May Karol - Szatan i Judasz 02.03 - Gracz.rtf

(213 KB) Pobierz
Gracz

Karol May

 

 

Gracz

 

Cykl: Szatan i Judasz tom 3

 


Player*[1]

Obawiając się o los emigrantów, co sil popędziliśmy konie, sądziliśmy bowiem, że odpoczną sobie, przybywszy do celu podróży. Już po południu następnego dnia ujrzeliśmy pogranicza hacjendy.

Jechaliśmy znowu kierując się strumieniem, niezadługo ujrzeliśmy mury okrążające zgliszcza zabudowań. Nikt nie bronił nam wstępu. Pomimo to ociągałem się z wjazdem na podwórze. Winnetou odgadł myśli moje i rzekł:

 Niech mój brat Old Shatterhand sam naprzód poszuka. Hacjendę napadli czerwoni mężowie. Jeśli jest ktoś tutaj a zobaczy nas z daleka, może pomyśleć, że to Jumowie. Wtedy niechybnie ucieknie i nie będziemy mieli u kogo zasięgnąć informacji.

Wjechałem więc sam do środka. Podwórze tworzyło przygnębiający obraz zabudowań sczerniałych od dymu. Przeszukałem je, ale nie znalazłem żywej duszy. Zawróciłem więc poza mur, chociaż miałem słabą nadzieję, że kogoś tam spotkam. Zaledwie znalazłem się za południowym węgłem, spostrzegłem człowieka nadchodzącego wolnym krokiem. Był to biały, miał na sobie długi, ciemny surdut, który nadawał mu wygląd duchownego, ujrzawszy mnie, przystanął zaskoczony.

 Buenos dias — pozdrowiłem. — Czy należy pan do tej hacjendy?

 Tak — odpowiedział mierząc mnie nieprzyjemnym, kłującym wzrokiem.

 Kto jest tu Właścicielem?

 Senior Melton.

 A więc jednak! Szukam go. To mój znajomy.

 Bardzo mi przykro, że pan go nie zastał w domu. Pojechał z poprzednim właścicielem, seniorem Timoteo Pruchillo do Ures, aby prawnie zatwierdzić akt kupna.

 A może są tu jego przyjaciele?

 Seniores Wellerowie? Nie. Udali się w górę rzeki do Fuente de la Roca*[2].

 A robotnicy cudzoziemscy?

 Udali się tam również; przewodzą im właśnie ci dwaj seniores. Oczekują ich tam Indianie Jumowie. Musi pan być przyjacielem seniora Meltona, skoro pyta o nich wszystkich. Czy mogę wiedzieć, kim…

Urwał nagle. Postępując wciąż naprzód obok siebie, doszliśmy właśnie do węgła. Ujrzał Indian, słowa ugrzęzły mu w gardle, wlepił przerażony wzrok w Apacza i zawołał po angielsku, podczas gdy uprzednio posługiwaliśmy się językiem hiszpańskim:

 Winnetou! Wszyscy diabli! Tego sprowadził sam szatan!

Mówiąc to, a raczej krzycząc, odwrócił się i począł uciekać. Przeskoczył w mgnieniu oka strumień i pobiegł jak ścigany jeleń. Pędził tak po gruncie leśnym usianym popiołem. Gdzieniegdzie wystawały pnie spalonych drzew i resztki gałęzi. Winnetou, zobaczywszy go i usłyszawszy, spiął konia, minął mnie i galopem pośpieszył za białym, nie tracąc czasu na objaśnienia. Pięknym łukiem przesadził strumień i puścił się dalej. W każdym razie wiedział, co sądzić o tym człowieku i na pewno poznał się na nim, skoro uważał za stosowne schwytać go i unieszkodliwić.

Była to jednak ciężka sprawa. Niezliczone pnie spalonych drzew trudno było odróżnić od wysokiej na stopę warstwy popiołu. Wierzchowiec, gnając galopem, mógł zranić sobie kopyta tak dotkliwie, że o dalszej jeździe nie byłoby mowy. Spostrzegł to również Winnetou, gdy potknął się kilkakrotnie. Zatrzymał więc konia, zeskoczył i ruszył dalej pieszo. Był doskonałym biegaczem. Wiedziałem, że nikt go nie zdoła przegonić, wszak tylekroć życie nasze zależało od jego nóg. Teraz jednak zawadzała mu nie tylko strzelba, ale wszystkie manatki, podczas gdy tamten nie nosił nic przy sobie i gnany strachem pędził z szybkością, na którą w zwykłych warunkach na pewno by się nie zdobył Znacznie wyprzedził Winnetou, aby Apacz mógł go doścignąć w krótkim czasie. W każdym razie wiedziałem, że dopędzi go na dłuższym dystansie, gdyż Apacza cechowała wytrwałość, jaką z pewnością nie mógł się ścigany poszczycić.

Zbieg skierował się ,w stronę wzgórza, łysego od czasu pożaru, a leżącego poza budynkami hacjendy. Dotarł doń o całą minutę wcześniej od Winnetou i zniknął z drugiej strony. Apacz, znalazłszy się na wzgórzu, z początku chciał się również puścić dalej, przystanął jednak, zamyślił się, ocenił wzrokiem odległość dzielącą go od ściganego i — podniósł broń do oka. Jednakże zamiast dać ognia, opuścił strzelbę, wykonał ruch ręką, który miał oznaczać „nie, wolę tego zaniechać”, odwrócił się i zszedł z góry. Niebawem dosiadł wierzchowca i powrócił przez strumień.

 Winnetou woli go puścić — rzekł. — Tam, w drugiej kotlinie, jest znowu las, który się nie spalił, dotarłby przede mną i nie ujrzałbym go więcej.

 Pomimo to mój brat doścignąłby go na pewno — odparłem.

 Tak, schwytałbym, ale z wielką stratą czasu, być może, przeszło dzień cały musiałbym iść jego śladem. A rzecz niewarta takiego zachodu.

 Brat mój chciał strzelać. Dlaczego tego nie uczynił?

 Chciałem go tylko zranić, ponieważ zaś odległość była zbyt duża, nie byłem pewny swego strzału. Wiem o nim dużo złego, ale nie tyle, abym miał prawo odbierać mu życie.

 Mój brat zna tego człowieka?

 Tak. Mój przyjaciel Old Shatterhand, zdaje się, nie widział go, lecz słyszał o nim z pewnością. Należy do bladych twarzy, zwanych mormonami, zalicza się do świętych dnia ostatniego, lecz całe jego życie po dziś dzień — to stek występków. Niebezpieczny to człowiek, ba, nawet morderca. Nie zabił jednakże nikogo z moich braci, muszę więc darować mu życie.

 A jednakże ścigałeś go. Byłeś więc przekonany, że wyciągniemy korzyść z tego pościgu.

 Tak. Ponieważ mieszka w hacjendzie, więc bez wątpienia jest sprzymierzeńcem Meltona, zna zapewne jego zamiary i plany, i, być może, udałoby się nam zmusić go do wyjawienia zbrodniczych zamysłów tego bractwa.

 Gdybym wiedział o tym, nie uszedłby, schwytałbym go, gdy rozmawiał ze mną, lub zatrzymał kulą w ucieczce. Kim jest ten człowiek, którego nazywasz niebezpiecznym, a nawet mordercą?

 Prawdziwego nazwiska nie znam, zwykle nazywają go Player.

 Player! Aha! gracz. O tym słyszałem bardzo wiele. Wiesz, że Melton miał brata, słynnego szulera Karcianego, który zastrzelił w forcie Uintah oficera i dwóch żołnierzy. Pogoniłem za nim aż do fortu Edwarda. Schwytałem go i wydałem, lecz później zdołał ujść. Player był kamratem tego właśnie Meltona. Wielka szkoda, że udało mu się uciec.

 A może popędzimy za nim? Old Shatterhand znajdzie jego trop równie łatwo, jak ja, więc nam nie ujdzie.

 Jestem przekonany, ale Winnetou powiedział słusznie, że zabrałoby to zbyt wiele czasu, który możemy wykorzystać z większym pożytkiem. Player wzdął mnie za dobrego znajomego Meltona i dlatego wyjawił parę rzeczy, których na pewno teraz żałuje. Muszę o nich powiedzieć memu czerwonemu bratu.

Gdy skończyłem, powtórzył zamyślony:

 Wellerowie udali się z emigrantami nad Puentę de la Roca, a Melton z hacjenderem do Ures. Co mają do roboty ziomkowie Old Shatterhanda nad Fuente?

 Gdybym wiedział! Czy Winnetou zna to miejsce?

 Raz polowałem tam w górze przez dwa dni, udając się z Chihuahua do Sonory; nocowałem wtedy nad Fuente. Znam tę okolicę tak dobrze, jak gdybym bywał tam często. Na pewno nie udali się na polowanie. Uprawa roli jest również wykluczona. To dzika i pustynna miejscowość. Gdyby mieli orać, pozostaliby w hacjendzie, gdzie praca pilniejsza.

 A więc to zagadka. A może prawdy trzeba szukać w tym, że chcą się spotkać nad Fuente z Indianami Jumami, a więc sprzymierzeńcami Meltona, których współplemieńcy za jego namową zniszczyli hacjendę?

 Jacy Jumowie? Przecież nie Vete–ya ze swoimi ludźmi, których wzięliśmy do niewoli?!

 Nie, chodzi o inny oddział z tamtym jedynie zaprzyjaźniony. Przypuszczam nawet, że Wielkie Usta wie o spotkaniu nad Fuente i z pewnością zachodzi tu ścisły związek ze zburzeniem hacjendy. Należy się spodziewać, że raz dokonawszy łotrostwa tam, nad Fuente, przygotowują jakiś nowy szatański plan.

 Old Shatterhand wypowiada myśli Winnetou. Twoim ziomkom znowu grozi niebezpieczeństwo; jestem gotów natychmiast wyruszyć do Fuente.

 Nie zwlekałbym z pomocą, ale mój brat słyszał, że Melton udał się do Ures z don Timoteem, aby prawnie zatwierdzić sprzedaż.

 Mój brat woli więc udać się do Ures, pozostawiając emigrantów swojemu lodowi?

 Nie. Melton jest sprawcą wszystkiego. Wellerowie to jego podwładni i na pewno nie uczynią nic, ponad kroki przygotowawcze. Właściwy taniej: nastąpi dopiero w obecności Meltona. Możemy nie tylko unieważnić kupno, lecz nawet wtrącić go do więzienia. Jeśli nam się powiedzie, Unieszkodliwimy mormona, a Wellerowie wraz z Jumami będą na niego daremnie czekali.

 Mój biały brat sądzi więc, że Melton ma zamiar udać się z Ures bezpośrednio do Fuente, nie wstępując do hacjendy?

 Tak.

 W takim razie jedziemy do Ures. Nasze dwa konie, być może, wytrzymają jeszcze jazdę, lecz wierzchowce Mimbreniów są tak zmęczone, że nie ruszą z miejsca.

 Jestem tego samego zdania. Toteż pojedziemy sami, a chłopcy zostaną. Tutaj się bardziej przydadzą niż w drodze, gdzie będą dla nas ciężarem.

 Czy brat mój sądzi, że powinni wykryć Playera?

 Tak.

 Niech się więc stanie, jak rzekł mój brat. Mogą śledzić go nie spuszczając z oka, byle ostrożnie, aby czasem ich samych nie odkrył. Gdy powrócimy z Ures, powiedzą nam, gdzie się ukrywa, a wówczas schwytamy go i wyciśniemy zeń prawdę.

Winnetou zgadzał się więc ze mną. Nie było potrzeby zakomunikowania Mimbreniom o naszym postanowieniu, gdyż słyszeli całą rozmowę. Naturalnie, musieliśmy udzielić im koniecznych wskazówek ze względu na ich młody wiek i brak doświadczenia. Napoiwszy konie w strumieniu, bez wypoczynku ruszyliśmy do Ures. Droga była mi znana, jechałem już raz tędy i Z zapadnięciem wieczoru zatrzymaliśmy się na kilka godzin odpoczynku. Do celu podróży dojechaliśmy po południu następnego dnia dzięki niezwykłej wprost wytrwałości wierzchowców; co prawda był to już kres ich wytrzymałości. Na ulicach miasta zaczęły się potykać, więc musieliśmy stanąć w pierwszym lepszym zajeździe. Pomimo opłakanego wyglądu dostaliśmy tam wina i tortillo*[3], a dla koni maiz*[4]. Nie troszczyłem się o zapłatę, w kieszeni przeglądało mi płótno, lecz Winnetou był zawsze zaopatrzony, jeśli nie w pieniądze, to w piasek słoty.

Dokąd należało się zwrócić, aby znaleźć Meltona i hacjendera? Nietrudno było ich odszukać w mieście liczącym niespełna dziewięć tysięcy mieszkańców; przybysze zwrócili na pewno powszechną uwagę. Nie wpadło mi zresztą na myśl dopytywać się o nich. Spożywszy tortillo od razu udaliśmy się z Winnetou do niezbyt sympatycznego urzędnika, którego odwiedziłem podczas poprzedniego pobytu. Policjant, który zbeształ mnie wówczas, wałęsał się znowu przed biurem, seniora naturalnie leżała w hamaku. Za nią wisiał — jak wtedy — godny małżonek, lecz obok niej umieszczono trzeci hamak, na którym siedział ku memu zdziwieniu jeden z poszukiwanych — mianowicie hacjendero, trzymając wspaniałe cygaro w ustach i kołysząc się błogo. Widać, dobrze mu tutaj było obok seniory wypuszczającej z różanych usteczek również obłok dymu. Ujrzawszy nas, zawołał, nie czekając na powitanie:

 Per Dios, buchalter! Czego pan chce w Ures? Myślałem, że jesteś, senior, w niewoli u Indian. Jak to się stało, że wypuścili pana?

 Pan również był jeńcem — odparłem, a widzę, że jesteś wolny.

 Składam za to dzięki seniorowi Meltonowi, gdyby nie on, w najlepszym wypadku po dziś dzień jęczałbym w niewoli. Zdołał tak zręcznie nastraszyć Indian karą, jaka im grozi, że pod wpływem trwogi wypuścili nas. Czy i pan miał również takiego obrońcę?

 Tak, mój nóż.

 Co to znaczy?

 To znaczy, że sam się uwolniłem. Zbyteczni mi byli adwokaci w rodzaju Meltona. Nie chciałbym zresztą zaciągać u niego długu. Myli się pan sądząc, że winieneś mu wdzięczność. Ostrzegłem seniora przed nim i miałem bezwzględną słuszność.

 Ja nie miałem słuszności, chce pan powiedzieć. Senior Melton zachował się jak gentleman i muszę upatrywać w tym jedynie złośliwość, że po wszystkim, co dla mnie uczynił, pan szkaluje go ponownie!

 Jeżeli senior tego człowieka nazywa gentlemanem, to największy łotr pod słońcem może się zwać caballerem. Czy to, że podszczuł Indian, by napadli i spustoszyli pańską posiadłość, nazywa pań przyjacielską usługą?

 On? Już raz wyłuszczył mi pan swoje nieprawdopodobne przypuszczenia, widzę jednak, że tamto moje sprostowanie nie odniosło skutku.

Muszę więc parna przekonać, że oczernia senior niesłusznie tego poczciwego człowieka. Pomijam już okoliczność, że miesza się senior nieproszony do obcych spraw i narzuca z niepotrzebnymi radami. Jedno tylko panu powiem, czego na pewno senior nie wie, mianowicie, że Melton odkupił ode mnie hacjendę.

 Wiem o tym.

 Doprawdy? Wie pan o tym? A pomimo to waży się pan tego seniora oczerniać?! I nie chce pan uznać, że postępek ten jest dowodem niezwykłej szlachetności.

 Szlachetności? Jak to?

 Wskutek napadu Indian hacjenda straciła prawie wszelką wartość. Trzeba by długiego szeregu lat i dużego kapitału, by przywrócić ją do poprzedniego stanu. Od razu zszedłem na nędzarza i nikt nie dałby mi nawet centavo za posiadłość. Tylko ten zacny człowiek, wzruszony moją niedolą, zaproponował mi kupno.

 Tak! A pan naturalnie ucieszył się tym szlachetnym aktem współczucia?

 Nie szydź, senior! Było to doprawdy miłosierdzie z jego strony, że zapłacił mi za hacjendę sumą, której nie zdoła odebrać przez dziesięć lat! Może nawet dwadzieścia lub trzydzieści! Tak długo musi czekać, zanim jego ciężko zarobione pieniądze przyniosą mu choćby centavo dochodu.

 Czy mogą spytać, ile dał seniorowi?

 Dwa tysiące pesów. Z tymi pieniędzmi mogą wszystko zacząć na nowo, podczas kiedy na gruzach hacjendy skonałbym z głodu.

 Kupno zostało prawnie zatwierdzone i nie może być cofnięte?

 Tak. Byłbym zresztą największym idiotą, gdyby tak absurdalna myśl strzeliła mi do głowy,

 Czy zapłacił te dwa tysiące pesów?

 Tak, kiedyśmy ubili interes, a właściwie, kiedy doszliśmy do porozumienia.

 A więc nie tutaj w Ures po prawnym zatwierdzeniu kupna?

 Przedtem jeszcze, zaraz po naszym uwolnieniu. Sumę wypłacił mi w pięknych okrągłych dukatach. A czy ta okoliczność, że nie czekał, aż stanie się prawnym właścicielem hacjendy, nie świadczy o jego dobrym sercu i uczciwości?

 Mam nadzieję, że go tu jeszcze zastanę?

 Nie, wyjechał wczoraj.

 Dokąd?

 Naturalnie do hacjendy. Senior musi się więc tam udać, jeśli ma pan zamiar przeprosić go za niesłuszne kalumnie.

 Czy wie pan na pewno, że pojechał do hacjendy?

 Tak. Dokąd zresztą miałby się udać? Chciał rozpocząć natychmiast odbudowę posiadłości.

 Wszystkiego tam brak, prawdopodobnie więc w Ures zaopatrzył się w środki’

 Co miał zabrać?

 Naprzód robotników.

 Ma ich. Są tam pańscy ziomkowie.

 Czy narzędzia również? Stare spaliły się na pewno. A potrzeba nasion, zapasów żywności. Nie obejdzie się bez murarzy, cieśli, innych rzemieślników. A materiały budowlane do nowych baraków? Czy zabrał to wszystko?

 Nie pytałem i nic mnie to nie obchodzi. Hacjenda nie należy teraz do mnie. Wiem tylko, że odjechał.

 Pewnie natychmiast po zatwierdzeniu kupna?

 Tak, nie zabawił nawet godziny dłużej.

 Czy odjechał sam?

 Naturalnie! Zresztą nie wiem, dlaczego miałbym odpowiadać na pytania stawiane bez powodu, bezprawnie. Pan przecież przybył tutaj w innych sprawach, więc proszę pozostawić mnie w spokoju!

Odwrócił się niedbale, aby dać mi do zrozumienia, że pragnie ukrócić rozmowę. Nie zbity z tropu, oświadczyłem:

 Niestety, nie mogę pana zostawić jeszcze w spokoju, którego pan j sobie życzy, Nie przybyłem tu z innego powodu, lecz tylko i jedynie dlatego, by pomówić z seniorem o tej sprawie.

Teraz napadła na mnie gniewnie dama.

 Co za niegrzeczność! Jaka bezczelność! Słyszał pan, że don Timoteo nie życzy sobie rozmowy z panem.

 Wypraw tych ludzi natychmiast! — zwróciła się do męża.

Władca z Ures ześlizgnął się z hamaka, podszedł do mnie, przybrał pozę nakazującą szacunek i rzekł, wskazując na drzwi:

 Senior, czy pójdzie pan natychmiast, czy też mam cię wtrącić do więzienia za opór wobec władzy?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, szybkim krokiem przystąpił do niego Winnetou, schwycił pod ramiona, podniósł, zaniósł do hamaka, ułożył pieczołowicie i rzekł:

 Niech mój biały brat pozostanie tutaj i poczeka spokojnie, dopóki nie będziemy z nim mówić. A jego biała żona ma milczeć, gdy mówią mężowie. Squaw powinna się zajmować dziećmi, nie zaś zasiadać w radzie dorosłych mężów. Przybyliśmy, aby pomówić z hacjenderem, czy Chce czy nie chce, musi nas wysłuchać! Kto chce nas wyprowadzić, niech spróbuje! Tutaj stoi mój biały brat Old Shatterhand, ja jestem Winnetou, wódz Apaczów, którego imię nieobce jest w Ures!

Był rzeczywiście znany, gdyż zaledwie przebrzmiały jego słowa, seniora, pomimo obrazy doznanej wraz z czcigodnym małżonkiem, zawołała innym zgoła tonem:

 Winnetou! Wódz Apaczów! Interesujący Indianin! Słynny czerwony! Czy to możliwe, czy to prawda?

Zbyt dumny, by podjąć jej słowa, udał, że nie słyszy wcale, dlatego wyręczyłem Apacza, mówiąc:

 Tak, tak jest, seniora. A teraz mam nadzieję, że seniora pomimo paru naszych uwag, które jej się zapewne nie podobają, nie będzie miała nic przeciwko temu, iż załatwimy naszą sprawę. W przeciwnym razie wyniesień ty panią na ulicę, podobnie jak to uczynił Winnetou z jej małżonkiem, rzucając go na matę!

Klasnęła w dłonie i zawołała zachwycana:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin