May Karol - Szatan i Judasz 02 - Tępiciel Jumów.rtf

(219 KB) Pobierz
Tępiciel Jumów

Karol May

 

 

Tępiciel Jumów

 

Cykl: Szatan i Judasz tom 2

 


Winnetou

 

A więc hacjenda była stracona!

Czyżby rzeczywiście? Był jeszcze jeden, jedyny ratunek, lecz tylko w wypadku, gdyby zaprowadzili mnie w jej pobliże, aby można było usłyszeć ostrzegawcze okrzyki. Postanowiłem uczynić to, choćby groziła mi nawet śmierć.

Niestety Indianie odgadli mój zamiar czy też zachowali zwykłe środki ostrożności, dość, że po kwadransie jazdy pięciu czerwonych zatrzymało się wraz ze mną, podczas gdy reszta ruszyła dalej. Staliśmy w szczerym polu. Gdyby przynajmniej ocieniały nas drzewa, może udałoby mi się umknąć pomimo krępujących więzów. Tutaj nie mogłem marzyć o ucieczce! Nie bacząc na to, czerwoni strzegli mnie w wyrafinowany zaiste sposób: ręce i nogi miałem przywiązane do wbitych w ziemię kołków, a więc byłem po prostu rozkrzyżowany.

Panowało głuche milczenie. Wtem usłyszałem jakiś niewyraźny, jakby metaliczny odgłos pochodzący z daleka. Poznałem — było to echo bojowego okrzyku Indian.

Nie mogę opisać, co się ze mną działo. Owładnęła mną taka wściekłość, że musiałem całą siłą woli zapanować nad sobą, by nie zdradzić uczucia, które mi pierś rozsadzało. Wrzask się powtórzył. Była to zwycięska fanfara Indian. Widocznie nie stawiano oporu. Napad się udał!

Upłynęła godzina, jedna i druga, a nikt nie nadchodził. Zrozumiałem, że żaden z tych łotrów nie chce opuszczać hacjendy, gdzie zapewne rozpoczęło się już plądrowanie. Wreszcie po trzech godzinach zjawił się, a raczej nadbiegł jeden z wojowników. Opowiedział z radością, że wszystko poszło jak z płatka i można jechać do hacjendy. Osiodłano konia i ruszyliśmy. W lesie napotkano młodszą latorośl domu Wellerów. Były steward (pozostał tutaj, nie chcąc się pokazywać w hacjendzie. Obrał sobie miejsce, z którego mógł wszystko widzieć i słyszeć. Leżał na trawie, przy nim stał koń przywiązany do drzewa. Zobaczywszy nas, podniósł się i zawołał:

 Co teraz pan powie, master? Gdyby nawet poruszyć niebo i ziemię, nie zmieni to ani na jotę niemiłej dla pana rzeczywistości! Hacjenda jest nasza, a dla pana wybiła ostatnia godzina!

Miałem zamiar nie odpowiadać wcale, a jednak nie mogłem się powstrzymać i zawołałem:

 Raczej dla cieple, łotrze! Dosięgnę cię, skoro tylko będę wolny; w to możesz nie wątpić!

 Zrób to, zrób to! — zaśmiał się. Zostać zastrzelonym przez Old Shatterhanda, to nie tylko zaszczyt, ale po prostu rozkosz. Przyjdź więc jak najprędzej! Będę cię oczekiwał z tęsknotą!

Ten człowiek śmiał się w żywe oczy, ja jednak pomimo beznadziejnej sytuacji miałem wrażenie, że skierowuję już na niego wylot swej strzelby, że słyszę jej krótki, ostry huk.

Wyjechawszy z lasu, dostaliśmy się na owe łąki, wśród których widziałem dawniej trzody hacjendera. Trzody pasły się i teraz. Warty jednak trzymali .przy nich czerwoni; zamordowani pasterze leżeli w trawie, żaden z nich nie uszedł z życiem.

Zatrzymaliśmy się przed hacjendą na odległość strzału. Leżeli tam na ziemi skrępowani emigranci, między nimi hacjendero. Ten, zobaczywszy mnie, zawołał:

 Pan tutaj, senior? Skąd pan tu się wziął?

 Chciałem pana ratować, lecz niestety sam dostałem się w ręce morderców. Czy teraz przyznaje, senior, że miałem słuszność?

 Miał pan słuszność, ale przecież niezupełną. Napad sprawdził się, lecz Melton jest niewinny, jak się pan może sam o tym przekonać!

Wskazał głową w bok, gdzie leżał Melton i Weller senior, również związani. Była to oczywiście komedia, za pomocą której chciano udowodnić, że nie mieli oni nic wspólnego z dziełem czerwonoskórych. Zamierzałem objaśnić hacjendera, gdy w tej samej chwili porwali mnie strażnicy i uprowadzili tak daleko, że nie mogliśmy już wiecej ze sobą rozmawiać.

Przede mną rozgrywała się dzika scena. Brama hacjendy stała otworem, Indianie .przechodzili całymi gromadami tam i z powrotem, wynosząc z budynków wszystko, co tylko dało się zabrać. Pozostały chyba jedynie futryny okien, drzwi oraz gwoździe w ścianach.

Grabież trwała prawie do południa. Potem spędzono trzody i zgromadzono je na wolnej przestrzeni na północ od hacjendy; mieli je pilnować Indianie. Skoro się z tym uporano, przywleczono ciała zabitych pasterzy, wrzucono je do domu, ażeby spłonęły razem z wszystkimi zabudowaniami. Wkrótce podniosły się gęste kłęby dymu, najpierw z głównego budynku, potem z małych domków stojących na podwórzu. Słyszałem, jak hacjendero krzyczał z przerażenia, żona wtórowała mu głośnym lamentem.

A miało spaść na niego jeszcze gorsze nieszczęście. Trzydziestu czy czterdziestu czerwonych .wsiadło na konie i pojechało w różnych kierunkach. W jakim celu, tego nie mogłem się domyślić. Po upływie pół godziny zobaczyłem na wzgórzach, po stronie wschodniej, unoszący się w powietrzu dym, następnie zauważyłem to samo na południu, a wnet potem na północy. Ku zachodowi nie mogłem patrzeć, gdyż leżałem zwrócony głową w tym kierunku. Nie było żadnej wątpliwości: czerwoni podpalili las! Wyschnięta trawa posłużyła za hubkę, którą ogień pożerał z przerażającą szybkością, od niej zajęły się suche gałęzie i pożar wzmógł się wkrótce tak, że płomień dosięgał wierzchołków drzew. Hacjendero prosił, jęczał i klął na przemian — bez skutku, Czerwoni podsycali ogień, dopóki nie rozgorzał tak potężnie, że żadna siła ludzka nie mogłaby go powstrzymać, i nie ulegało wątpliwości, że soczyste rośliny, wysuszone na jej o skwarze, będą musiały spłonąć.

Żar wzmógł cię gwałtownie, zmuszając Indian do natychmiastowego odwrotu. Nałożył koniom siodła juczne i obładowali je zdobytym łupem. Następnie uformował się pochód. Na czele jechał wódz, po nim następowałem ja z moimi pięcioma strażnikami, dalej znowu kilku Indian, a za nimi emigranci z hacjenderem i jego żoną; wszyscy byli skrępowani i eskortowani z obydwóch stron przez czerwonoskórych. Za tymi ostatnimi pędzono zdobyte konie, bydło rogate, owce i świnie. Pochód nasz skierowano na północ, z .początku wzdłuż strumienia, potem skoro ten zwrócił: się łukiem na prawo, my zboczyliśmy na lewo i niebawem zatrzyma no się, nie wiem, czy umyślnie czy przypadkowo na tym samym miejscu, gdzie mormon chciał mnie zastrzelić, a gdzie został przeze mnie unieszkodliwiony. Unieszkodliwiony?. Niestety, nie! Żałowałem obecnie z całego serca, że nie wpakowałem mu kuli w łeb. Teraz jechał razem z Wellerem obok hacjendera związany tak samo, jak jeńcy.

Strażnicy przywiązali mnie do drzewa stojącego na uboczu; był to dowód, że mi nie ufano. Mógłbym więc mieć słuszne powody do dumy, że czerwoni jedynie po mnie spodziewali się niemiłego figla i, przyznaję, wytężyłem cały swój umysł, aby im go spłatać, przecież chodziło tu nie tylko o mnie, lecz także o uwolnienie wszystkich innych jeńców i odebranie Indianom łupu.

Indianie zarżnęli wołu, świnię, wiele owiec i mięso ich upiekli. Wieczerzę sprawili obfitą. Nawet jeńcy nie mogli się uskarżać na głód. Mnie się dostało tak sporo, że nie mogłem zjeść wszystkiego. Przy tym uwolniono mi znowu ręce na czas jedzenia, okoliczność ta, jeśliby tak zawsze czyniono, stać się mogła dla mnie środkiem ratunku, o ile nie nadarzyłoby się coś lepszego i łatwiejszego.

Nadeszła noc. Położono się wcześnie na spoczynek. Strażnicy owinęli mnie w koc i tak obwiązali sznurami, że nie mogłem się ruszyć. Mimo to spałem dosyć dobrze i na pewno nie byłbym się obudził wcześniej niż nad ranem, gdyby nie pewne wydarzenie, które stanęło temu na przeszkodzie. Mianowicie, poczułem nagle szarpnięcie za włosy i skutkiem tego otworzyłem oczy. Wokoło panował półmrok, a pod drzewem było prawie zupełnie ciemno. W odległości niecałych dwóch łokci od moich stóp siedział jeden ze strażników paląc cygaro, pochodzące zapewne z hacjendy, czterej inni leżeli naokoło mnie i spali.

Kto mnie dotknął. Z pewnością nie żaden z Jumów. Z jakiego powodu miałby mnie w ten sposób budzić ze snu? A gdyby to był uczynił, odezwałby się teraz, powiedziałby, czego chce. Tymczasem wokoło mnie panowała cisza. Pomyślałem natychmiast o moim małym Mimbreniu. Oczywiście, nie odezwałem się ani słowem, tylko poruszyłem kilka razy głową do góry i na dół, ażeby pokazać, że się obudziłem. Mój sprzymierzeniec musiał leżeć poza inną w trawie, wysokiej ponad Stopę, dawała więc ona w ciemności nocy wystarczającą osłonę zwinnemu chłopcu; nawet strażnik siedzący w pobliżu nie mógł go zauważyć. Ale mimo wszystko była to podziwu godna śmiałość, że się odważył przekraść poprzez śpiących wokoło Indian i dotrzeć aż do mnie.

Skoro wykonałem znamienne ruchy głową, posłyszałem za sobą cichy delikatny szmer, jakby się ktoś z największą ostrożnością czołgał w trawie, ów „ktoś” przysunął się tak blisko, że słowa jego znalazła się tui obok mojej, przyłożył usta do mego ucha i szepnął ledwie dosłyszalnym głosem:

 Jestem Mimbrenio! Jaki rozkaz ma Old Shatterhand dla mnie?

A więc to on był rzeczywiście! Uczułem głęboką radość. Ten chłopiec obok wielkiej odwagi posiadał bystrość i przebiegłość, która mu była potrzebna jako przyszłemu wojownikowi. Pragnął sobie zdobyć imię, był .przekonany, że jego życzenie spełni się prędzej u mego boku niż gdzie indziej. Dobrze więc, jeśliby wykazał się w tym stopniu co teraz zaletami wojownika, to pragnienie jego mogło się ziścić w bardzo krótkim czasie.

Zanim mu odpowiedziałem, nasłuchiwałem kilka chwil, ażeby się przekonać, czy przypadkiem ostatnie jego poruszenia nie zbudziły któregoś ze śpiących strażników. Ponieważ nie zauważyłem nic podejrzanego więc zwróciłem się ku niemu i szepnąłem, jak mogłem najciszej:

 Czy masz konie?

 Tak — odpowiedział Indianin równie cicho.

 I wszystkie moje rzeczy?

 Wszystkie.

 Gdzie?

 Nie opodal hacjendy, umocowane na skale, gdzie nie można znaleźć śladów.

 Bardzo roztropnie. Jak przyszedłeś tutaj?

 Widziałem, że Old Shatterhand chciał mnie oswobodzić i że został wzięty do niewoli. Przeczuwałem, że Jumowie będą mnie szukać i znajdą konie. Chciałem odwieść od nich nieprzyjaciół i dlatego pośpieszyłem przez równinę ku terenowi skalistemu, gdzie prześladowcy stracili mój trop. Szczep Mimibreniów zna szybkość moich nóg, żaden Juma nie mógł mnie dopędzić, zostali daleko w tyle. Skoro zorientowałem się, że zgubili mój ślad, pobiegłem łukiem, ażeby nie spotkać Jumów, z powrotem ku dolinie, tam ległem czatując. Widziałem ich, wracających z niczym. Obserwowałem obóz. Gdy wyruszyli, zabrałem nasze konie i pojechałem za nimi, ażeby uwolnić Old Shatterhanda. Oddam chętnie swoje życie, ponieważ Shatfterhand został schwytany z mojego powodu.

 Odważasz się na wiele, widzę jednak, że jesteś dosyć ostrożny i roztropny, ażeby wszystkiemu podołać. Myślę że z twoją pomocą będę wkrótce wolny.

 Wkrótce? Czemu nie zaraz? Mam nasze noże, więc rozetnę ci więzy.

 Nie, ja się sam uwolnię. Ponieważ jednak moje nogi są ścierpnięte od więzów i nie mógłbym biec daleko, więc życzę sobie, żebyś był w pobliżu w chwili mojej ucieczki i trzymał konie gotowe do drogi

 Pójdę trapem Jumów i skoro tylko rozłożą się obozem, będę czekał na ciebie w ukryciu.

 Ale z największą ostrożnością. Muszę wiedzieć, w jakim kierunku mam cię szukać. Postępuj zawsze z tyłu za obozem. Chciałbym także znać jak najdokładniej miejsce, w którym się będziesz zatrzymywał.

 Jak mam cię o nim zawiadomić, skoro nie mogę się z tobą rozmówić?

 Czy umiesz naśladować głos jakiego ptaka?

 Kuglarz naszego szczepu umie mówić głosami wszystkich zwierząt, a ja byłem jego uczniem. O jakim myślisz zwierzęciu czy też ptaku?

 Musimy wybrać takie zwierzę, które się odzywa we dnie i w nocy, gdyż nie wiem, kiedy mi się nadarzy sposobność ucieczki. Słysząc, skąd dochodzi ów głos, będę wiedział, gdzie jesteś.

 Zwierzę, którego głos rozbrzmiewa i w dzień i w nocy jest rzadkością. Czy nie byłoby lepiej, wybrać dzienne i nocne zwierzę?

 Może być i tak, jeśli ci to przyjdzie łatwiej. A przecież meksykańska żaba łąkowa przebywa wszędzie, zarówno w lesie, jak i na otwartym polu, i odzywa się o każdej porze dnia i nocy. Jej głos byłby najodpowiedniejszy.

 Dobrze, jak Old Shatterhand sobie życzy! Umiem tak doskonale naśladować głos tej wielkiej żaby, że zmylę najbystrzejsze ucho.

 To mnie cieszy. Słuchaj więc, co ci teraz powiem! Prawdziwe szczęście, że przyniosłem z hacjendy tak dużo mięsa, masz jadła w bród i nie musisz odrywać się od swego zadania. Nie wiem, kiedy stąd wyruszymy i gdzie będziemy obozować. Masz iść za nami, oczywiście w odpowiednim oddaleniu, a skoro się rozłożymy obozem, wyszukasz sobie ukrycie jak najbliższe, ale też zupełnie bezpieczne. Potem zaczekasz na spokojną chwilę w obozie i wydasz trzy razy krzyk żaby łąkowej, nie raz po raz, gdyż to wzbudziłoby podejrzenie, tylko w odstępach, wynoszących mniej więcej kwadrans. Jeślibym przy pierwszym okrzyku miał wątpliwość co do miejsca, w którym się znajdujesz, to drugie i trzecie wołanie wskaże mi je dokładnie. Od trzeciego okrzyku musisz być przygotowany na natychmiastowy odjazd ze mną.

 Będę tak pilnie czuwaj, że zobaczę cię nadbiegającego i wyjdę naprzeciw.

 Pięknie! Mój koń musi być gotów do jazdy. Nie mogę tracić ani chwili, gdyż prześladowcy będą tuż za mną. Tak samo muszę mieć pod ręką sztucer, tę małą strzelbę, z której mogę mierzyć dużo razy bez ładowania. Masz go przecież?

 Mam go.

 Spodziewałem się tego. Daj mi teraz nóż, wszak masz go przy sobie?

 Jak mogę dać ci nóż, skoro twe ręce skrępowane? Czy wsunąć go w koc, którym jesteś owinięty?

 To niemożliwe, ponieważ koc jest zbyt silnie ściągnięty, a zresztą znaleziono by go zaraź, gdyż na dzień zdejmują ze mnie tę derkę. Wetknij nóż w ziemię, w pobliżu mojego prawego łokcia tak, żeby rękojeść nieco wystawała. Nie zobaczą jej, trawa jest gęsta.

 Czy potrafisz pomimo więzów wyciągnąć go i schować?

 Potrafię. A teraz idź! Za długo już rozmawiamy, zmiana warty może nastąpić w każdej chwili.

 Idę. Przedtem jednak ulżyj całkowicie mojemu sercu! Popełniłem błąd nie do przebaczenia, a ty jesteś tak dobry, że nie powiedziałeś mi nawet słowa wyrzutu— Czy odmówisz mi przebaczenia?

 Nie! Byłeś zbyt śmiały, zbliżając się do Jumów, tak że mogli cię zobaczyć, ale tej właśnie odwadze— mam do zawdzięczenia, że cię teraz widzę przy sobie.

 Dziękuję ci! Moje życie należy do ciebie.

Wetknął nóż w ziemię i cofnął się tak cicho, że nawet ja nie słyszałem tego, chociaż uważałem na wszystko. Po pewnym czasie rozbrzmiał z oddali głuchy krzyk żaby łąkowej, który miał mi powiedzieć, że mały Mimbrenio powrócił szczęśliwie.

Teraz byłem pewien, że ucieczka się uda. To przekonanie odjęło mi wszelką troskę i skutkiem tego zasnąłem na nowo tak spokojnie, jakbym był już na wolności.

Rankiem zbudziła mnie wrzawa życia obozowego. Strażnicy odwinęli ze mnie derkę, gdyż za dnia uważali tę ostrożność za zbyteczną. Udałem, że sen mnie jeszcze chwyta, obróciłem się na i bok i posunąłem, niepostrzeżenie wstecz tak, że ręce moje znalazły się mniej więcej na równej linii z nożem tkwiącym w ziemi.

Rąk już nie miałem tak silnie związanych, jak poprzednio, palcami mogłem poruszać. Toteż skoro po chwili obróciłem się powtórnie i położyłem na brzuchu, spiesznie zacząłem domacywać się rękojeści noża. Musiałem jednak szukać przynajmniej dziesięć minut, zanim wyczułem jej koniuszek wystający z ziemi najwyżej na dwa cale. Jeszcze dłużej trwało wydobywanie noża z ziemi, gdyż nie mogłem podźwignąć tułowia i wyciągnąć ostrza pionowo. Gdy już tego dokonałem, wiele musiałem zużyć trudu i czasu, zanim udało mi się wsunąć go końcami palców pod kamizelkę i nadać mu tam takie położenie, aby nie mógł wypaść.

Szczęśliwym trafem nie wcześniej, aż to wykonałem, odwrócono mnie, ażeby rozwiązać mi ręce do jedzenia. Podano znowu obfite śniadanie, ponieważ, jak się wkrótce przekonałem, mieliśmy wyruszyć w drogę do wsi, Juma, przody popędzono naprzód. Wojownicy, którzy nie byli tym zajęci, pozostali jeszcze jakiś czas w obozie, gdyż nietrudno im było później odpędzić powoli idące zwierzęta. Po trzech godzinach drogi rozdzielono pochód na dwa oddziały. Mniejszy rozbił obóz na nowo i miał strzec jeńców jeszcze przez dwa dni, a potem wypuścić ich. Zarządzono tak dlatego, ażeby hacjendero nie znalazł czasu na sprowadzenie pomocy i dopędzenie Jumów z trzodami, zanim ci znajdą się w bezpiecznym oddaleniu. Drugi oddział, prowadzony przez Vete–ya wyruszył w dalszą drogi, zabierając mnie oczywiście ze sobą. Ażeby zaś czujność straży nie osłabła, przydano mi pięciu nowych wartowników. Gdy odjeżdżaliśmy, posłyszałem głos wołającego za mną mormona:

 Farewell*[1], master! Pozdrów ode mnie diabła, gdy po kilku dniach powie ci w piekle „dzień dobry”!

Udało mu się, niestety, wprowadzić w czyn szatański zamach na hacjendę, a teraz był przekonany, że uwalnia się ode mnie na zawsze.

Wszakże mnie wieziono, abym zginął przy palu męczarni.

Pochód sunął w znanym mi dobrze kierunku, mianowicie Wprost ku lasowi Wielkiego Dębu Życia. Z początku okoliczność ta wydawała mi się pocieszająca, ponieważ mogliśmy łatwo spotkać się z Mimbreniami, którzy mieli właśnie w tych dniach przybyć do lasu. Rozważywszy jednak dokładnie sytuacją zmiarkowałem, że nie powinienem życzyć osobie tego spotkania, gdyż groziłoby mi ono wielkim niebezpieczeństwem. Przewidywałem bowiem, że w razie napadu Jumowie zabiliby mnie raczej, niż mieliby pozwolić, ażeby Mimbreniowie mnie uwolnili.

Niebawem jednak okazało się, że obawy były płonne. W lesie zwróciliśmy się na prawo, podczas gdy moi sprzymierzeńcy mieli nadjechać z lewej strony, od tej więc chwili mogłem uważać spotkanie prawie za wykluczone.

Las rozciągał się bardzo szeroko. Wieczór nadszedł, a jeszcze nie dotarliśmy, do jego kresu. Oczywiście, trzody zrabowane nie pozwalały na szybki pochód. Powolność, która w innym wypadku zniecierpliwiłaby mnie, w obecnej chwil szczęśliwie podwajała czas, jedyny, jaki mogłem wykorzystać do ucieczki.

Czekałem na znak Mimbrenia. Niestety, głos żaby łąkowej rozbrzmiał dopiero wtedy, gdyśmy już zjedli i gdy byłem znów owinięty w derkę. Dzisiaj więc nie mogłem uciec. Jednak świadomość, że pomoc jest w pobliżu i że sprzymierzeniec dokładnie trzyma się moich wskazówek, była dla mnie wielkim uspokojeniem. Mimbrenio znajdował się, jak to rozpoznałem po krzyku, bardzo blisko obozu, na miejscu jednak bezpiecznym, gdyż las dawał mu pewną i niezawodną osłonę.

Następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Wodzowi ckniła się zapewne tak powolna jazda, więc postanowił wyjechać naprzód, a na przybycie trzód czekać przy wieczornym obozowisku. Wziął ze sobą połowę wojowników i mnie ze strażnikami. Niebawem trzody zniknęły nam z oczu. Krok ten pokrzyżował mi plany zupełnie. Mimbrenio mógł jedynie z wolna podążać za trzodami i zbliżyć się do obozu dopiero po ich przybyciu, a wtedy znowu owinięty w straszliwą derkę i bezwładny jak niemowlę nie będę mógł nawet myśleć o ucieczce.

Jak przypuszczałem, tak się stało. Po kilku godzinach drogi skończył się las. Jechaliśmy jeszcze jakiś czas przez kraj miejscami pustynny, gdzieniegdzie znowu o charakterze stepowym, i wreszcie zatrzymaliśmy się, gdy nadeszła pora południowego posiłku. Ręce mi rozwiązano, mogłem spróbować ucieczki. Jak daleko jednak byłbym uciekł? Albo może wskoczyć na jednego z pasących się koni? Także nie. Pasły się bez dozoru, rozproszone na wszystkie strony. Najbliższy był tak oddalony, że wprawdzie mógłbym dobiec do niego, zanim pochwycono by mnie, ale miałbym wnet na karku wszystkich Indian uzbrojonych od stóp do głów, podczas gdy ja byłem zaopatrzony jedynie w nóż, ponadto nie mogłem przypuszczać, że dosiądę właśnie najszybszego konia. Nie, musiałem zrezygnować z próby, która łatwo mogła mi zgotować śmierć.

Po południu jechaliśmy przez taka, samą równinę, wieczorem rozbiliśmy obóz na szerokiej, otwartej łące. Po kolacji owinięto mnie w derkę. Trzody nadeszły dopiero, gdy noc już zapadła, a wkrótce potem usłyszałem trzykrotny skrzek żaby łąkowej. Jak przewidziałem, Mimbrenio przyszedł za późno; o ucieczce nie było mowy. Czułem litość nad biedakiem, że wyrzekał się snu nadaremnie.

Przyszedł dzień następny, a po nim czwarty. Gdy się nadarzała sposobność do ucieczki, nie było mojego towarzysza, a gdy dawał mi znak, że jest w pobliżu, chwila przychylna już była za mną. Jednakże piąty dzień miał przynieść zmianę.

Droga prowadzić od samego poranka przez skaliste wzgórza, doliny wąskie i ciemne wąwozy. Tutaj nie mogli się czerwoni rozdzielać, gdyż często konieczna była podwójna liczba poganiaczy. Obudziło się we mnie przeczucie, że dzisiaj nastąpi rozstrzygnięcie. Przy spoczynku południowym nie zawijano mnie nigdy w koc, a ukształtowanie okolicy pozwalało mojemu towarzyszowi postępować tak blisko za nami, jak tylko mogłem sobie życzyć.

Na krótko przed południem przeszliśmy przez dziki, wijący się licznymi zakrętami wąwóz. Naraz oczom naszym ukazała się duża polana, pokryta wysoką trawą, sterczały na niej z rzadka rozsiane krzaki. Bydła nie można było powstrzymać, ruszyło pędem z wąwozu na zieloną wabiącą łąkę i rozpierzchło się w przeciągu kilku minut po całym jej obszarze. Czerwonoskórzy poganiacze zadali sobie wiele trudu, zanim spędzili je znowu w gromadę.

Wódz natychmiast rozkazał, ażeby mnie odwiązano od konia i położono na ziemi. Strażnicy usiedli przy mnie. Dokoła rozbito obóz w odległości mniej wiece; czterystu kroków od ujścia wąwozu.

Z rozkazów wydanych przez wodza domyśliłem się, że dzisiaj nie pojedziemy dalej. Zrabowane trzody były tak wyczerpane marszem ostatnich czterech dni, że musiano im dać wypoczynek przynajmniej do jutrzejszego poranku, ażeby mogły wytrzymać trudy dalszej drogi. Rozbito namioty. Podczas gdy wojownicy byli tym zajęci, wódz podszedł do miejsca, na którym leżałem i usiadł na ziemi w odległości kilku kroków ode mnie. Właśnie w tej chwili zabrzmiał pierwszy krzyk żaby łąkowej, na który jednak żaden z Indian nie zwrócił uwagi.

Vete–ya założył stopy jedna na drugą, skrzyżował ręce na piersiach i zatopił we mnie kłujący, przenikliwy wzrok. Domyśliłem się, ze rozpocznie teraz coś w rodzaju przesłuchania, choć do tej pory nie zaszczycił mnie jeszcze rozmową. Po chwili zaczął od niezbyt wybrednego pytania:

 Jesteś bladą twarzą, czy tak?

 Tak — odpowiedziałem. — Czy nie ..odróżniasz barw, że uważasz mnie za Indianina?

Omijając moje pytanie, wódz ciągnął dalej:

 I nazywasz się Old Shatterhand?

 Nie ja się tak nazywam, lecz zarówno sławni biali, jak wojownicy i wodzowie czerwoni nadali mi tę imię.

 Nadali je niesłusznie! Twoje imię jest kłamstwem. Twoja ręka jest związana, nie potrafi zdruzgotać ani chrząszcza, ani robaka, a tym bardziej człowieka. Popatrz, jak szacuję twoje imię.

Powiedziawszy ostatnie słowa splunął na mnie. Ja zaś odpowiedziałem obojętnie:

 Jeśli moje imię jest kłamstwem, to twoje zawiera tym więcej prawdy. Nazywają cię Wielka Gęba i rzeczywiście posiadasz pysk tak rozdziawiony, że na próżno by podobnego szukać. Ja na twoim miejscu nie byłbym z tego dumny. Nie jest chwałą i bohaterstwem pluć na jeńca, kiedy ten nie może się zemścić, ponieważ jest całkowicie skrępowany. Wykaż prawdziwą odwagę: zdejmij mi więzy i walcz ze mną! Wtedy się przekonasz, kto kogo zdruzgocze: ty mnie czy ja ciebie!

 Milcz! — huknął na mnie. — Jesteś jak ta żaba, która tam z tyłu rechocze. Jej skrzeczeniem gardzę.

Właśnie w tej chwili rozbrzmiał drugi krzyk żaby łąkowej. Słowa wodza pozwoliły mi spojrzeć otwarcie ku ujściu wąwozu bez obawy, że wzbudzę tym podejrzenia strażników. Krzyk pochodził z tak niewielkiej odległości, że Mimlbrenio musiał się chyba ukryć tuż za najbliższym występem skalnym. Podniosłem głowę jeszcze wyżej, ażeby mu pokazać, że patrzę w tym kierunku, i rzeczywiście ujrzałem, jak mała brunatna ręka chłopca wysuwa się spoza krawędzi skały, aby zniknąć natychmiast. Kto by nie wiedział z góry, że się tam znajduje człowiek, nie dostrzegłby ręki wcale.

Teraz „byłem już stanowczo zdecydowany uciec. W przeciągu kwadransa, a najwyżej pół godziny musiałem odzyskać wolność albo — legnąć trupem. W tej myśli dałem wodzowi odpowiedz, która inaczej byłaby bardzo śmieszna:

 Nie pogardzam tym skrzeczeniem, ale cieszę się z niego. Czy znasz głosy zwierząt?

 Znam je wszystkie.

 Pytanie moje rozumiałem inaczej, mianowicie, czy rozumiesz mowę zwierząt?

 Żaden człowiek jej nie rozumie!

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin