May Karol - Szatan i Judasz 02.08 - U stóp puebla.rtf

(145 KB) Pobierz
U stóp puebla

Karol May

 

 

U stóp puebla

 

Cykl: Szatan i Judasz tom 8

 


 


Bratobójstwo

 

Ani nam przez myśl nie przeszło, aby wracać do tego miejsca rzeki Canadian, gdzie rozstał się z Indianami Jonatan Melton — byłaby to niepotrzebna strata czasu. Trzymaliśmy się raczej, o ile na to pozwalał teren, linii prostej do Albuquerque. W drodze nie przytrafiła nam się żadna, godna uwagi przygoda. Czwartego dnia wieczorem stanęliśmy u celu.

Miejscowość, do której przybyliśmy, bierze swą nazwę od księcia Albuquerque, który był ongiś wicekrólem Meksyku. Nazwa „Albuquerque” oznacza „Biały dąb”. Miasto składa się właściwie z dwóch dzielnic, wcale do siebie niepodobnych i oddzielonych obszerną, nie zabudowaną przestrzenią. Stara dzielnica hiszpańska zachowała czysty, dawny charakter kastylski, który nigdzie indziej nie przeciwstawia się tak wyraźnie współczesnemu amerykanizmowi. Nowe zaś Albuquerque ma wygląd zwykłych miast amerykańskich, wyrosłych jak grzyby po deszczu. Marne, nie brukowane ulice i zaułki z drewnianymi chodnikami dla przechodniów. Budynki drewniane, oblepione sklepami i szynkami wszelkiego rodzaju. Całe miasto leży na prawym brzegu Rio Grande del Norte, na lewym zaś położona jest duża wieś Atrisco.

Byliśmy pewni, że zbiegowie wyznaczyli sobie spotkanie w restauracji Plenera, w amerykańskiej dzielnicy. Nie uważaliśmy za właściwe od razu we trzech odwiedzić ów zakład. Zajechaliśmy do innego hotelu, który bynajmniej nie był godny tej nazwy. Zostałem tu wraz z Winnetou, Emery natomiast pojechał wprost do Plenera. On najmniej ściągał na siebie uwagę. Poleciliśmy mu, aby nie narzucał się zbytnio ze swym towarzystwem, ale zasięgnął języka.

Był już, jak rzekłem, wieczór, gdy przyjechaliśmy. Znużeni podróżą, zamierzaliśmy wcześnie się położyć. Gdy przy kolacji oznajmiłem to posługaczowi, odezwał się:

 Bardzo niesłusznie, panowie dżentelmeni! Powiadam wam, że Albuquerque jest ponurym gniazdem i jeśli tylko nadarza się tu sposobność jakiejś rozrywki, to należy z niej stanowczo skorzystać, zamiast kłaść się do łóżka.

 Cóż to takiego? Jest pan bardzo przejęty, master!

 Bo też jest czym się wzruszać! Gdybyście tylko zobaczyli naszą Hiszpankę, panowie!

 Widziałem już wiele Hiszpanek. Co to za jedna?

 Śpiewaczka. Powiadam panu, całe Albuquerque szaleje za nią. Chciała tu wystąpić tylko jeden raz, ale powodzenie było tak ogromne, że zdecydowała się dać jeszcze dwa koncerty.

 Jak się nazywa ta niezwykła śpiewaczka?

 Marta Pajaro.

 Pięknie brzmiące nazwisko!

 Prawdziwie hiszpańskie. To rodowita Kastylka, aczkolwiek nade wszystko lubi śpiewać niemieckie pieśni.

 Jak to? Hiszpanka, śpiewająca niemieckie pieśni?

 Tak. Czy to pana dziwi? Ponadto warto też posłuchać jej brata skrzypka! Mówię panu, że nie znam takiego drugiego wirtuoza, jak ten Francisco Pajaro!

 A więc Marta i Francisco Pajaro? Zaciekawiłeś mnie pan naprawdę. Może zdecyduję się pójść ich posłuchać. Gdzie odbywają się występy?

 W salonie naprzeciwko. Wszystkie bilety wyprzedane. Ale ja mam jeszcze kilka. Miejsce kosztuje właściwie dolara, jak mi pan zapłaci dwa, „to panu sprzedam.

 Ach, chce pan zarobić sto procent! Niech tam! Proszę mi dać dwa bilety.

Czytelnik zapyta chyba, dlaczego kupiłem bilety, mimo podwójnej ceny? Z bardzo prozaicznego powodu: „pajaro” znaczy po hiszpańsku ptak, odpowiednikiem w języku niemieckim jest „Vogel”. Rodzeństwo miało imiona Marta i Franciszek, Czyż nie nasuwali się na myśl moi starzy znajomi, których sprawy spadkowe zagnały mnie i Winnetou do Egiptu i Tunisu, a teraz znów sprowadziły do Ameryki? Hiszpanka, śpiewająca pieśni niemieckie — zjawisko nieco osobliwe. Raczej należało przypuścić, że śpiewaczka jest Niemką i że tu, w Nowym Meksyku, przybrała nazwisko hiszpańskie. Podzieliłem się domysłami z Winnetou, który z miejsca zgodził się pójść na koncert.

Do rozpoczęcia występu mieliśmy pół godziny czasu, trzeba więc było się śpieszyć. Posługacz hotelowy nie skłamał, przynajmniej co się tyczyło publiczności. Salonem była buda, sklecona z desek, tak wielka, że mogła pomieścić sześćset osób, a jednak tylko nieliczne krzesła w ostatnich rzędach były wolne. Tam się usadowiliśmy.

Po kilku minutach wszystkie miejsca zostały zajęte. Przybywało jednak coraz więcej ludzi i zapełniało przejścia. Scenę stanowiło podium, na którym stał fortepian.

Niebawem wstąpili na podium oboje artyści. Tak, to byli na pewno oni, Franciszek Vogel i jego siostra. Franciszek trzymał skrzypce, ona zaś siadła do fortepianu. Zagrał jakiś brawurowy utwór. Stwierdziłem w jego grze znaczne postępy. Martę widziałem z profilu. Dojrzała już całkowicie i bardziej wypiękniała. Cierpienia i troski ostatnich lat uduchowiły jej twarz i nacechowały piękne rysy bólem, co przepełniło mnie ogromnym smutkiem. Po skończeniu pierwszego utworu oboje ukryli się za zasłoną.

Drugi utwór był popisem Marty z akompaniamentem Franciszka. Śpiewała hiszpański romans, śpiewała tak pięknie, że musiała pieśń powtórzyć. Marta nie uciekała się do tanich efektów toalety — nosiła długą czarną suknię, wysoko zapiętą pod szyją. Jedyną ozdobą była róża we włosach. Rodzeństwo popisywało się na przemian lub razem.

Marta zaśpiewała dwie pieśni góralskie, hiszpańską serenadę, po czym nastąpiła wspaniała pieśń „Widziałam cię raz, tylko jeden raz”.

Większość publiczności nie rozumiała tekstu, a jednak zabrzmiały tak huczne owacje, że budynek nieomal zatrząsł się w posadach. Śpiewaczka musiała bisować.

Winnetou oczywiście poznał Franciszka Vogla. Zapytał mnie:

 Czy mój brat nie pójdzie dowiedzieć się ich adresu? Musimy wszak z nimi pomówić.

Miał słuszność. Artyści występowali po raz ostatni. Być może jutro mieli już zamiar odjechać. Trzeba było z nimi koniecznie porozmawiać. Podniosłem się, by do nich podejść. Byłem zmuszony przedzierać się przez tłum widzów, skupionych w przejściu, czym zwróciłem na siebie uwagę. Nagle usłyszałem cichy, lecz przerażony okrzyk:

 Do wszystkich diabłów! To Old Shatterhand!

Obejrzałem się i zobaczyłem dwóch osobników, noszących szerokie sombrera. Spod olbrzymich rond widać było tylko ciemne brody. Widząc, że na nich patrzę, odwrócili się. To mnie zastanowiło. Niestety, wymówione imię zwróciło na mnie mnóstwo spojrzeń. Mocno zażenowany przedzierałem się dalej.

Artyści podczas pauz przebywali za zasłoną. Dotarłszy do niej, zapytałem po niemiecku:

 Czy wolno wejść znajomemu?

Uchylono kotarę. Wszedłem i stanąłem naprzeciwko Voglów.

 Kto…kto… skąd pan… to pan? — zapytał oszołomiony Franciszek, postępując naprzód dwa kroki.

 Panie doktorze! — krzyknęła niemal Marta.

Miałem wrażenie, że się zachwiała na nogach. Wyciągnąłem ręce, aby ją podtrzymać. Uchwyciła moją dłoń, ucałowała, zanim zdołałem temu zapobiec, i wybuchnęła głośnym łkaniem. Doprowadziłem ją do krzesła, posadziłem łagodnie i rzekłem do Franciszka:

 Jakże się cieszę, że was widzę! Mam wam do powiedzenia wiele ważnych rzeczy, ale nie będę teraz przeszkadzał. Podajcie mi swój adres.

 Ostatni dom przedmieścia, nad rzeką — odpowiedział.

 Czy będę mógł odprowadzić was po koncercie do domu?

 Ależ tak, tak, bardzo pana prosimy!

 Dobrze. Zajdę tu po was. Jest ze mną Winnetou.

Marta ukryła twarz w dłoniach i płakała. Aby swą obecnością nie spotęgować jej rozrzewnienia, wróciłem na salę. Przechodząc koło miejsca, gdzie poprzednio wymieniono moje nazwisko, chciałem się uważnie przyjrzeć obu nieznajomym, ale krzesła ich były już puste. Zniknęli.

Dopiero po dłuższej pauzie wyszła na podium para artystów. Marta opanowała się. Najpierw Franciszek zagrał utwór koncertowy, po nim zaśpiewała ona. Zerwała się burza oklasków, gdy przebrzmiały, publiczność dość niechętnie opuszczała salon, urzeczona koncertem. Minęło sporo czasu, zanim sala się opróżniła. Winnetou wyszedł wraz z tłumem, zostawiając mnie samego z Martą i jej bratem. Byłem z tego rad, gdyż rozmawialibyśmy po niemiecku i Winnetou nic by nie rozumiał. Skoro uznałem, że już nikt spośród oczarowanych słuchaczy nie będzie się narzucał śpiewaczce z wyrazami hołdu, uchyliłem zasłonę. Po krótkiej chwili milczenia podałem Marcie ramię i opuściliśmy lokal. Franciszek został, aby załatwić rachunki z gospodarzem.

Niebo wieczorem miało dziwny kolor, właściwy firmamentowi Nowego Meksyku, gdzie często przez cały rok nie pada ani kropla deszczu. Aczkolwiek księżyc nie świecił, było widno, niemal jak za dnia. Dom, w którym oboje zatrzymali się podczas pobytu w Albuquerque, wznosił się w pobliżu rzeki. Gospodyni, Hiszpanka, była wdową. Marta nie chciała zamieszkać w tutejszych gospodach, które noszą wprawdzie nazwę hoteli, lecz nie posiadają żadnych wygód, a są bardzo drogie i do tego skupiają wszelką zbieraninę istot, zagrażających nie tylko spokojowi, ale także osobistemu bezpieczeństwu.

Wąska, wydeptana ścieżka zaprowadziła nas nad brzeg rzeki. Przez krzaki nadbrzeżne widać było obrastające rzekę gęste sitowie. Gospodyni otworzyła drzwi. Oczekiwała powrotu tylko rodzeństwa, toteż była wielce zdumiona, gdy zobaczyła lokatorkę w towarzystwie obcego mężczyzny. Nic jednak nie mówiąc, oświetliła wąskie schody, prowadzące na piętro, gdzie w trzech pokojach mieszkali Voglowie. Domy z takimi piętrami są nader rzadkie w Albuquerque. Pani domu zapaliwszy lampy, wyszła, uprzednio upewniwszy się, że brat Marty wkrótce nadejdzie.

Siedzieliśmy przez moment naprzeciwko siebie w milczeniu, po czym zacząłem rozmowę:

 Wie pani naturalnie, że Franciszek odwiedził mnie w Europie i poinformował o waszej sytuacji?

 Tak. To ja dodałam mu odwagi, aby się zwrócił do pana.

 Aż odwagi?

 Oczywiście. Myślał, że nie zechce pan się nami zająć po tym wszystkim, co zaszło.

 W takim razie, niestety, nie myśli o mnie tak, jakbym sobie tego życzył. A zresztą to Winnetou skierował go do mnie.

 Tak, Bóg nam zesłał tego wspaniałego człowieka. Wydźwignął nas z nędzy i tylko dzięki jego poparciu finansowemu mogliśmy rozpocząć tournee koncertowe.

 Jak się wam to opłaca?

 Wyśmienicie! Pierwszy nasz występ spotyka się zwykle z rezerwą, potem jednak publiczność domaga się parokrotnego powtórzenia koncertu.

 A teraz dokąd jedziecie?

 Do Santa Fé i dalej na wschód.

 Aha! Nie jest już pani zadowolona z dotychczasowego powodzenia i chce zostać milionerką! — powiedziałem z uśmiechem.

Z opuszczonymi oczami, z wyrazem głębokiej powagi odezwała się:

 Milionerką? O, nie chciałabym po raz drugi nią zostać, w każdym razie za taką cenę, jaką już musiałam zapłacić. Przekonałam się zbyt prędko, że olśniło mnie bogactwo. Mówi pan o moim powodzeniu? Niech pan nie sądzi, że ono mnie upaja! Wie pan, że już wcześniej wolałam śpiewać w domu niż przed publicznością. Nie marzyłam bynajmniej o karierze śpiewaczki, której może słuchać każdy, kto zapłaci za bilet. Byłoby o wiele lepiej, gdyby mnie wówczas nie odkrył kapelmistrz. Zaopiekował się mną, pokierował. Gdyby tego nie uczynił, pozostałabym nadal biedną hafciarką i…

Nie dokończyła zdania, zamyśliwszy się przez chwilę. Ponieważ milczałem, podjęła:

 Byłabym może szczęśliwsza, albo przynajmniej żyłabym w przekonaniu, że jestem szczęśliwa, że jest mi dobrze.

 Mam nadzieję, że nie zalicza się pani do osób nieszczęśliwych?

Podniosła oczy, w zamyśleniu patrzyła w przestrzeń ponad moją głową i dopiero po dłuższej przerwie odezwała się:

 Czym jest szczęście i nieszczęście? Nie należy mieszać szczęścia z wiecznie trwającą radością, a nieszczęścia z nigdy nie ustępującym bólem wewnętrznym. Ale jeśli mnie pan zapyta, czy jestem zadowolona, wówczas odpowiem panu: tak, skoro się do tego… zmuszę.

Rozmowa przybrała nieco męczący obrót. Dlatego ucieszyłem się, kiedy wrócił Franciszek. Przyniósł jakieś zawiniątko. Położył je na stole, a następnie podał mi rękę, mówiąc:

 Serdecznie pana witam, panie doktorze! Któż by mógł przypuszczać!? Oniemiałem ze zdumienia, ale i z radości, gdy pana ujrzałem. A teraz uczcimy nasze spotkanie. Przyniosłem coś na tę okazję. Odgadnijcie, co!?

 Na pewno wino.

 Tak, ale jakie? Niech pan przeczyta!

 Riedesheimer Berg — przeczytałem.

 Tak — rzekł, śmiejąc się i podsuwając mi pod nos flaszkę. — A teraz dziwi się pan bardzo?

 Nie, wcale nie. Raczej się gniewam.

 Dlaczego?

 Bo to wino nie jest prawdziwe.

 To niemożliwe!

 Nawet etykieta jest podrobiona; miejscowość nazywa się Rudesheim, a nie Riedesheim.

 Ach! — krzyknął rozczarowany, oglądając uważnie etykietę. — Tego nie zauważyłem.

 Myślę, że to nie tylko błąd ortograficzny. Jeśli etykieta została tak wydrukowana, to tym bardziej wino było rozlewane tutaj. Ile zapłacił pan za flaszkę?

 Piętnaście dolarów.

 Za dwie?

 Nie, za jedną.

 Tak, to jeszcze niezbyt wygórowana cena. Bywają Rudesheimery, które na miejscu kosztują więcej. Można jeszcze przeboleć stratę trzydziestu dolarów. A więc skosztujmy!

Napełnił trzy szklanki. Trąciwszy się, podnieśliśmy je do ust. Voglowie już po pierwszym łyku zrobili niezbyt radosne miny. Ja nie piłem wcale, gdyż wystarczył mi zapach. Była to skwaśniała polewka z octu i rodzynków.

 Niech się pan nie przejmuje — rzekłem. Nie przyszedłem do was na alkohol. Niech pan odstawi ten byle jaki trunek i usiądzie. Pomówimy o czymś ważniejszym.

 Tak, o pańskim pobycie w Egipcie — rzekł, patrząc na mnie z zaciekawieniem. — Zadanie było ponad siły. Jestem przekonany, że nic pan nie wskórał. Nawet najmądrzejszy człowiek na świecie nie potrafiłby odnaleźć poszukiwanego, mając tak nieliczne i mgliste poszlaki.

 Hm! Czasem i we mgle wpadają na siebie ludzie, którzy podczas pogody nigdy by się nie spotkali!

 Co pan powiedział? Czy to ma znaczyć, że pańska podróż nie była jednak daremna?

 To ma znaczyć, że zmuszę pańską siostrę do czegoś, co, jak mi się zdaje, jest jej nader niemiłe.

 Mianowicie?

 Twierdziła poprzednio, kiedy pana tu nie było, że nie ma ochoty zostać znów milionerką.

 Milionerką? Czy do tego właśnie chciałby ją pan zmusić?

 Tak. Mówię z całą powagą.

 To byłoby więcej niż dziwne, więcej niż cudowne! — zawołał, zrywając się z miejsca.

Marta popatrzyła na mnie uważnie, ale nadal milczała.

 Nic cudownego w tej sprawie nie ma — odpowiedziałem. — A dziwne jest tylko to, że jeszcze jej nie możemy zakończyć.

 A więc niech pan od razu przystąpi do rzeczy! Wyraził pan swego czasu przekonanie, że towarzysz Smalla Huntera jest oszustem i nazywa się Jonatan Melton.

 I tak jest istotnie.

 Czy spotkał go pan?

 Tak, jak również i Smalla Huntera. Jednego martwego, drugiego żywego.

 Kto żyje?

 Melton.

 Mój Boże! A więc jesteśmy spadkobiercami ogromnego majątku!

 Milionowego! — dodałem.

Schwycił się za głowę i zawołał:

 Kto mógłby w to uwierzyć!? Co za radość! Chociażby przez wzgląd na rodziców! Teraz czuję, że ze wzruszenia można umrzeć lub zwariować.

Podbiegł do mnie i swoje szczęście Wyraził w mocnym uścisku mojej dłoni. Aby przerwać ten wybuch radości, rzekłem:

 Niech się pan uspokoi! Sprawa nie doszła jeszcze do takiego punktu, aby można było zwariować ze szczęścia. Tak, to prawda, że jesteście spadkobiercami, ale spadku już nie ma. Jonatan Melton sprzątnął go wam sprzed nosa.

 O niebiosa! A więc Fred Murphy wydał mu spadek?

 Tak — odpowiedziałem i wyjaśniłem okoliczności tej afery.

 A więc Melton musi natychmiast zwrócić wszystko! Gdzie jest ten szubrawiec? Bezzwłocznie jadę go odszukać i zmusić do zwrotu majątku!

Mówiąc to, przyjął tak groźną postawę i tak wściekłą minę, że Melton, gdyby tu siedział, na pewno struchlałby z przerażenia.

 Gdzie jest ten łajdak? — zapytał wzburzony.

 Tu, w Albuquerque — odpowiedziałem spokojnie.

 Co? Tu… w… Albuquerque?

 Tak. Czy pan nie rozumie? Przecież wyruszyłem w świat, aby zdemaskować tego człowieka. Szedłem po jego tropie, a skoro tu jestem, nietrudno odgadnąć, co mnie sprowadziło.

 Ach, tak! Więc to prawda! Czyli że ten łotr jest tutaj! Będę…

 Stój! — krzyknąłem, gdyż podbiegł już do drzwi. — Poczekajże chwilę! Wszak Melton nie stoi na schodach, aby paść panu w objęcia. Miałem na myśli, że albo jest w tym mieście, albo był w nim i to jeszcze niedawno, najwyżej przed dwoma dniami.

 My tu bawimy od dłuższego czasu. I nie mieliśmy o tym pojęcia! Nie wie pan, czy jeszcze jest tutaj, czy już go nie ma? Więc nie mógł się pan dowiedzieć, w jakim hotelu się zatrzymał?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin