę. Niestety, z samochodem gorzej -
dodała ponuro. - Do kasacji. A to był taki piękny odcień niebieskiego...
T.J. przejechała dłonią po czole. Jeśli kuzynka rozpacza nad utratą samochodu, to chyba rzeczywiście
jeszcze nie umiera. Wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze. Musiała się uspokoić. A nade
wszystko zdobyć nieco więcej informacji.
- Miałaś wypadek?
- Ale to nie była moja wina - Theresa natychmiast zaczęła się usprawiedliwiać. - To tamten przejechał na
czerwonym świetle.
- W porządku, wierzę. Jesteś pewna, że nic ci nie jest?
- Jasne, że jestem pewna. Tylko ci lekarze... Wiesz, jacy oni są. Zawsze robią trudności. - No tak, T.J.
mogła sobie wyobrazić, jakie jest samopoczucie Theresy. Nie nawykła do słuchania cudzych poleceń, a
musiała pewnie poddać się serii badań, zanim nie orzeczone zostanie, że jest cała i zdrowa. - Chcą mnie
zatrzymać na obserwacji. Niech ich... Dobrze chociaż, że jest wśród nich jeden taki, któremu z radością
dałabym się przebadać, zwłaszcza po kolacji przy świecach...
T.J. odetchnęła z ulgą, słysząc te słowa. Była bardziej niż pewna, nawet bez badań, że jej kuzynka ma się
dobrze.
- Thereso, zbaczasz z tematu - upomniała ją.
- Jak zwykle masz rację. Posłuchaj więc: krótko mówiąc, chodzi o to, żebyś była mną w towarzystwie
Christophera MacAffee.
- Christophera MacAffee, tego od MacAffee Toys?
- Zgadza się.
Kopia prezentacji przygotowanej dla tego właśnie człowieka znajdowała się na niebieskiej dyskietce
2
leżącej na biurku T.J. Sporządziła ją ubiegłego wieczoru. Christopher MacAffee był świeżo wybranym
prezesem MacAffee Toys. Przejął to stanowisko po niedomagającym ojcu. MacAffee Toys było zaś liczącą
sobie 120 lat fabryką zabawek, która od dziesięcioleci przynosiła znaczne dochody.
Fakty te jednak w żaden sposób nie dawały odpowiedzi na kłębiące się w głowie T.J. pytania.
- Dalej nie wiem, o co ci chodzi - przyznała.
- Christopher MacAffee ma odwiedzić mnie dzisiejszego popołudnia, aby sfinalizować umowę. Ma kilka
pytań odnośnie prezentacji. Wiesz, o co chodzi, pracowałaś przecież nad tą kampanią - przypomniała jej
Theresa.
Było to zgodne z prawdą, T.J. odwaliła kawał solidnej roboty.
- No i?
- Przecież wiesz, jaki z niego sztywniak.
Prawdę mówiąc, T.J. nie miała pojęcia, czy wspomniany mężczyzna jest sztywniakiem, czy duszą
towarzystwa. Kontaktowała się tylko z jego asystentem, i to wyłącznie przez telefon, a poza tym nie było w
jej zwyczaju formułować prywatne oceny na temat swych klientów.
- Jest uparty, kompletnie niereformowalny - tłumaczyła tymczasem Theresa - twierdzi, że ma swoje zasady
i nalega na spotkanie z prezesem, to znaczy ze mną.
T.J. ogarnęły dziwne przeczucia. Zaczynała rozumieć, czego pragnie jej kuzynka.
- Więc chcesz, żebym cię zastąpiła. I to całkowicie. Nie tylko cię reprezentowała, ale po prostu była tobą.
Zamieniła się na ten czas w prezesa C&C Advertising, prowadziła negocjacje i podejmowała za ciebie
decyzje.
- Musisz.
- Theresa, jedyne co muszę, to wychowywać Megan, płacić podatki i umrzeć.
Z irytacją zaczęła kreślić coś na leżącej na biurku kartce papieru. Nie miała najmniejszego zamiaru robić w
konia prezesa wielkiej firmy, o której względy ubiegała się agencja.
- T.J., wiem, o co chodzi. Nie masz w ogóle wiary w siebie. Posłuchaj mnie. Jesteś solidną i
odpowiedzialną osobą, więc jeśli powiesz mu, że ty to ja, nie ma powodów, żeby ci nie uwierzył. - Theresa
umilkła na moment, po czym dodała pośpiesznie: - Gdybyś zrobiła coś z włosami, no wiesz, nie tylko
przyczesała je jak zwykle palcami... no i może założyła coś odpowiedniego, dobrze by ci poszło, wiesz
przecież... - Nie po raz pierwszy przebierałyby się za siebie, choć od ostatniego razu minęły lata. - Jesteśmy
bardzo do siebie podobne, no, może ja mam tylko nieco bardziej subtelne rysy.
No tak. Ta ostatnia uwaga była w stylu Theresy. Nie to, żeby kuzynka miała coś złego na myśli, żeby
chciała zrobić T.J. przykrość... Nie, cały urok tej przebojowej dziewczyny polegał właśnie na tym, że
Theresa była zawsze do bólu szczera. Co w sercu - to na języku. W tym zresztą przypadku miała akurat
rację: jeszcze w dzieciństwie były niemal identyczne, dopiero potem Theresa poświęciła się starannej
pielęgnacji tego, czym tak hojnie obdarzyła ją natura, podczas gdy T.J. machnęła na to ręką i skoncentrowała
się na studiach i spełnianiu marzeń i aspiracji swego tatusia.
Była jego ukochaną córeczką, a skoro tak, to próżność w ogóle nie wchodziła w rachubę. Shawn Cohran
był tak skromny, wielkoduszny i pobożny, że ktoś, kto nie znał go lepiej, mógłby go uznać za dewota.
Rodzinną firmę opuścił stosunkowo szybko, po czym przekazał pałeczkę młodszemu bratu, a sam poświęcił
się pracy społecznej. Pomagał ubogim, chorym, więc wiadomo - grosza z tego nie było. Od tej pory to matka
T.J. utrzymywała rodzinę.
Tak zatem odpowiedzialność i ciężka praca były częścią życia T.J., odkąd tylko pamiętała. Beztroskie
zabawy, flirty, ćwiczenie wdzięku i kokieterii - nie miała na to wszystko czasu. Podobnie jak na cierpliwe
siedzenie przed lustrem i udoskonalanie tego, co i tak było doskonałe. Tym zajmowała się Theresa.
Ich życiowe drogi były różne, choć splatały się ze sobą. Obie pracowały w tej samej firmie. Theresa
odziedziczyła ją po ojcu, podobnie jak tę rzadką umiejętność dobierania i zarządzania grupą znakomitych
pracowników. T.J. natomiast (właśnie jeden z owych pracowników) trafiła tu po studiach na Harvardzie,
które zawdzięczała ojcu Theresy, Philipowi, który wcześnie dostrzegł zdolności T.J. i postanowił je
rozwijać. Wbrew protestom szwagierki i bratanicy wysłał dziewczynę na tę drogą uczelnię, gdyż rodzice T.J.
nie byliby w stanie pokryć kosztów nauki.
To, że po zrobieniu dyplomu T.J. rozpoczęła pracę w rodzinnej firmie, było wyrazem wdzięczności wobec
Philipa. Chciała okazać mu swą lojalność, no i nadal się rozwijać, bo praca w C&C Advertising dawała ku
temu wspaniałe możliwości. Pracowała więc tu od siedmiu lat i uwielbiała swą pracę nie mniej niż jej
kuzynka. Ale teraz Theresa prosiła o coś, co znacznie wykraczało poza ustalone obowiązki. Poza tym T.J.
miała niedobre przeczucia.
- Dam ci dobrą radę - oznajmiła. - Wolałabym, żebyś to ty udawała siebie. W końcu jesteś w tym o wiele
lepsza. Masz doświadczenie...
3
- O rany, dziewczyno. Ty nie doceniasz siebie! - upierała, się Theresa. - Pamiętasz liceum?
Po plecach T.J. przebiegł zimny dreszcz.
- Kiedy zdawałam za ciebie egzamin?
- No właśnie! Ocaliłaś mi wtedy skórę. Tylko dlatego, że ich nie przyłapano. Gdyby jednak tak się stało...
- Obie mogłyśmy z tego powodu położyć głowy pod topór - przypomniała Theresie.
To rzeczywiście było szaleństwo. Dzień przed terminem
Theresa przyszła do niej cała we łzach, oczywiście zupełnie nie przygotowana do egzaminu, który T.J.
zdała miesiąc wcześniej. Gdyby Theresa go oblała, ściągnęłaby na siebie gniew ojca - a to byłoby gorsze niż
apokalipsa. Cóż było robić? T.J. poszła na ten egzamin, udało jej się przechytrzyć całą komisję i na dodatek
osiągnąć znakomity wynik. Szczęśliwy Philip Cohran nagrodził Theresę pięknym brylantem.
Był to pierwszy z serii brylantów, jakie miała jeszcze otrzymać.
Tym razem jednak istniało bardzo proste wyjście z sytuacji i T.J. zupełnie nie mogła zrozumieć, dlaczego
Theresa o nim nie pomyślała.
- Posłuchaj, przecież nie zamierzasz robić z niego idioty, żeby pojechać sobie na narty - powiedziała. -
Dlaczego po prostu nie powiedzieć mu prawdy? Powiemy, że miałaś wypadek i że wbrew twojej woli
zatrzymał cię w szpitalu pewien muskularny lekarz. Sądzę, że MacAffee to zrozumie. Możemy ustalić inny
termin...
- Nie możemy - przerwała jej Theresa. - To był jedyny termin, jaki pasował nam obojgu. Jeśli go
zmienimy, on pójdzie do innej agencji, jestem pewna. Na przykład do Whitneya. - Był to ich największy
konkurent na miejscowym rynku. - Stracimy takiego klienta! Przestań więc się krygować i zrób to jeszcze
raz. MacAffee przyjeżdża tylko po to, żeby zerknąć na naszą firmę. Chce sobie wyrobić zdanie, rozumiesz?
No a takiego nudnego faceta kobieta w twoim typie rajcuje z pewnością dużo bardziej niż ja.
Hm, znów ta szczerość.
T.J. spojrzała na nią kwaśno, a Theresa dodała szybko, jakby reflektując się, że mogła zranić kuzynkę:
- No wiesz, jesteś bardziej... serio.
- Chciałaś powiedzieć: sztywna - mruknęła, po czym poprawiła okulary i wbiła wzrok w komputer.
- To ty powiedziałaś, nie ja. Zapadła cisza.
- Nie. Wolałabym tego nie robić - stwierdziła wreszcie T.J.
Theresa ze zdumienia nie mogła wydobyć z siebie głosu przez dobre kilka sekund.
- Słucham? - wycedziła w końcu. - Dlaczego nie? Przecież to kwestia kilku godzin. Pokażesz mu dalszy
ciąg tej kampanii, nad którą pracowałaś, pochodzicie trochę po biurze... Nie ma się czego bać. Naprawdę
podobały mu się nasze propozycje.
„Nasze”! Dobre sobie! Za każdym razem padało owo „my”, choć przecież to ona sama, T.J., pracowała nad
założeniami tej kampanii i to ona dostarczyła je do głównego biura MacAffee Toys w San Jose.
Westchnęła ciężko. Odwaliła kawał solidnej roboty. Głupio byłoby, gdyby poszła na mamę. A poza tym...
czy naprawdę była tak naiwna, by wierzyć, że kiedykolwiek zdoła odmówić Theresie?
- Thereso, posłuchaj, ja...
- A więc załatwione. - Theresa usłyszała wahanie w głosie kuzynki i najwyraźniej uznała, że jej wątpliwość
rozstrzygnąć można w jeden tylko sposób. - Wiedziałam, że się zgodzisz! Dzięki! No dobra, idę teraz
zobaczyć, czy uda mi się przekonać tego lekarza, aby umył mnie gąbką. Kapujesz, nie mogę się ruszać...
T.J. wzniosła oczy do nieba.
- Lekarze nie myją gąbką swoich pacjentów - wyjaśniła. - Od tego są pielęgniarki.
Śmiech po drugiej stronie słuchawki był głęboki, gardłowy i wyjątkowo zmysłowy.
- Zawsze musi być pierwszy raz. Okay. Zadzwoń do mnie później. Jestem w szpitalu Harrisa, pokój 312.
Cześć. T.J. poczuła, że zaczyna jej się kręcić w głowie.
- Zaraz! Czekaj! Kiedy on ma tu być?
To też było typowe. Nie dość, że Theresa podrzucała jej kukułcze jajo, to nie informowała o żadnych
szczegółach, najwyraźniej przekonana, że T.J. i tak sobie poradzi.
- O jedenastej - rzuciła krótko kuzynka. - Przylatuje z San Jose liniami American Airways. Lot numer 17.
Emmett wyjedzie po niego limuzyną. Byłoby dobrze, gdyby ś pojechała razem z nim.
- A jeszcze lepiej, gdybyś to ty pojechała zamiast mnie - odcięła się, lecz po drugiej stronie usłyszała już
tylko urywany sygnał w słuchawce.
T.J. westchnęła. Jedenasta. Nie miała za dużo czasu. Mniej więcej minutę później do gabinetu weszła Heidi
Wallace, asystentka Theresy. Na jej twarzy widniał pełen zrozumienia uśmiech. Powiesiła na oparciu krzesła
czarne torbę na ubrania i powiedziała:
- Widzę, że nieźle się po tobie przejechała. T.J. zerknęła znacząco na nogi.
- A co, zostały ślady opon?
4
- Jeszcze jak! - roześmiała się Heidi. T.J. niepewnie popatrzyła na asystentkę.
- Skąd wiedziałaś?
- Bo najpierw zadzwoniła do mnie. Emmett przyjedzie po ciebie o dziesiątej trzydzieści. Wygląda na to, że
nawet nie liczyła się z możliwością odmowy.
Jasne, pomyślała T.J. Przecież nigdy dotąd jej nie odmówiłam.
- Wariatka. Mam nadzieję, że nie narobimy sobie kłopotów.
Opadła na krzesło i przyjrzała się swojemu odbiciu w szybie. Westchnęła głęboko i włożyła dłonie we
włosy. Może rzeczywiście powinna je spiąć?
- Przecież się zgodziłaś. - Heidi wzruszyła ramionami. - Jeśli jednak masz zająć miejsce słynnej Theresy
Cohran, powinnaś nieco zmodyfikować swój wygląd. - Skinęła głową w stronę torby. Wewnątrz znajdowała
się jedna z garsonek szefowej oraz odpowiednio dobrane buty i torebka.
T.J. ominęła torbę wzrokiem. Nie musiała zgadywać, co znajdzie w środku. Z pewnością nie dżinsy i
bawełnianą bluzę - jej ulubiony strój, który nie przeszkadzał Theresie, dopóki T.J. sumiennie wypełniała
swoje obowiązki.
- Christopher MacAffee przyjeżdża tu po to, aby porozmawiać o interesach - odezwała się. - Nie sądzę, aby
dbał o to, w co jestem ubrana. Ważne, żeby kampania się udała.
- Daj spokój. Wiesz przecież, co ona mi powiedziała. Mam cię przekonać, żebyś się przebrała. Proszę więc,
wpraw mnie w dobry humor - i ją też. Szefowa C&C Advertising nie może wyglądać, jakby właśnie szła do
pralni. - Podniosła torbę i położyła ją na biurku T.J.
T.J. nie odezwała się więcej. Wzięła ubrania i poszła do gabinetu Theresy, aby się przebrać.
Sama była ciekawa, jak bardzo źle jej pójdzie.
Emmett Mitchell, od trzydziestu lat szofer C&C Advertising, podniósł do góry dużą tablicę z nazwiskiem
Christophera MacAffee i skierował ją w stronę tłumu pasażerów, którzy przylecieli lotem numer 17 z San
Jose.
T.J. stała obok. Chwiała się na wysokich obcasach Theresy i przyglądała uważnie kolejnym wychodzącym
podróżnym. Nigdy nie poznała Christophera MacAffee, wiedziała jednak, że jest wysoki, ma ciemne włosy i
maniery godne hrabiego z epoki wiktoriańskiej.
W drzwiach pojawił się właśnie jedenasty już chyba wysoki ciemnowłosy mężczyzna. Znów pudło,
pomyślała. Ten typ z pewnością przypadłby do gustu Theresie.
Mężczyzna rozejrzał się wokół, po czym skierował kroki w ich stronę. T. J. poczuła, że jej puls
przyśpiesza. Tak, oczywiście, że idzie do nich!
Spokojnie, tylko spokojnie, próbowała się uspokoić. Wszyscy wychodzący z samolotu idą w ich stronę, bo
stoją obok taśmociągu z bagażami.
T.J. zerknęła na stojącego obok szofera.
- Widzisz go gdzieś, Emmett? - zapytała. Srebrnowłosy mężczyzna, który woził jeszcze jej dziadka,
pokręcił powoli głową, i
- Chyba nie. - Niecierpliwym gestem podniósł wyżej tablicę. - Ale szczerze mówiąc, nie mam pojęcia,
kogo właściwie oczekujemy.
- No to jest nas dwoje - westchnęła. - Byłoby łatwiej, gdyby to jego ojciec nadal zarządzał firmą. Kiedyś
widziałam jego fotografię w jakimś czasopiśmie - wysoki, szczupły, po sześćdziesiątce.
- O, to młody facet.
T.J. spojrzała na niego i z trudem ukryła uśmiech. W ciągu ostatnich piętnastu lat Emmett kilkakrotnie
zmieniał swój wiek w danych personalnych, gdyż bał się przymusowej emerytury. Nadal zresztą
systematycznie się odmładzał.
- Tak, zupełnie jak ty - zgodziła się i przeniosła spojrzenie na pasażerów z San Jose.
Przystojniak w garniturze od Armaniego znów szedł w ich kierunku. Podchwyciła jego spojrzenie i jej puls
znowu przyspieszył. Czyżby to jednak on?
Uśmiechnął się do niej, pomachał dłonią i po chwili postawił obok T.J. swą walizkę.
- Mam wrażenie, że czeka pani na mnie - wskazał tablicę. Całe swoje życie! - miała ochotę wykrzyknąć,
zdołała się jednak powstrzymać. To nie może być on! To po prostu niemożliwe! Taki gość reklamuje
kosmetyki albo męską bieliznę, gra w filmach, pracuje w telewizji, ale z pewnością nie produkuje zabawek.
- Pan nie jest Christopherem MacAffee, tym od MacAffee Toys... Nie jest pan, prawda? - wyjąkała.
Uśmiechnął się w odpowiedzi, a zimna poczekalnia lotniska zdała się nagle T.J. rajskim ogrodem.
- A niby dlaczego nie? - zapytał.
- Nie mam pojęcia.
Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin