3
LESZNO 99
Róg Wroniej. Na samym rogu był sklep kupca, gdzie się lu-dzie nie targowali o ceny. Od strony Wroniej była poczta. OdLeszna Izrael Bojmal miał zakład krawiecki. Jednocześniemieszkał tam na antresoli z żoną i dwoma synami. Jedenz tych synów przeląkł się raz dużego psa i umarł na serce.Po wepchaniu Żydów do getta mój ojciec wystarał się o tensklep po Bojmalu. To była jedna z jego fantazji. Miał zało-żyć interes. Nic jednak z tego nie wyszło, nie wiadomo dla-czego. Ja z mamą przesiedzieliśmy w tym sklepie trochę go-dzin, trochę posprzątaliśmy, trochę w nim pomarzliśmy, na-wet w lecie.
Ale wróćmy do czasów Piłsudskiego. Jeden z zimnychsklepów od Leszna to był tak zwany komitet z mlekiem.Stała tam wielka bania, z której mleczarka w białym fartu-chu nalewała klientom mleko kwartą na bardzo długim drą-gu. Obok w pewnym momencie pokazał się „Zjawiuny".Otworzył materiały piśmienne. Tak go nazywała Nanka, bomiał zaskakujący wygląd. Mały, brzydki, rudy. Miał ileś ru-dych dzieci.
Warsztat krawca Bojmala miał zapasowe wejście z bra-my: takie drewniane tajemnicze drzwiczki. Za tymi drzwicz-kami były drugie, z okienkiem i tam mieszkali dozorcowie.
Najpierw Szklarski, który się raz odezwał do żony:
— Patrz, Helcia, lepa ma puncki.
Szklarscy mieli córkę Lodzie i dwóch synów. Pewnegozimowego poranka rodzice zastali dwa trupy, obaj chłopcyzatruli się czadem. Pamiętam pogrzeb na Bródnie. Zabralimnie. Był tłok. Lodzia mdlała, miała na sobie futro w cętki.
W podwórzu był magiel. Strasznie lubiłem tam chodzićz Nanką i mamą. W maglu były wielkie kosze. Bardzo mrocz-ne. Dużo bab i gadania, co mnie zajmowało. Bo wszystko wda-ne w obrządek maglowania. Jedne baby zawijały albo rozwi-jały bieliznę. Drugie podstawiały pod magiel. Trzecie kręciłykołem. Słychać było du-du-du-du.
Naprzeciw zapasowych drzwi do Bojmala były po dru-giej stronie bramy takie same zapasowe drzwi do sklepuLimpci. Nieraz mnie tam posyłała Nanka
— Idź do Limpci po ćwierć kilo soli.
Limpcia była duża, tęga, gładko zaczesana, poza wie-kiem. Urzędowała w długim do ziemi fartuchu w pasy. Stało
tam u niej kilka worków. Zdawało mi się przez całe lata,że miała sklep tylko z solą. Tak jak na Wroniej Ofierscymieli sklep tylko z octem, obok nich była sodowiarnia tylkoz wodą sodową, napuszczaną rurami z sykiem do syfonów.Ale przecież Limpcia z samej soli by nie wyżyła.
Limpcię nazywali księdzem, bo wychodziła na miastow czarnej spódnicy do kostek, na to czarne palto, czarny ka-pelusz i pod pachą czarna torebka, zamykana z trzaskiem.
Limpcia mieszkała od podwórka, na drugim piętrze, nanaszych schodach, z siostrą krawcową. Miały służącą. RazLimpcia była już na schodach, zza drzwi za nią wychyliłasię służąca:
— Proszę pani, co na obiad?Limpcia odpowiedziała szybko:
— Rosół z bobrem, sztuka mięsa z gównem.
Na pierwszym piętrze mieszkały też dwie siostry. Po-kłóciły się. Jedna przez balkon wyskoczyła na ulicę Wronią.Ale że to pierwsze piętro i upadła pomyślnie, podniosła się,weszła w bramę od Leszna na pierwsze piętro i zadzwoniłado mieszkania.
My, to znaczy moi rodzice, Sabina, Nanka z Michałem,dziadek i ja, mieszkaliśmy w pokoju z kuchnią na samymkońcu lewego korytarza na czwartym piętrze. Ten korytarzwydawał mi się bardzo długi, bo kiedy wyglądałem z na-szych drzwi z kąta, a ktoś akurat wracał, to szedł i szedł,kiwał się i kiwał na boki. Najdłużej szła pani Smardzewskawieczorem po zamknięciu sklepu z tytoniem, który miała ażna Bagateli. Obok mieszkała Zosia Romanowska, moja przy-szywana ciotka. Za nią pani Bachman, krawcowa, którą na-zywali „Zygmunt Stary" na mój wniosek w epoce przyglą-dania się Pocztowi królów polskich Matejki. W czasie wojnyZygmunt Stary znalazła sobie Olesia, który przesiadywałz nią na otomanie, aż w końcu pan Bachman się wyprowa-dził. Lubiliśmy go. Latał z dzbankiem po wodę do wspólnegokranu. Kiedy Nanka zapomniała, kto napisał Cyganerię, toszła pytać pana Bachmana, bo on był pianistą w knajpie.Tak samo raz, kiedy Nanka, żeby przetrzepać ściereczkę,wyszła przed drzwi na korytarz w majtkach i przeciąg za-trzasnął jej drzwi na zatrzask, ona po ratunek do pana Bach-mana.
Naprzeciw Bachnianów mieszkał Sylwester z żonąi czworgiem dzieci. Upijał się i te dzieci bił po nocach. Miałnazwisko takie samo jak Nanka i Michał, i ludzie się nierazmylili. Moja rodzina była zła.
Za ustępem i kranem mieszkał i miał swój warsztatszewc pan Dynus, na którego mówiły moje ciotki „Cycus".Posyłały mnie do niego z pantoflami w sprawie fleków. PanDynus siedział na stołku, pokazywał mi na obrazek ze wzbu-rzonym morzem i mówił: „Diabeł będzie rządzić światem."Był badaczem Pisma Świętego. Chodził na Chłodną na ze-brania.
W naszym korytarzu były dwa wspólne ustępy. Jedendla naszego korytarza, a drugi dla drugiego. Ten drugi byłgorszy. Tak mówili. Mniej zadbany. Tak jak i cały tamtendrugi korytarz, krótszy od naszego. Mieszkał tam jeden starykawaler, który nigdy nikogo nie wpuszczał — Ernest, Ga-wrońska z dwoma nieślubnymi chłopczykami. Na jedneOstatki mój ojciec przebierał się za babę całkowicie. I w maj-tki babskie, i w pończochy. Różne części garderoby pożyczałod różnych bab, był tylko kłopot z pantoflami. Ktoś wpadłna pomysł, że Gawrońska ma największe nogi, i pożyczyłpantofle od Gawrońskiej. Drzwi w drzwi Gawrońskiej miesz-kała cała rodzina Ślepego, miał inwalidzki kiosk z papiero-sami na rogu Żelaznej. Nosił sztuczne oko i sztuczną nogę.W czasie okupacji, kiedy z powrotem zwaliliśmy się doNanki na Leszno 99, Ślepy umarł. Mój ojciec zapośredniczyłw sprzedaży sztucznej nogi po nim. Sztuczna noga, wysokado pachwiny, skórzana, składana, stała koło pieca z tydzień,jako że mój ojciec nie załatwiał od razu.
Na żonę Ślepego mówiło się „Ta od Ślepego". Właściwietylko „Ślepego". Bez odmieniania przez przypadki. W jednejizbie mieszkał Ślepy, Ślepego matka, która miała Ślepegoz nieślubnym mężem, dorosła córka Ślepego z poprzedniegomałżeństwa, nieślubna córka żony Ślepego z poprzedniegonieślubnego małżeństwa i ich wspólna nieślubna córka, któ-ra nie miała imienia i którą wobec tego ja nazwałem Ha-linką. Ktoś z rodziny Ślepego zawsze przychodził coś poży-czać od nas, a to żelazko, a to szczotkę do ubrania.
Czwarte mieszkanie tamtego korytarza należało do' sta-rej Orczyńskiej, która nosiła spódnicę na pewno sprzed tam-tej wojny, czesała się w siwy kok. Mówiła prędko szpicza-stym szeptem, zazdrościła Nance okna na ulicę.
— Proszę pani, żebym ja miała takie okno, lobym wnim cały dzień siedziała.
Zawsze było wiadomo, kiedy zajmuje ustęp, bo przytrzy-mywała drzwi dwoma palcami od dołu. I kiedy umarła, mó-wili, że teraz będzie straszyć w wychodku. Bo stara Orczyń-ska prowadziła życie bramowe i. korytarzowe. W domu nie
miała co do roboty. W każdej możliwie niezimnej porze rokuz kluczami w garści między kolanami przesiadywała na ław-ce z rodziną dozorców, już tych następnych po Szklarskich.W zimie brała ławkę, stawiała ją w poprzek między drzwiamiswoimi i Ernesta i siadała na niej przodem do schodów i docałego naszego korytarza, tak że miała długie pole do obser-wacji. Nad nią pstrzyła się żółta żarówka. Wynajęła na pe-wien czas pokój nauczycielowi z żoną. Opowiadali, że nauczy-cielowa nie chodzi do ustępu, pali papier z kupą w kuchni.
Między korytarzami, naprzeciw schodów, były drzwiIlotkiewiczów. Tak się pisali. Przez samo „h" i „t". Kiedyna lekcji historii doszło do Karola Chodkiewicza, zdziwiłemsię, że on się pisze przez „ch" i przez „d". Mimo to Hotkie-wiczowa była hetmanką. Rządziła wszystkim, wszystko wie-działa, zawsze był u niej klucz od góry. Przez cały dzień mia-ła uchylone drzwi i jak tylko ktoś szedł, to wyglądała. Za-wsze chętna do rozmowy. Kiedy szedłem schodami z przy-szywaną ciotką Zosią Romanowską, Hotkiewiczowa wyglą-dała i zaraz się chowała. Zosia do mnie mówiła: —Chodź,chodź! — a wszystko przez to, że przed laty ona i Hotkiewi-czowa przyjaźniły się, a potem się na siebie pogniewały. Wewrześniu trzydziestego dziewiątego roku jednak Zosia przedpójściem na jakiś pielęgniarski dyżur pożegnała się z paniąHotkiewiczowa. I dobrze zrobiła, bo ósmego września zgi-nęła od bomby.
Kiedy wracałem ze spaceru z mamą, pani Hotkiewiczo-wa wychodziła na schody i zaczynała opowiadania; wszystko••o ostatnio działo się u niej, u córki, u znajomych. PaniHotkiewiczowa rozkręcała się, robiła coraz większe gesty,wpadała na ściany, zstępowała na półpiętro, cofając przyokazji i nas, i tam na podeście kończyła; a to coś o pogrzebie,.1 to o Ropci, a to jak Mizia naszczała na firankę. Zaśmiewałasię do kapiących łez i zaczynała piać. Ja tymi teatrami by-łem zawsze zachwycony, mama trochę zmęczona.
Hotkiewiczowie mieszkali tu od carskich czasów.
— To były czasy — wspominała Hotkiewiczowa.
Ale i teraz im się świetnie powodziło. Bawili się u nichgoście. Prawie co niedzielę. Słychać było gramofon, nierazln-hu-hu. Na weselu moich rodziców Hotkiewiczowa głosemprzerywanym, babcia Frania gardłowym śpiewały razem Jużkieliszki wypełnione.
Pan Hotkiewicz zarabiał sześćset złotych miesięcznie.Hył drużynowym ekipy naprawiającej tramwajowe iglice naikrętach. Wymawiał „iglicze". Iglice naprawiało się tylko w
5
nocy. Rotkiewicz wracał rano z pracy i szedł spać. Nankaraz poszła do okulisty i jedna baba opowiadała jej, że cho-ruje na „jaglicze". Nanka od razu pomyślała o panu Rotkie-wiczu.
Jako małe dziecko lubiłem chodzić do Hotkiewieżowej.Zawsze przypominała, żeby być cicho. Za uchylonymi drzwia-mi pachniało wypastowaną podłogą, w garnku pyrczała zupapyr-pyr-pyr, za zieloną zasłoną w pokoju chrapał pan Hotkie-wicz, w kącie śpiewał kanarek. Hotkiewiczowa dawała mibarszcz z kartoflami, potem pytała, czy chcą pooglądać ry-sunki jej córki. Ja zawsze mówiłem, że chcę. Wtedy Hotkie-wiczowa otwierała otomanę i po kolei pokazywała mi te ry-sunki, a ja oglądałem w ciszy i z namaszczeniem.
Pan Rotkiewicz zwracał się do mojego ojca, Zenka:
— Panie Żymku.
Zamiast „jeśli" mówił „żeśli". Miał swoją filozofię:
— Każdy człowiek ma ileś proczent wariacztwa, jedenma dwadzieścia pięć proczent, drugi ma pięćdziesiąt pro-czent, ale każdy ma.
Raz wrócił z filmu i opowiadał:
— Jak ten Neo drzwi żaszunął, potem roższunął, jak toptacztwo wyleciało, wyfrunęło...
Neo to Noe, a drzwi były od arki.
Podczas wojny Hotkiewiczowie mieli pekinkę Dzidzię.Dzidzia dziamała — jak mówiła moja mama. Ostrym głosemi dużo. Zresztą do tego wciąż ją podjudzał pan Hotkiewicz,zachwycony Dzidzią i jej szczekaniem.
— Dzidzia, dziabi pana! Dziabi pana! Dzidzia! Dzidziunia!Dziabi pana! Dziabi pana! Dzidzia!
Trwało to bardzo długo za każdym razem.
Idąc do ustępu pan Hotkiewicz kasłał głośno, potempluł i stękał. Siedział w ustępie zawsze bardzo długo. Za todbał o wychodek. Skoro tylko się zapchało, ogłaszał:
— Zabiję ustęp.
I zabijał gwoździem.
Kiedy włosy mu posiwiały, zaczął się czernić.Hotkiewiczowa raz wspominała, jak domyśliła się, że jązdradza, wyśledziła go i poszła do tej kochanki.
— Wy się śmiejecie teraz, ale mnie wtedy serce biłomłotem.
Córka Hotkiewiczów wyszła za mąż, rozwiodła się, po-tem miała jakiegoś Dodka. Hotkiewiczowa to wszystko opo-wiadała. Córka miała cztery koty. Ciotka Andzia przezznajomość dostała się do niej na służbę. Kiedy pani wy
chodziła z domu, brała za pas i biła te koty. Moja mamapytała:
— Ale co ciocia?
— Bo takie rozwalone na fotelach.
Przed samą wojną Janka Hotkiewiczówna sprowadziłasią do nowego domu na Wronią, bliziutko. Hotkiewiczowachodziła tam ciągle jej sprzątać. Hotkiewicz nie chodził. Chy-ba sam uznał, że nie bardzo nadaje się do pokazywania.
W czasie okupacji Janka Hotkiewiczówna mieszkała ra-zem z kochankiem. Miał na imię Leszek, chodził eleganckoubrany, nosił buty z cholewami. Jasny blondyn, postawny.Miał dwadzieścia parę lat i chyba utrzymywał Jankę. Jankamiała już czterdzieści, ale wyglądała świetnie, była zadbana,uperfumowana, miała bardzo zgrabne nogi, tak że się za niąoglądali na Wroniej. Raz po godzinie policyjnej Niemcy za-trzymali kupę ludzi i upychali ich pod filarami na roguChłodnej i Żelaznej. Był w tej gromadzie i mój ojciec, i Jan-ka Hotkiewiczówna.
— Przegadaliśmy cały czas — opowiadał ojciec, dawnykorepetytor Hotkiewiczówny — trzymali nas ze dwie go-dziny, potem puścili. Było zimno, ona w cienkich pończosz-kach. — Hotkiewiczówna zawsze chodziła w cienkich poń-czoszkach.
Po wybuchu powstania oboje z kochankiem Leszkiemprzelecieli do pałacu Mostowskich.
Szukała ich Hotkiewiczowa. Błąkała się po całym Lesz-nie, wpadała w leje po bombach, w końcu ich odnalazłai znowu się rozstali. Hotkiewiczówna i Leszek uciekli na Sta-re Miasto. W czasie bombardowania raniło ich obydwoje,Jance oberwało nogę. Leżeli na noszach u Dominikanów. Tamznowu bomba. Obydwoje zginęli.
Hotkiewicz umarł po wojnie. Hotkiewiczowa zamieszka-ła na Chmielnej za Żelazną, w starej kamienicy na par-terze. Do tej kamienicy miała się wprowadzić Sabina, mojaciotka.
Hotkiewiczowa mówiła: — Czekam na panią i czekam.
Potem mieszkały ileś lat znowu po sąsiedzku. Hotkiewi-czowa popijała wódkę, latała po kinach, wspominała mniejako małego chłopczyka.
Poszła do szpitala. Zostawiła Sabinie klucze. Sabina była
zła.
— Jak wróciła ze szpitala, to miała pretensję do mnieo jakąś ścierkę.
Umarła nie tak dawno, mając osiemdziesiąt parę lat.
NANKA
Do szkoły gnała ją matka (moja babka) na siłę. Wracała odbramy. Nie chciała chodzić do szkoły. Chciała siedzieć w do-mu. Całe życie.
Kiedy jej matka dała dziesięć groszy, to poszła na mia-sto i wróciła z dziesięcioma groszami. Ani nie miała na cowydać, ani nie chciała.
Mówiła:
— Moja matka ciężko pracuje, nie mogę wydawać pie-niędzy.
Pomagała jej w domu.
...
zwyczajny11