Bucheister Patt - Rogue.pdf

(486 KB) Pobierz
5915739 UNPDF
Bucheister Patt
Rogue
Czy to ma być perwersyjny telefon? - głos w słuchawce wyrażał lekkie zaciekawienie.
Nie - odpowiedział Paul Rouchett, zaskoczony tym niespodziewanym pytaniem.
Niech to licho - powiedziała z niesmakiem. ¬Najwyraźniej nie mam dziś szczęścia.
Paul stłumił śmiech. - Zdaje się, że jest pani rozczarowana?
Dzisiejs'zego ranka byłby to dla mnie gwóźdź programu.
Paul odchylił się na oparcie krzesła, umieszczając sobie słuchawkę na ramieniu. Rozmowa
ozwijała się niezupełnie tak, jak tego oczekiwał, była jednak orzeźwiająco odmienna od
wszystkich, jakie prowadził przez telefon w ciągu ostatnich dwu godzin.
Mógłbym to zaimprowizować - powiedział cedząc każde słowo - jeśli ma to dla pani aż takie
naczenie ...
Milczała przez chwilę, jak gdyby poważnie zastanawiała się nad jego propozycją. Wreszcie
owiedziała w zamyśleniu:
Dzięki, ale to nie to samo.
Nie byłoby to takie trudne - zauważył, opierając jedną nogę o biurko. - Ma pani cudowny
odniecający głos; nie muszę więc nawet specjalnie wysilać wyobraźni, by wystąpić z pewnymi
ugestiami ...
Cóż ... dziękuję - w jej głosie słychać było rozbawienie. - Jeśli to miał być komplement, to w
ewanżu powiem panu, że pański głos działa jak gorąca whisky w zimną noc.
Przyłapał się na tym, że się uśmiecha, co nie zdarzało mu się często w ciągu minionych siedmiu
ni. Ta rozmowa była śmieszna, ale dziwnie odświeżająca.
Cóż ... dziękuję - mruknął.
Usłyszał, jak zachichotała i ten suchy dźWięk, niby słaby impuls elektryczny, przyprawił go o
ekkie drżenie. Był zdziwiony swą reakcją na jej głos. Być może powinien był posłuchać Róży, gdy
wróciła mu uwagę, że pije zbyt dużo kawy i za mało sypia. Wówczas głos jakiejś nieznajomej
obiety nie byłby dlań bodźcem do fantazjowania.
Poza tym nie powinien tracić czasu, rozmawiając z mą. Gdy tylko odebrała telefon, powiedziała
mu, że nie jest osobą, z którą chciał rozmawiać; powinien więc przeprosić za kłopot, odłożyć
łuchawkę i wykręcić następny numer figurujący w spisie telefonów jego księgowego. Ta kobieta
mogła być osiemdziesięcioletmą staruszką, której akurat zdarzyło się mieć ekscytujący głos i
jmujące poczucie humoru, albo mężatką z sześciorgiem dzieci i siódmym w orodze. Albo
szałamiającą blondynką o zielonych oczach ...
Nie odłożył słuchawki.
Przykro mi, że ma pani dziś zły dzień.
W cale tego nie powiedziałam.
Och, jeżeli nieprzyzwoity telefon uszczęśliwiłby panią na całe przedpołudnie, to powiedziałbym,
że nie zapowiada się, aby dzisiejszy dzień zapisał się w pani pamiętniku jako szczególnie
emocjonujący.
Usłyszał głębokie westchnienie.
Zapiski z mojego pamiętnika - i to nie tylko te z dzisiejszą datą - byłyby rzeczywiście dość nudną
ekturą. Ale to nieważne. Nie chcę o tym mówić, a pan naprawdę nie miałby ochoty tego słuchać.
Mógł ją zrozumieć. Miniony tydzień również dla niego nie był beczką śmiechu.
A tak z czystej ciekawości, dlaczego myślała pani, że mój telefon to perwersja?
Powiedzmy - pobożne życzenie. Byłoby to jakieś urozmaicenie wśród tych wszystkich
nonimowych pomyłek i natrętnych handlarzy usiłujących namówić mnie na kupno linoleum.
Rzucił okiem na niewielki kartonik wyjęty ze spisu. - Zapytałem jedynie, czy mógłbym mówić z
Pinky. Nie ma w tym nic nieprzyzwoitego.
Owszem - przyznała. - Odpowiedziałam więc, że nikt o imieniu "Pinky" tu nie mieszka. Wertując
spis.utknął pan po prostu na złym numerze.
Paul rzucił kartonik na stosik innych, rozsypanych na biurku. Nie tędy droga.
Zaprzeczało to więc przypuszczeniu, że kobieta imieniem Pinky niedawno się wyprowadziła, a ta
otrzymała jej mieszkanie i telefon. Nie ustępował jednak.
- A więc nigdy nie słyszała pani o kobiecie nazwiskiem Pinky Claryon i o jej znajomym Denie
Nicholsie?
Jej milczenie było bardziej wymowne niż słowa. To dziwne, że był w stanie wyczuć jej reakcję,
mimo że nie widział jej twarzy ani jej w ogóle nigdy nie spotkał.
- Które nazwisko robi na pani wrażenie? - spytał niecierpliwie. - Pinky czy Dan Nichols?
Wciąż nie odpowiadała. Wyglądało na to, że rozmowną przed chwilą kobietę nagle opanowała
diabelna nieśmiałość.
- Słuchaj, mała, ja ...
- Meredith.
- Co?!
- Mam na imię Meredith - powiedziała wyraźnie podrażniona. - Nie pani, ani mała. To proste:
Mer-e-dith.
Jej gniewny ton rozbawił go.
- Meredith, jak?
Zrobiła znów krótką przerwę, po czym bąknęła:
- Claryon.
W tym momencie drzwi do pokoju uchyliły się. W szparze ukazała się siwowłosa główka kobiety,
która rozejrzała się czujnie, jakby sprawdzała, czy w biurze nie ma przypadkiem lwów
wypuszczonych z klatki. Paul trzasnął otwartą dłonią o biurko i główka znikła a drzwi zamknęły się
szybko.
- O co, do diabła, chodzi - Meredith, Pinky, czy jak tam się nazywasz? - wybuchnął do słuchawki.
¬Po co te wszystkie wybiegi?
- Pytałeś o kogoś imieniem Pinky - powiedziała ze wzrastającym rozdrażnieniem. - Nie
wspomniałeś o nazwisku Claryon. Nikt mnie nigdy nie nazywał i nie nazywa Pinky. I wcale bym
sobie tego nie życzyła.
Wziął głęboki oddech, starając się odzyskać równowagę. To, że stracił panowanie nad sobą nie
rozwiązało niczego w ubiegłym tygodniu i teraz na pewno też mu nie pomoże. Zdobywając się
resztkami sił na cierpliwość, powiedział cicho:
- Meredith, próbuję odnaleźć Dana Nicholsa. Twój telefon znajduje się w jego spisie przy nazwisku
Pinky Claryon. Chciałbym jedynie usłyszeć, czy możesz wyjaśnić, co to nazwisko ma wspólnego z
twoim numerem.
W słuchawce zapadła cisza. W miarę jak mijały sekundy, Paul czuł, że ta słaba władza jaką jeszcze
miał nad sobą, wymyka mu się z rąk. Chciał ponownie zażądać odpowiedzi, gdy w końcu się
odezwała.
- Dan Nichols spotykał się w tym miesiącu z moją siostrą Laurą, która zatrzymała się u mnie na
parę tygodni. Dzwonił do niej kilka razy, żeby się umówić, więc najwyraźniej dlatego ma numer
mojego telefonu. Wpadł tu po, nią tylko raz, bo zwykle spotykali się gdzieś na mieście lub w jej
mieszkaniu. Jeśli nazywał ją "Pinky", to nie przy mnie, w związku z czym nie wiem, czy to ona jest
osobą, której szukasz.
Paul odczuł nieznaczny spadek napięcia. To było śmieszne, ale świadomość, że Meredith Claryon
nie była zamieszana w aferę z tym oszustem Nicholsem przyniosła mu ulgę. Takiego właśnie
uczucia doznał, choć przecież nawet nie znał Meredith. Oszołomiony potrząsnął głową. Nie ulegało
wątpliwości, że łajdacki postępek Nicholsa doprowadzał go do obłędu.
Podniósł z biurka ołówek i zaczął nim bezwiednie kreślić coś na bloczku spoczywającym na blacie.
- Gdzie mogę znaleźć twoją siostrę?
- Wierz mi - powiedziała ściśniętym z gniewu głosem - że gdybym mała odpowiedź na to pytanie,
nie nazywano by jej już "Pinky" - różowa, tylko "Sina" .
Znał to uczucie, dokładnie tak samo pragnął urządzić Nicholsa. Jeśli go kiedykolwiek znajdzie.
- Przykro mi - ciągnęła - ale nie mogę ci pomóc w ustaleniu miejsca pobytu Dana Nicholsa. Nie
miałam wiadomości od siostry, odkąd zabrała się stąd jakiś tydzień temu. Biorąc pod uwagę, że
wzięła ze sobą coś, co należało do mnie, nieprędko da o sobie znać. .
Do Paula dotarł przytłumiony odgłos pukania, po czym Meredith powiedziała pospiesznie;
- Ktoś przyszedł. Dostanie się do drzwi zajmie mi około godziny, lepiej więc będzie, jak już
wyruszę - urwała, po czym dodała poważnie. - Mam nadzieję, że znajdziesz Nicholsa.
Później usłyszał już tylko trzask odkładanej słuchawki. Nieco skonsternowany zaczął zastanawiać
się, jak ma rozumieć to, co powiedziała. Skoro dojście do drzwi zajmowało jej godzinę, musiała
albo mieszkać w jakimś wielkim domu, albo poruszać się niezwykle powoli.
Umieszczając słuchawkę na widełkach, spojrzał przelotnie na leżący na biurku bloczek. W czasie
rozmowy wypisał na nim kilkakrotnie imię Meredith. Czując się jak idiota, zdarł kartkę i zmiął ją
szybko.
Drzwi biura uchyliły się znowu. Podnosząc wzrok, zobaczył Różę, zaglądającą ponownie do jego
pokoju.
- Wejdź, Różo - powiedział wrzucając zgnieciony papierek do kosza na śmieci. - Obiecuję, że nie
urwę ci głowy.
Drzwi otworzyły się szerzej i do pokoju wsunęła się drobna kobietka. W dokumentach figurowała
jako Gertruda Philippa Minor, jednak wszyscy nazywali ją Różą. Po prostu w ten sposób zawsze się
przedstawiała. Jej niepokaźna figurka i słodki, łagodny wyraz twarzy stanowiły jedynie pozór.
Filigranowa Róża potrafiła niejednego potężnego mężczyznę utrzymać w szachu, posługując się
jedynie wzrokiem, a w razie szczególnej potrzeby - swoim ostrym językiem. Sprawowała. pieczę
nad zatrudnianiem, zwalnianiem i szkoleniem kelnerek i barmanów w Rogue's Den, a zajmowała
się tym wszystkim z niezrównaną wprost zręcznością. W swych nieśmiertelnych, szarych lub
niebieskich sukienkach z koronkowymi kołnierzykami wyglądała jak postać ze sztuki Arszenik i
stare koronki.
Zajęła jedno z krzeseł naprzeciw biurka Paula, cmoknąwszy z cicha na widok jego zmiętej koszuli,
dwudniowego zarostu i podkrążonych oczu.
- Domyślam się, że nie muszę pytać, jak ci idzie. Odchylając się w tył, Paul potrząsnął głową.
- Jedyny ślad, na jaki natrafiłem, jest bardzo nikły. Wszystkie kobiety, do których dzwoniłem w
ciągu tych dwu godzin nie widziały Nicholsa od miesięcy i wyraźnie nie miałyby ochoty w ogóle
go więcej widzieć. Z wyjątkiem tej ostatniej - skinął głową w kierunku telefonu. - Skończyłem
właśnie rozmawiać z kobietą, z której siostrą Nichols ostatnio się zabawiał. Nazywa się Meredith
Claryon i powiedziała, że Nichols dzwonił do niej parę razy, gdy siostra była u niej.
Róża ściągnęła brwi.
- Czy to coś ci daje?
- Zdaje się, że Meredith żywi urazę do swej siostry. Odniosłem wrażenie, że tamta coś jej ukradła i
odeszła w siną dal. Meredith nie widziała jej od tygodnia. Skąd my to znamy?
Róża pochyliła się do przodu.
- Myślisz, że jej siostra jest z Nicholsem?
Wzruszył ramionami.
- Możliwe. Wyśledzę to.
- Nichols przygotowywał tę malwersację trochę dłużej niż tydzień, nie spodziewaj się więc, że da ci
się teraz odnaleźć i pozwoli odebrać pieniądze. Przyjąłeś go ze względu na niezwykle analityczny
umysł, pamiętasz?
Paul odsunął krzesło i wstał, rozciągając zastałe mięśnie.
- Nie ujdzie mu to bezkarnie - powiedział, przemierzając pokój. - Zrobię wszystko, by go odnaleźć.
Nie obchodzi mnie, jak długo to potrwa. Mam już dość ludzi, którzy zabierają moje pieniądze, nie
robiąc nic, by na nie zapracować. Zdarzyło się to już trzeci raz - a to o trzy razy za dużo.
Róża podążała wzrokiem za Paulem, zwracając głowę w prawo i w lewo, jakby oglądała mecz
tenisowy.
- Kiedy spłacałeś swoje byłe żony, by się ich pozbyć, to było zupełnie co innego. Nichols sam wziął
pieniądze.
Paul zatrzymał się przyoknie. Promienne, sierpniowie słońce odbijało się w szybach
przeciwległego budynku, przymknął więc oczy, chroniąc je przed rażącym blaskiem. Uświadomił
sobie, że nie wychodził stąd od trzech dni.
Należący do niego nocny klub znajdował się na parterze hotelu Lantis, jednak Paul wolał mieć
oddzielne, prywatne biuro. Stosownie do tego zajął dwudzieste piętro hotelu i urządził się tam. W
samym klubie sprawnie działało biuro prowadzone przez Różę, a przez personel określane jako
"ośrodek dowodzenia". Róża dzieliła je ze swym zastępcą i buchalterem, ale nikt nie miał cienia
wątpliwości, kto tam sprawuje rządy.
Przed kupnem hotelu Paul mieszkał w zaadaptowanym magazynie przy tej samej ulicy. Zakup
budynku hotelowego pochłonął znaczną część jego kapitału, a defraudacja Nicholsa kosztowała go
jeszcze drożej.
- Znajdę go - powiedział cicho i zimno.
- Tymczasem jednak - głos Róży zabrzmiał oficjalnie, szorstko - jesteś właścicielem nocnego
lokalu, w którym powinieneś pojawiać się przynajmniej od czasu do czasu. Nie możesz sobie teraz
pozwolić na zrażanie klientów i lekceważenie interesów. Życie toczy się naprzód - dla wszystkich.
Podniosła się, aby otworzyć drzwi swemu zastępcy, który wniósł kilka smokingów na wieszakach.
Z jego twarzy Paul wyczytał obawę. Przez ten ostatni tydzień cały personel zachowywał się jak
tłum oczekujący fajerwerków z nadzieją, że żadna z rakiet nie będzie skierowana w jego stronę. Nie
mógł mieć do nich o to pretensji - doprawdy riie był chodzącą słodyczą od czasu zniknięcia
Nicholsa. Ani przedtem.
Teraz przynajmniej miał jakiś ślad. Kobietę imieniem Meredith.
Tego samego wieczoru Paul wrócił do hotelu po ósmej i skierował się wprost do swego biura.
Kilkoma szarpnięciami rozluźnił gumkę swej czarnej muchy i rozpiął pod szyją białą, wizytową
koszulę. Gdy usiadł za biurkiem, obite skórą krzesło zatrzeszczało nieznacznie. Skłaniając głowę na
jego wysokie oparcie, zamknął oczy i przez chwilę wchłaniał panującą wokoło ciszę. Ożywcza
energia, jaką zazwyczaj czerpał z wizyt w swym tętniącym życiem klubie, tym razem nie stała się
jego udziałem. Obejrzał nieuważnie część premierowego występu jakiegoś nowego zespołu,
uścisnął kilka wybranych rąk, po czym oświadczył Róży, że wraca do biura i nawet groźny mars na
jej czole nie był w stanie go powstrzymać. Klub był - jak na środę - wyjątkowo zatłoczony, a on
potrzebował spokoju. Nie była to najwłaściwsza postawa wobec interesu, którego był właścicielem,
a który zależał od dobrej woli klientów, lecz wyczerpanie wydarzeniami minionego tygodnia
zaczynało już brać nad nim górę. Pragnął teraz jedynie ciszy i samotności.
Po chwili jednak, jakby wbrew tej potrzebie sięgnął po telefon i szybko wykręcił numer, pod który
dzwonił już wcześniej tego dnia.
Dzwonek telefonu zadźwięczał dwukrotnie, zanim podniosła słuchawkę.
- Halo?
- Dobry wieczór, Meredith.
Milczała przez kilka sekund.
- Ach, cześć - powiedziała w końcu. - Szalenie mi przykro, że muszę ci sprawić zawód, ale Pinky
wciąż tu nie ma.
Znów ogarnęło go to dziwne, kojące uczucie zadowolenia, wywołane jedynie dźwiękiem jej głosu.
Sposób, w jaki ją odbierał, powinien go właściwie drażnić, jednak wcale tak nie było.
- Nie zadzwoniłem po to, by rozmawiać z twoją siostrą. Chciałem porozmawiać z tobą.
- Ze mną? Dlaczego?
- W ciągu całego dzisiejszego dnia nie przydarzyło mi się nic przyjemnego, oprócz tej porannej
rozmowy z tobą. Pomyślałem więc, że miło byłoby usłyszeć cię jeszcze raz.
- Ach tak - było to naj widoczniej wszystko, na co mogła się zdobyć.
- Będziesz musiała trochę bardziej się wysilić ¬powiedział powoli, zastanawiając się w
roztargnieniu, czy przypadkiem nie postradał zmysłów. - Masz po prostu mówić do słuchawki.
Wszelkie gesty i mimika twarzy są bezużyteczne.
- Jestem zaskoczona, to wszystko. Nie spodziewałam się, że cię jeszcze usłyszę.
- Jak minął ci dzisiejszy dzień? Czy poprawił się od rana?
- W każdym razie się nie pogorszył - powiedziała zgodnie. - A co u ciebie?
- Dla mnie dzień nie dobiegł jeszcze nawet do połowy - odparł. W odpowiedzi usłyszał dziwne
ciche brzdęknięcie. - Co to było?
- Gitara - w jej głosie znów pojawiła się nutka rozbawienia. - Zdejmowałam ją z kolan i
potrąciłam struny.
- Jesteś w tym dobra? Zaśmiała się.
- Umiem naprawdę dobrze przebierać palcami po strunach. Problemy zaczynają się, gdy próbuję
grać akordy.
Potrząsnął głową, zastanawiając się, co skłaniało go do uśmiechu.
- Czy grywasz zawsze o ósmej wieczorem?
- Podręcznik gry na gitarze udziela mi jedynie wskazówek, jak układać palce do różnych akordów,
ale nie wspomina, o jakiej porze powinnam to robić.
Podobały mu się jej cięte odpowiedzi. Zawsze cenił dobry dowcip. Nie mógł też nigdy oprzeć się
urokowi zagadek - a jego niespodziewana reakcja na tę kobietę niewątpliwie do nich należała.
Nagle w słuchawce rozległ się jakiś trzask i Meredith krzyknęła w popłochu:
- Ivan, nie! Odejdź! Nie zbliżaj się do mnie! Paul usłyszał głuchy łomot upadającego przed¬miotu
lub ciała i towarzyszący mu okrzyk bólu. Zaczął wykrzykiwać jej imię do słuchawki, lecz nie
uzyskał żadnej odpowiedzi, a dziwne odgłosy przypominające szamotanie jedynie powiększyły
jego niepo¬kój. Głośny, ostry szczęk poraził jego ucho, gdy jej telefon przypuszczalnie spadł na
podłogę. Połączenie zostało przerwane.
Paul cisnął słuchawkę i szperając gorączkowo wśród rozsypanych na biurku kartoników, znalazł
wreszcie ten z jej telefonem i adresem. Winda wlokła się nieznośnie, gdy zjeżdżał na parter. Siybko
poinformował Różę, że wychodzi i nie pozwalając się nikomu zatrzymać, skierował się na parking.
Nie był zbyt dobrze obeznany z dzielnicą, w której mieszkała Meredith, poszukiwania zajęły mu
w.ięc ponad pół godziny. Dom, na który wskazywał adres, okazał się dwupiętrowym budynkiem
starego typu, odsuniętym nieco od ulicy. Meredith miała zajmować mieszkanie na drugim piętrze.
Paul ruszył przed siebie po omacku, bo nie dość, że dom nie był oświetlony z zewnątrz, to całe
pierwsze piętro również tonęło w mroku. Zaklął pod nosem, potknąwszy się o jakiś rozrośnięty
krzew, który wypełzał na ścieżkę, blokując drogę. Obszedł dom, trzymając się ścieżki i
wychynąwszy zza rogu ujrzał przy ścianie ciemny zarys drewnianych schodów. Wyposażone w
cienką balustradę, nie wyglądały zbyt solidnie, jednak Paul bez zastanowienia rzucił się po nich na
górę, przeskakując po dwa stopnie.
- Meredith! - krzyknął, zatrzymując się przed drzwiami u szczytu schodów i uderzając w nie
pięścią.
Nie uzyskawszy odpowiedzi, cofnął się do krawędzi schodów i z rozmachem kopnął w drzwi, po
czym naparł na nie ramieniem. Pod ciężarem jego ciała drzwi ustąpiły i Paul wpadł z impetem do
środka. Zatrzymał się natychmiast, gdy ujrzał przed sobą psa - wielkiego, czarnego labradora,
blokującego przejście. Pies nie warczał ani nie szczerzył zębów - po prostu stał, jednak jego
odstraszające rozmiary wystarczyły, by powstrzymać Paula przed próbami przedostania się w głąb
mieszkania.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że włamywacze mogą być tak dobrze ubrani ...
Na dźwięk znajomego głosu Paul oderwał wzrok od psa i napotkał parę najbardziej olśniewających
zielonych oczu, jakie zdarzyło mu się widzieć w życiu.
- Obawiam się, że pańskie łupy będą raczej mizerne - ciągnęła ze zdumiewającym spokojem.
¬Mam w portfelu dokładnie sześć dolarów i pięćdziesiąt dwa centy oraz kartę kredytową,
opiewającą na nieco większą sumę.
Widząc, że najwyraźniej nic jej się nie stało, poczuł ogromną ulgę. Siedziała kilka metrów przed
nim
i jak się zdawało, nie doznała żadnego uszczerbku. Wprawdzie prawą nogę, wspartą na stołeczku,
miała w gipsie od czubków palców aż do kolana, biorąc jednak pod uwagę, że od ich rozmowy
upłynęło zaledwie pół godziny, opatrunek ten musiał być założony znacznie wcześniej. Z
przyjemnością patrzył na jej ładną, miłą twarz w obramowaniu krótkich, ciemnych włosów i na
pełen prostoty ubiór, składający się z białej bluzki i dżinsowej spódnicy. Przyjrzawszy się jej
dokładniej, zauważył jednak, że nie była tak spokojna, jak mu się początkowo zdawało. Prawą rękę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin