Szepcący Wiatr.txt

(225 KB) Pobierz
Friderick Forsyth - Szepczšcy wiatr
Tłumaczył Piotr Art
2003
 
Jest rok 1876

W południowej Motanie toczš się krwawe walki między Indianami a białymi osadnikami pršcymi na Zachód.

Szepczšcy Wiatr to najpiękniejsza kobieta, jakš zdarzyło się Benowi Craigowi kiedykolwiek widzieć. Tyle, że ona jest Czejenkš a on Amerykaninem, zwiadowcš służšcym w armii generała Custera. Wydaje się, że ich zwišzek nie ma najmniejszych szans.

Jednak niektóre uczucia sš na tyle silne, by przetrwać do końca życia, a nawet dłużej.
 
Legenda głosiła, 
że z masakry żołnierzy 
generała Custera nad rzekš Little Big Horn 
25 czerwca 1876 roku nie uszedł z życiem żaden biały.
To nie do końca prawda. Przeżył j a jeden człowiek.
Był nim dwudziestoczteroletni zwiadowca Ben Craig.
Oto jego historia.
 
Lekkš woń dymu z ogniska, niesionš wiatrem wiejšcym nad preriš, pierwszy wychwycił zwiadowca. Pełnił rolę czujki wystawionej dwadziecia metrów przed dziesięcioma kawalerzystami, którzy tworzyli straż przedniš głównej kolumny wojsk poruszajšcej się wzdłuż zachodniego brzegu rzeki Rosebud.
Nie odwracajšc się, zwiadowca uniósł prawš dłoń i cišgnšł cugle. Jadšcy za nim sierżant i dziewięciu żołnierzy poszło w jego lad. Zwiadowca zeskoczył z konia, który spokojnie zaczšł gryć trawę, po czym pochylony ruszył truchtem w kierunku niewysokiego pagórka oddzielajšcego ich od brzegu rzeki. Tam padł na ziemię, doczołgał się do szczytu wzniesienia i leżšc w wysokiej trawie, uniósł nieco głowę.
Rozłożyli się obozem między wzniesieniem a rzeczkš. Był to niewielki obóz, nie więcej niż pięć szałasów. Najwyraniej jedna wielopokoleniowa rodzina. Sšdzšc po kształcie tipi, byli to Czejenowie Północni. Zwiadowca znał ich doskonale. Namioty Siuksów były wysokie i wšskie, natomiast tipi Czejenów szersze u podstawy, bardziej przysadziste. Sceny łowieckie zdobiły boki pięciu namiotów. To również był element charakterystyczny dla Czejenów.
Zwiadowca ocenił, że w całym obozie może być około dwudziestu pięciu osób, z czego mniej więcej dziesięciu mężczyzn. Ci jednak z pewnociš byli akurat na polowaniu. W pobliżu namiotów pasło się tylko siedem wierzchowców. Ażeby przenieć taki obóz z kobietami i dziećmi, zwiniętymi namiotami i resztš dobytku na toboganach, Indianie potrzebowali blisko dwudziestu koni.
Zwiadowca usłyszał, że sierżant czołga się w jego kierunku. Dał mu znak, by przypadkiem nie uniósł głowy. Po chwili kštem oka dojrzał obok siebie granatowy rękaw munduru z trzema skrzydełkami - oznakš stopnia wojskowego.
- Jaka sytuacja? - dobiegł go chropawy szept.
Była dopiero dziewišta rano, ale już panował okropny upał. Byli w drodze od trzech godzin. Generał Custer lubił zwijać obóz bardzo wczenie. Mimo to zwiadowca poczuł od przyczajonego obok mężczyzny woń kiepskiej whisky. Była ostra i nieprzyjemna, silniejsza od aromatu dzikich liw, wini i pnšcych dzikich róż, którym rzeczka zawdzięczała swojš nazwę.
- Pięć tipi. Czejenowie. W obozie sš tylko kobiety i dzieci. Mężczyni pojechali na łowy na drugi brzeg.
Sierżant Braddock nie spytał nawet, skšd zwiadowca może to wiedzieć. Po prostu przyjšł do wiadomoci, że wie. Chrzšknšł głono, splunšł linš przesyconš tytoniem i wykrzywił usta w umiechu, odsłaniajšc pożółkłe zęby. Zwiadowca zsunšł się tyłem ze wzniesienia i wstał.
- Zostawmy ich w spokoju. To nie ich szukamy
Jednak Braddock spędził już trzy lata na Wielkich Równinach w Siódmym Pułku Kawalerii, majšc przeraliwie mało rozrywki. Przybył tu, na Równiny, by zabijać Indian i nie miał zamiaru sobie tego odmawiać.
Rze trwała zaledwie pięć minut. Dziesięciu konnych przeskoczyło przez wzniesienie w jego rodkowej częci i ruszyło z kopyta, nacierajšc na obóz. Zwiadowca pozostał na koniu, patrzšc na tę scenę z odrazš.
Jeden z żołnierzy, rekrut tak kiepsko jedził na koniu, że podczas natarcia natychmiast spadł z jego grzbietu. Pozostali dokonali rzezi. Ponieważ białš broń zostawili w Fort Lincoln, strzelali z coltów i nowiutkich springfieldów model 1873.
Indiańskie kobiety, zajęte doglšdaniem ognia i gotowaniem, usłyszawszy tętent końskich kopyt, zgarniały w popłochu bawišce się dzieci, by wraz z nimi uciec w stronę rzeczki. Było już jednak za póno. Zanim Indianie dobiegli do brzegu dopadli ich jedcy, strzelajšc do wszystkiego co się poruszało. Kiedy było już po wszystkim a kobiety, dzieci i starcy leżeli martwi na ziemi, żołnierze zeskoczyli z koni i zaczęli plšdrować namioty. Z ich wnętrza dobiegło jeszcze kilka strzałów.
Zwiadowca podjechał powolutku do obozowiska, by ocenić wyniki jatki. Gdy żołnierze podpalali tipi jasne było, że nikt nie uszedł z życiem. Pokręcił głowš odmownie kiedy jeden z żołnierzy zaproponował, że podzieli się z nim łupami, po czym odjechał powoli wzdłuż płonšcych szałasów nad brzeg rzeki by napoić konia.

LEŻAŁA skulona w trzcinie. Z rany postrzałowej na udzie ciekła jej krew. Gdyby był nieco szybszy zdšżyłby odwrócić głowę i obojętnie zawrócić w stronę płonšcych tipi. Jednak Braddock, który go obserwował zdołał zauważyć, że zwiadowca się czemu przyglšda i natychmiast podjechał.
- Co znalazł? - spytał. - A, jeszcze jedna gnida wcišż żywa. Wycišgnšł colta z kabury i wycelował. Leżšca w szuwarach dziewczyna podniosła głowę i patrzyła na nich rozszerzonymi z przerażenia oczami. Zwiadowca chwycił Irlandczyka za nadgarstek i wykręcił mu rękę tak, że lufa pistoletu sterczała do góry. Kostropata, zaczerwieniona od whisky twarz Braddocka pociemniała teraz z gniewu.
- Nie zabijaj jej. Może co wiedzieć - rzekł zwiadowca. Tylko tak mógł go powstrzymać. Braddock zawahał się, podumał przez chwilę po czym skinšł głowš.
- Dobrze mylisz, żołnierzu. Zabierzemy jš do generała.
Wsadził colta z powrotem do kabury i odjechał w stronę swoich ludzi. Zwiadowca zeskoczył z konia i wszedł w szuwary, by zajšć się dziewczynš. Na szczęcie kula nie przebiła koci ani tętnic, a jedynie mięsień. Mężczyzna zamoczył swojš chusteczkę do nosa w wodzie, obmył dokładnie ranę i obwišzał jš, by powstrzymać krwawienie.
Kiedy skończył, spojrzał na dziewczynę. Ona też wbiła w niego wzrok. Gęstwina gładkich kruczoczarnych włosów spływajšcych na ramiona, szeroko otwarte czarne oczy, zamglone bólem i strachem. W oczach białego człowieka nie każda Indianka była ładna, ale sporód wszystkich za najpiękniejsze uchodziły włanie Czejenki. Dziewczyna w szuwarach, mniej więcej szesnastoletnia, miała cudownš, nieziemskš urodę. Dwudziestoczteroletni zwiadowca, wychowany na lekturze Biblii, nie poznał jeszcze kobiety w rozumieniu Starego Testamentu. Teraz poczuł, że serce wali mu jak młotem i odwrócił wzrok. Zarzucił sobie dziewczynę na ramię i poniósł do zrujnowanego obozowiska.
- Wrzuć jš na grzbiet konia - krzyknšł sierżant, po czym pocišgnšł potężny łyk whisky z blaszanej manierki.
Jednak zwiadowca pokręcił głowš.
- Tobogan - powiedział. - Inaczej umrze.
Obok tlšcych się szczštków tipi leżało kilka toboganów. Wykonane były z długich, sprężystych żerdzi sosnowych, złšczonych ukonie rzemieniami by łatwo je było przytroczyć do końskiego grzbietu. Między rozwidlajšcymi się żerdziami rozpostarta była skóra bizona, na której zazwyczaj układano przewożony dobytek. Tobogan był też doskonałym rodkiem transportu dla rannej osoby, znacznie wygodniejszym niż wozy białego człowieka.
Zwiadowca złapał jednego z dwóch indiańskich koni, które nie zdšżyły uciec. Pozostałych pięć znajdowało się już doć daleko. Kiedy chwycił go za postronki, koń zaczšł stawać dęba i wierzgać. Poczuł woń białego człowieka, a ta doprowadzała owe półdzikie zwierzęta do szału. Fenomen ten działał zresztš w obie strony - wierzchowców w oddziałach kawalerii amerykańskiej nie można było wręcz opanować, kiedy poczuły indiański pot.
Zwiadowca zaczšł chuchać delikatnie w chrapy konia, aż ten się wreszcie uspokoił i oswoił z jego obecnociš. Dziesięć minut póniej tobogan był już przytroczony do końskiego grzbietu, a ranna dziewczyna, owiniętš kocem, leżała na skórze bizona. Patrol zawrócił cieżkš w stronę głównej kolumny wojsk Siódmego Pułku Kawalerii generała Custera. Był 24 czerwca, Anno Domini 1876.

PRZYCZYNĽ owej letniej kampanii w południowej Montanie były wydarzenia, które miały swój poczštek kilka lat wczeniej. Kiedy w górach Black Hills w Dakocie Południowej odkryto złoto, zaroiło się tam od poszukiwaczy. Jednakże w tym czasie Black Hills były już przyznane Siuksom w wieczyste władanie. Rozwcieczeni sytuacjš, którš uznali za zdradę, Indianie odpowiedzieli napadami na poszukiwaczy złota i kolumny wozów osadników.
Waszyngton zareagował na to zerwaniem traktatu podpisanego w Port Laramie i nakazem przymusowej deportacji Indian do kilku niewielkich rezerwatów, których powierzchnia stanowiła jedynie ułamek tego, co im wczeniej solennie obiecano. Rezerwaty rozmieszczone były na terenach Dakoty Północnej i Południowej.
Waszyngton wyodrębnił dodatkowo obszar nazwany Terytoriami Niescedowanymi. Były to odwieczne tereny łowieckie Siuksów, wcišż pełne bizonów i zwierzyny płowej. Terytoria te przylegały od wschodu do zachodnich krańców Dakoty Północnej i Południowej i cišgnęły się na osi północ-południe pasem o szerokoci dwustu trzydziestu pięciu kilometrów. Ich północnš granicę stanowiła rzeka Yellowstone płynšca przez Montanę i obie Dakoty, a południowš rzeka North Platte w Wyoming. Tutaj poczštkowo pozwalano Indianom polować. Jednak pochód białego człowieka na zachód bynajmniej się nie zatrzymał.
W 1875 roku Siuksowie zaczęli uciekać z rezerwatów na tereny łowieckie. Pod koniec roku agenda federalna pod nazwš Biuro do Spraw Indian nakazała im powrót do rezerwatów najpóniej w ter minie do l stycznia.
Siuksowie i ich sprzymierzeńcy wcale nie protestowali przeciwko temu ultimatum. Po prostu je zignorowali. Wczesnš wiosnš Biuro przekazało sprawę armii Stanów Zjednoczonych. Rozkaz brzmiał: znaleć, otoczyć i odprowadz...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin