Verne Juliusz - Martin Paz.rtf

(119 KB) Pobierz

Juliusz Verne

Martin Paz

opowiadanie historyczne

Ameryka Południowa. Obyczaje peruwiańskie

Tytuł oryginału francuskiego:

Martin Paz, nouvelle historique

L'Amérique du Sud. Mœurs péruviennes

Tłumaczenie:

Barbara Supernat (2003)

Wstęp

(pochodzi z wydania broszurowego)

Prezentowane w niniejszym tomie Biblioteki Andrzeja opowiadanie ukazało się po raz pierwszy drukiem w Musée des Familles (Muzeum Rodzinnym) w lipcu i sierpniu 1852 r. W Polsce nie było jeszcze nigdy publikowane. Brak zainteresowania nim ze strony naszych wydawców wynikał z faktu, iż utwór ten, pochodzący z początkowego etapu kariery pisarskiej Verne’a, jest jedynie literacką próbą, której daleko tak pod względem formy, jak i tematyki, do późniejszych osiągnięć autora Tajemniczej wyspy. Niemniej jednak, a może właśnie dlatego, powinno ono wzbudzić zainteresowanie miłośników Czarodzieja z Nantes. Na aspekt ten zwrócił już uwagę wydawca Verne’a, Jules Hetzel, który tak pisał w pierwszym książkowym wydaniu Martina Paza: “Jest to jeden z początkowych utworów autora, poprzedzający Pięć tygodni w balonie. Autor nie znalazł jeszcze gatunku literatury, który miał stworzyć, i który uczynił go sławnym. Jednak jest rzeczą ciekawą śledzić jego twórczość już od tych początkowych prób. Zawierają one już kilka zarodków, które czynią z utworów Juliusza Verne’a niespotykane dzieła w naszej literaturze, w związku z czym nie powinny być one zapomniane.”

O ile poziom opowiadania, będący pochodną okresu, w którym powstało, nie budzi kontrowersji, o tyle nie można pominąć milczeniem pewnego elementu wymowy utworu. Nie da się ukryć, iż jest w nim wątek wyraźnie antyżydowski. Postać Żyda Samuela została tak nakreślona, iż zasługuje w oczach czytelników wyłącznie na odrazę. Jego córka Sara jest wprawdzie bohaterką pozytywną, ale sympatia autora do niej znajduje wytłumaczenie w tym samym duchu – narzeczona André Certy potajemnie sympatyzuje i ostatecznie nawraca się na chrześcijaństwo.
W dodatku, padając martwa w objęcia tracącego już świadomość Indianina, chrzci go, otwierając mu tym samym drogę do zbawienia. Scena ta jest nie tylko natrętnie moralizatorska, ale i groteskowa.

W Martinie Pazie mamy więc do czynienia jednocześnie z antysemityzmem i antyjudaizmem. Stosunek do tych postaw był w XIX w. oczywiście diametralnie inny niż obecnie. W nas, ludziach żyjących po Holokauście, kreowanie takich wzorców musi budzić niesmak, sprzeciw, zdajemy bowiem sobie sprawę z tego, iż na takim właśnie podglebiu wyrosła ideologia, której ukoronowaniem był Oświęcim. Utworu literackiego nie można jednak rozpatrywać ahistorycznie. Przypisywanie współczesnych znaczeń do pojęć minionych jest posunięciem nieuprawnionym, wręcz nieuczciwym. Niechęć rasowa czy religijna nigdy nie była zjawiskiem pozytywnym, jednakże często wynikała ze stereotypów, nie zaś autentycznej zawiści, czy wręcz nienawiści. Zapewne wielu ówczesnych antysemitów zrewidowałoby swe poglądy, gdyby wiedziało, do czego doprowadzi przekazywana z pokolenia na pokolenie niechęć do potomków Abrahama.

Krzysztof Czubaszek

I

Słońce kryło się za ośnieżonymi szczytami Kordylierów. Pod pięknym peruwiańskim niebem przezroczysty woal nocy przepełniała atmosfera nasycona świetlistą świeżością. Była to pora, w jakiej można było korzystać z życia na modłę europejską, szukając na otwartych werandach dobroczynnych powiewów wiatru.

Podczas gdy pierwsze gwiazdy zaczęły wznosić się nad horyzontem, ulicami Limy przechadzali się, odziani w lekkie płaszcze, liczni spacerowicze, rozmawiając poważnie o najbardziej błahych sprawach. Na Plaza Mayor,1 tym forum dawnego Miasta królów, panowało wielkie poruszenie wśród zgromadzonej tam ludności. Rzemieślnicy korzystali z dającej wytchnienie pory, aby przerwać swoje codzienne czynności, i krążyli wśród tłumu, zachwalając donośnie doskonałość swoich wyrobów. Kobiety, dokładnie okapturzone zasłaniającymi im twarze mantylami,2 spacerowały kołyszącym się krokiem pomiędzy grupami palaczy. Kilka señores,3 w balowych toaletach, których jedynym nakryciem głowy były bujne włosy, upiększone świeżymi kwiatami, paradowało w obszernych dorożkach. Indianie przechadzali się ze spuszczonym wzrokiem, zdając sobie sprawę z tego, iż są zbyt mali, aby mogli być dostrzeżeni, nie zdradzając ani gestami ani słowami tej tłumionej, pożerającej ich zawiści. Tym zachowaniem różnili się od Metysów, którzy podobnie jak i oni byli lekceważeni, jednak swoje niezadowolenie objawiali w sposób bardziej hałaśliwy.

Tymczasem Hiszpanie, ci dumni potomkowie Pizarra,4 kroczyli z wysoko podniesionymi głowami, jak za czasów, kiedy ich przodkowie zakładali Miasto Królów. Tradycyjnie pogardzali wszystkimi bez wyjątku – i zwyciężonymi Indianami, i Metysami, urodzonymi z ich związków z tubylczą ludnością Nowego Świata. Indianie, jak wszystkie klasy społeczne zmuszone do poddaństwa, śniący jedynie o zerwaniu krępujących ich kajdan, w swej nienawiści przykładali jedną miarę zarówno do zwycięzców dawnego imperium Inków, jak i Metysów, będących swego rodzaju, pełną niezwykłej buty burżuazją.

Ale zarówno Metysi i Hiszpanie okazujący lekceważenie wobec Indian, jak i Indianie pałający nienawiścią do Hiszpanów, miotali się pomiędzy tymi dwoma, równie zaciekłymi, uczuciami.

Niedaleko ślicznej fontanny, która wznosiła się pośrodku Plaza Mayor, rozłożyła się grupa młodych ludzi. Okryci ponczami, czyli prostokątnymi, podłużnymi płachtami bawełny z wyciętymi otworami, przez które przekłada się głowę, ubrani w szerokie spodnie w różnokolorowe pasy, w kapeluszach o szerokich rondach wykonanych ze słomki Guayaquil – rozmawiali, krzyczeli i gestykulowali.

– Masz rację, André – przytaknął mały mężczyzna o służalczym wyglądzie, którego nazywano Millaflores.

Ten Millaflores był pasożytem André Certy, młodego Metysa, syna bogatego kupca, który został zabity podczas jednego z ostatnich buntów spiskowca Lafuente. André Certa odziedziczył wielką fortunę i łatwo cedował ją na swych przyjaciół, od których wymagał jedynie pokornej uniżoności w zamian za rozdawane garście złota.

– Czemuż służą te zmiany władzy, te wieczne przemowy, które tak wstrząsają Peru? – podjął głośnym głosem André. – Czy będzie rządził Gambarra czy Santa Cruz,5 to nie ma żadnego znaczenia, jeśli nie panuje tu równość!

– Dobrze powiedziane, dobrze powiedziane! – wykrzyknął mały Millaflores, który nawet pod rządami egalitarnymi nigdy nie byłby w stanie dorównać rozumnemu człowiekowi.

– Jak to jest – kontynuował André Certa – że ja, syn kupca, mogę poruszać się jedynie kolaską zaprzężoną w muły? Czy moje statki nie spowodowały, że w tym kraju panuje dobrobyt i bogactwo? Czy użyteczna arystokracja piastrów6 nie jest warta wszystkich próżnych tytułów Hiszpanii?

– To hańba! – odpowiedział jakiś młody Metys. – Spójrzcie! Oto tam przejeżdża don Fernand swoim pojazdem zaprzężonym w dwa konie! Don Fernand d’Aguillo! Może zaledwie z trudnością utrzymać swego woźnicę, a przybywa puszyć się dumnie na placu! W porządku! Ale oto i drugi! Markiz don Végal!

W tym momencie wspaniała karoca wjeżdżała na Plaza Mayor. Był to pojazd markiza don Végala, Kawalera Zakonu Alcantara,7 Zakonu Maltańskiego i Orderu Karola III. Ale ten wielki pan nie przyjeżdżał tutaj z nudów ani w celu zwrócenia na siebie uwagi. Smutne myśli kłębiły się pod tym straszliwie pomarszczonym czołem, i nawet nie słyszał zawistnych uwag Metysów, kiedy jego cztery konie torowały sobie przejście wśród tłumu.

– Nienawidzę tego człowieka! – powiedział André Certa.

– Długo go będziesz musiał nienawidzić! – odpowiedział mu jeden z młodych kawalerów.

– Nie, bo wszyscy ci szlachcice wystawiają na sprzedaż ostatnie cudowności swego luksusu, a ja mogę powiedzieć, dokąd wędrują ich srebra i klejnoty rodzinne!

– Prawda! Ty coś wiesz na ten temat, ty, który bywasz w domu Żyda Samuela!

– Tam, w księgach rachunkowych starego Żyda, zapisuje się wierzytelności arystokratów, a w jego sejfie składa się resztki tych wielkich fortun!… Dzień, w którym wszyscy Hiszpanie staną się takimi nędzarzami jak ich Cezar de Bazan,8 będzie dla nas dniem radości!

– Przede wszystkim dla ciebie, André, ponieważ będziesz posiadał miliony – stwierdził Millaflores. – A jeszcze będziesz podwajać swoją fortunę!… Ano właśnie!… Kiedy poślubisz tę piękną córkę starego Samuela, która jest limanką aż po czubki palców, a Żydówką jedynie przez swoje imię Sara?

– Za miesiąc – odrzekł André Certa – i za miesiąc nie będzie w Peru fortuny mogącej się zmierzyć z moją!

– Ale dlaczego – zapytał jeden z młodych Metysów – nie poślubisz Hiszpanki wysokiego rodu?

– Pogardzam ludźmi tego rodzaju do tego stopnia, że ich nienawidzę!

André Certa nie chciał się przyznać, że został bezlitośnie odprawiony przez kilka szlacheckich rodzin, w które usiłował się wżenić.

W tym momencie André Certa został gwałtownie potrącony przez mężczyznę wysokiego wzrostu, o siwiejących włosach, ale którego masywne członki znamionowały muskularną siłę.

Ów człowiek, Indianin z gór, ubrany był w brązową bluzę, narzuconą na koszulę z grubego płótna o szerokim kołnierzu, rozpiętą na owłosionej piersi; jego krótkie spodnie w zielone prążki przyczepione były czerwonymi szelkami do pończoch w kolorze ziemistym; na stopach miał sandały zrobione ze skóry byka, a pod jego spiczastym kapeluszem błyszczały zwisające z uszu szerokie kolczyki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin