Leigh Kendall otrzymała od losu bardzo wiele. Jej mąż, LoganManning, ceniony architekt, po trzynastu latach małżeństwakocha ją równie gorąco, jak w dniu ślubu. Ona sama zaś jestwybitną aktorką, wielką gwiazdą teatrów na Broadwayu.Pewnego listopadowego popołudnia Leigh wyrusza samochodemza miasto, aby obejrzeć parcelę w górach, na której Loganpragnie wybudować dom swoich marzeń. Nie zważającna gwałtowną śnieżycę, uparcie szuka starej chatki, gdzie czekana nią mąż. Jest już blisko celu, gdy wpada w poślizg...Odzyskawszy przytomność w szpitalu, dowiaduje się, że Loganzaginął w tajemniczych okolicznościach. Po długotrwałychposzukiwaniach policja odnajduje zwłoki zastrzelonegoz własnej broni Manninga. W miarę rozwoju śledztwa Leighze zdumieniem przekonuje się, jak mało znała własnego męża.Rozgoryczona i pełna żalu, z godnością próbuje stawić czołoświatu, w którym nie sposób odróżnić przyjaciół od wrogów,a najstraszniejszą bronią okazuje się prawda.
Judith McNaught
Mój własny
anioł stróż
Spencerowi Shelleyowi
Najdroższy Spensie,tradycyjnie już pragnęłam zacząć moją książkę od listu z radamidla Ciebie - takiego jaki poprzednio napisałam do Twojego brata.Ale nie mogę. Tak mnie oczarował Twój urok i tak mnie rozbrajaTwój śmiech, że nie mogę się doczekać, kiedy dorośniesz, by to doCiebie zwracać się o radę. Jak Ty to robisz, że każdy, na kogo spoj-rzysz, musi się uśmiechnąć? Wiem, po kim odziedziczyłeś oczy, aleskąd masz tę radość? I skąd u Ciebie ta magia?
Tyle pytań ciśnie mi się na usta, ale masz dopiero dwa lata, więcna odpowiedzi przyjdzie mi zaczekać. Jedno nie ulega wątpliwości:będziesz przecierał własne szlaki. A jeśli droga, którą obierzesz, za-cznie budzić w sercach Twoich rodziców niepokój, możesz na mnieliczyć: ja wszystko wygładzę. Na razie jednak posłuchaj dobrej, bab-cinej rady: nie pozwól, abyśmy zbytnio Cię zmienili.
Podziękowania
Piszę książki o niezwykłych mężczyznach, obdarzonychwyjątkowym charakterem, inteligencją, wrażliwością i siłą.I znałam takich mężczyzn. Jednym z nich był Gayle Schroder,mój serdeczny przyjaciel; drugim zaś Michael McNaught, mójmąż. Każdy, kto znał tych wspaniałych ludzi, boleśnie odczuwaich brak. Za ich życia podziwialiśmy obu i ceniliśmy; teraz ichwspomnienie rozjaśnia nasze myśli i wskazuje drogę. Możemyuważać się za wybrańców losu, bo mogliśmy z nimi obcować.Pisanie powieści to długa i samotna wędrówka. Wytrzymuję jątylko dzięki wsparciu i zrozumieniu rodziny oraz najbliższychprzyjaciół. Dziękuję Wam, Clay, Whit i Rose, że bez słowa skargiznosiliście moje milczenie, brak telefonów i wizyt. Jestem Wamza to dozgonnie wdzięczna. Także Wam, Carole LaRocco, JudySchroder i Cathy Richardson, należą się podziękowaniaza wytrwałość i przyjaźń.
Pracując nad książką, korzystam z rad i wskazówek wielu osób,które doskonale znają daną tematykę; w tym wypadkuszukałam pomocy u jednego człowieka, posiadającego olbrzymiąwiedzę, niezliczone kontakty, a nade wszystko anielskącierpliwość - Steve'a Sloata. Steve, jesteś niezrównany.Nigdy nie zdołam Ci się odwdzięczyć.
Rozdział 1
Pani Kendall, czy pani mnie słyszy? Jestem doktor Metcalf, a pa-ni znajduje się w szpitalu Dobrego Samarytanina w Mountainside.Zaraz przeniesiemy panią z karetki do gabinetu zabiegowego.
Do roztrzęsionej Leigh Kendall docierał natrętny, męski głos,przywołujący ją do świadomości, ale nie mogła się zmusić, abyotworzyć oczy.
- Czy pani mnie słyszy, pani Kendall?
Z trudem uniosła powieki. Pochylony nad nią lekarz badał jejgłowę. Obok niego stała pielęgniarka z kroplówką.
- Zaraz przeniesiemy panią z karetki - powtórzył, świecąc ma-łą latarką najpierw w jedno, potem w drugie oko Leigh.
-Muszę... zawiadomić... męża, że tu jestem - wyszeptała sła-bym głosem.
Lekarz uspokajająco ścisnął jej dłoń.
- Zajmie się tym lokalna policja. A tu, w Dobrym Samarytani-nie, ma pani oddanych wielbicieli, do których i ja się zaliczam. Oto-czymy panią troskliwą opieką.
Wysunięto z karetki nosze i Leigh natychmiast została otoczo-na przez liczne głosy i obrazy. Czerwono-niebieskie światła ambu-lansów pulsujące na tle szarego, porannego nieba. Kotłowanina lu-dzi w mundurach: policjanci konni stanu Nowy Jork, sanitariusze,lekarze, pielęgniarki. Skrzydła drzwi wejściowych, ściany koryta-rza, zlewające się twarze jakichś osób, zdecydowanym tonem zada-jących pytania.
Leigh usiłowała zebrać myśli, ale głosy zlewały się w bełkot,twarze się rozmazywały, aż pochłonął je ten sam mrok, co i resztępomieszczenia.
Kiedy się ocknęła, za oknem była już noc i prószył śnieg. Próbo-wała otrząsnąć się z oszołomienia wywołanego działaniem leków,które sączyły się do żyły z kroplówki zawieszonej nad głową. Pół-
przytomnie rozglądała się po pomieszczeniu - chyba pokoju szpi-talnym, w tym momencie jednak bardziej przypominającym kwia-ciarnię.
W nogach łóżka stał olbrzymi kosz białych orchidei i wazon ja-snożółtych róż, a wśród nich siedziała siwa pielęgniarka, pogrążo-na w lekturze „New York Post" ze zdjęciem swojej pacjentki napierwszej stronie.
Leigh odwróciła głowę o tyle, o ile pozwalało jej usztywnienie,szukając wzrokiem Logana, ale najwyraźniej chwilowo była samaz pielęgniarką. Nieśmiało poruszyła nogami i podkuliła palce.Z ulgą przekonała się, że nadal stanowią całość z resztą ciała, a na-wet ma w nich władzę. Ręce były zabandażowane, jej głowę ściskałjakiś opatrunek, ale dopóki nie próbowała się poruszyć, czuła jedy-nie ogólny ból w całym ciele, czasem ukłucie w żebrach i suchośćw ustach, jakby najadła się trocin.
Żyła i już samo to zakrawało na cud! A fakt, że nadal była w jed-nym kawałku i w stosunkowo dobrej formie, napełniał Leighwdzięcznością i niemal euforyczną radością. Przełknęła ślinę i wy-chrypiała:
- Mogę się czegoś napić?
Pielęgniarka podniosła oczy i jej twarz natychmiast rozjaśniłdyżurny, promienny uśmiech.
- Obudziła się pani!
Szybko zamknęła gazetę i położyła ją pod krzesłem. Kiedy pode-szła do stolika przy łóżku, by nalać wody z różowego dzbanka, Leighzauważyła na jej piersi identyfikator z napisem: „Siostra Ann Mac-key, pielęgniarka na prywatnym dyżurze".
- Wygodniej będzie pani pić przez rurkę, zaraz przyniosę.
- Nie trzeba, jestem bardzo spragniona.
Kiedy siostra przysunęła Leigh kubek do ust, ranna wyjęła gojej z rąk.
- Sama utrzymam - zapewniła pielęgniarkę i nagle ze zdumie-niem przekonała się, ile wysiłku kosztowało ją uniesienie zabanda-żowanej ręki, a potem utrzymanie w dłoni kubeczka.
Kiedy oddawała go siostrze, ramię jej drżało, a klatkę piersiowąrozsadzał ból. Leigh zaczęła się obawiać, że obrażenia są poważ-niejsze, niż sądziła. Opadła na poduszkę i zbierała siły, by zadaćpodstawowe pytanie.
-Co ze mną jest?
Siostrę Mackey najwyraźniej rozsadzała chęć podzielenia sięswoją wiedzą, ale się zawahała.
- Powinna pani o to spytać doktora Metcalfa.
- Zapytam, ale chciałabym to usłyszeć już teraz od mojej prywat-nej pielęgniarki. Nie zdradzę, że pani mi cokolwiek powiedziała.
Siostra tylko takiej zachęty potrzebowała.
- Kiedy panią przywieźli, była pani w szoku - wyjaśniła. - Mia-ła pani wstrząśnienie mózgu, hipotermię i złamane żebra. Lekarzepodejrzewali też uraz kręgów szyjnych wraz z przyległościamitkanki, czyli, mówiąc po ludzku, problemy z karkiem. Ma pani teżliczne głębokie skaleczenia na głowie, rany na ramionach, nogachi klatce piersiowej. Na szczęście na twarzy jest ich niewiele, pozatym nie są szczególnie głębokie. Oprócz tego siniaki i starta skórana całym...
Leigh uśmiechnęła się o tyle, o ile pozwalała na to opuchniętawarga, i uniosła rękę, przerywając tę litanię obrażeń.
- Czy coś wymaga interwencji chirurgicznej?Pielęgniarkę w pierwszej chwili zaskoczyła ta bezpośredniość,
a potem spojrzała na Leigh z uznaniem.
- Nie będzie potrzebna operacja - odrzekła, poklepując ją po ra-mieniu.
- A fizykoterapia?
- Nie sądzę. Ale niech się pani nastawi, że przez parę tygodnibędzie pani obolała i będą pani doskwierać żebra. Oczywiście, trze-ba też bardzo uważać na oparzenia i skaleczenia, nadzorować pro-ces gojenia i zabliźniania się ran, co może przysporzyć problemów...
Leigh z uśmiechem przerwała kolejną, przygnębiającą litanięterminów medycznych.
- Będę bardzo uważać - zapewniła i przeszła do tematu, którynajbardziej zaprzątał jej uwagę. - Gdzie mój mąż?
Siostra Mackey zawahała się i znowu poklepała ją po ramieniu.
- Pójdę się zorientować - oświadczyła i szybko wyszła z pokoju.Leigh została sama, przekonana, że Logan jest gdzieś w pobliżu.
Wyczerpana tak prostymi czynnościami jak picie i rozmowa, przy-mknęła oczy i próbowała odtworzyć w pamięci wydarzenia poprzed-niego dnia od chwili, gdy rano mąż pocałował ją na do widzenia...
Był taki podekscytowany, opuszczając ich mieszkanie na UpperEast Side, i nie mógł się doczekać, kiedy Leigh przyjedzie do niegodo kamiennego domku, gdyż mieli tam razem przenocować. Od po-nad roku szukał wymarzonej, ustronnej działki w górach, gdziemógłby wybudować obszerny dom, który dla nich obojga zaprojek-tował. Znalezienie odpowiedniego miejsca nie było łatwe, bo Loganjuż rozrysował projekt, więc działka musiała spełniać określone,sztywne wymagania. W czwartek wreszcie trafił na parcelę, do-kładnie taką, jak sobie wymarzył. Nie mógł się doczekać, kiedy
Leigh ją zobaczy, dlatego uparł się, by ich pierwszą wolną noc z nie-dzieli na poniedziałek spędzili w domku, należącym do poprzed-nich właścicieli.
- Wprawdzie od lat nikt tam nie mieszkał, ale czekając na cie-bie, doprowadzę go do porządku - obiecywał.
Leigh rozczulał zapał, z jakim mówił o znienawidzonym sprzą-taniu.
- Nie ma tam elektryczności ani ogrzewania, napalę jednakw kominku, aż będzie huczało, i prześpimy się w śpiworach na pod-łodze. Zjemy kolację przy świecach, a rano będziemy podziwiać, jaksłońce wschodzi nad wierzchołkami drzew. Naszych drzew. Będziebardzo romantycznie, obiecuję.
Wizje, jakie przed nią roztaczał, napełniały Leigh pełnymi roz-bawienia obawami. Grała główną rolę w przedstawieniu, którewczoraj miało premierę na Broadwayu, i spała tylko cztery godziny.Przed wyjazdem w góry musiała jeszcze wystąpić w niedzielnym po-ranku. Potem trzygodzinna podróż samochodem do zimnego, opu-stoszałego, kamiennego domu, a następnie nocleg na podłodze...i pobudka o świcie.
- Nie mogę się doczekać - skłamała przekonująco, choć tak na-prawdę marzyła, by znowu zapaść w sen. Była dopiero ósma i mo-gła jeszcze pospać do dziesiątej.
Logan położył się równie późno jak ona, ale zdążył już się ubraći palił się do wyjazdu.
- Niełatwo tam trafić, więc naszkicowałem ci mapkę z mnó-stwem punktów orientacyjnych - powiedział, kładąc kartkę na jejszafce nocnej. - Już załadowałem samochód. Chyba wziąłemwszystko, co trzeba - ciągnął, pochylając się nad żoną i lekko cału-jąc ją w policzek. - Plany domu, paliki, sznury, śpiwory. Ale prze-śladuje mnie poczucie, że o czymś zapomniałem...
- O miotle, mopie i wiadrze? - zażartowała sennie Leigh, prze-kręcając się na brzuch. - Szczotkach ryżowych i płynach do szoro-wania?
-Zawsze musisz zepsuć mi zabawę - droczył się, łaskoczącwrażliwe miejsce na jej karku.
Leigh ze śmiechem naciągnęła poduszkę na głowę i dalej dykto-wała listę sprawunków.
- Środki odkażające... pułapki na myszy...
- Zachowujesz się jak rozbestwiona, wychowana w luksusachgwiazda Broadwayu. - Parsknął śmiechem, przyciskając podusz-kę, żeby Leigh nie mogła dalej wyliczać. - A gdzie twoja dusza po-szukiwacza przygód?
- Zamieszkała w Holiday Inn - odparła spod poduszki.
- Kiedyś uwielbiałaś biwaki. To ty nauczyłaś mnie życia na ło-nie natury. Nawet proponowałaś, abyśmy spędzili miodowy mie-siąc pod namiotem!
- Bo wtedy nie było nas stać na Holiday Inn.
Ze śmiechem zabrał poduszkę i potargał włosy Leigh.
- Wyjedź zaraz po przedstawieniu. Nie spóźnij się. - Wstał i ru-szył do drzwi sypialni. - Wiem, że o czymś zapomniałem.
- Woda pitna, świece, czajnik do kawy? - ochoczo wyliczałaLeigh. - Jedzenie na kolację? Gruszka dla mnie na śniadanie?
- Koniec z gruszkami. Uzależniłaś się - rzucił przez ramię. -Od tej pory wyłącznie kasza manna ze śliwkami.
- Sadysta - wymamrotała Leigh w poduszkę.
Po chwili usłyszała trzaśnięcie drzwi wyjściowych. Ułożyła sięna wznak i z uśmiechem patrzyła na Central Park, rozciągający...
Vivichomik