Szara wilczyca.txt

(314 KB) Pobierz
James Oliver Curwood



Szara Wilczyca
Przekład Jerzy Marlicz


 
Cud


Kazan leżał milczšc i bez ruchu, z burym nosem wtulonym między przednie łapy i półprzymkniętymi oczyma. Robił wrażenie martwej bryły; nie drgnšł żaden mięsień, żaden włos. Mimo to każda kropla krwi w jego wspaniałym cielsku szalała ognicie, każdy nerw był napięty.
W trzech czwartych husky*,[*Husky - pies eskimoski.] w jednej czwartej wilk, Kazan cztery lata swego życia spędził wyłšcznie wród dzikiej głuszy. Znał dokuczliwš mękę głodu. Wiedział, co znaczy mróz. W czasie długich podbiegunowych nocy nasłuchiwał niejednokrotnie płaczliwego wycia wichru ponad sinym pustkowiem. Nie był mu obcy grzmot wodospadów i porohów; podczas zamieci nieżnych warował cicho jak trusia. Jego piersi i barki były pokryte bliznami, a lepia miał zaognione od częstego spoglšdania na migotliwš biel. Nazywał się Kazan, czyli dziki pies. Olbrzymiej budowy, nie znał trwogi na równi z tymi ludmi, którzy kierowali jego włóczęga poprzez chłodny podbiegunowy kraj.
Nie znał trwogi - po dzi dzień! Nigdy nie odczuwał chęci ucieczki, nawet wtedy gdy w lesie walczył z siwym rysiem. Nie zdawał sobie oprawy z przyczyn lęku, który go teraz ogarniał, wiedział tylko, że otacza go inny wiat, pełen rzeczy obcych i niezwykłych. Było to jego pierwsze zetknięcie z cywilizacjš. Pragnšł, by pan powrócił wreszcie do tej dziwacznej izby, w której go zostawił samego. Izba zawierała moc rzeczy wyranie wstrętnych. Na cianach widniały ludzkie twarze milczšce i nieruchome, obdarzone równie nieruchomym wejrzeniem. Kazan pamiętał, jak jeden z jego panów leżał kiedy na niegu bardzo cichy i zimny, a on, siadłszy obok głowy trupa, wył ponurš pień mierci. Lecz ludzie na cianach wyglšdali jak żywi, chociaż robili wrażenie umarłych.
Raptem pies uniósł nieco uszy. Dobiegło doń lekkie stšpanie, a potem dwięk cichej mowy. Jeden głos poznał natychmiast: należał do jego pana. Lecz drugi wywołał w nim dziwny dreszcz. Kiedy, dawno, więc zapewne jako szczenię, słyszał miech kobiecy, taki jak teraz - pełen ogromnego szczęcia, miłoci bez granic i tak wielkiej słodyczy, że Kazan podniósł ku górze ciężki łeb. Gdy ludzie weszli, spojrzał na nich dwojgiem lnišcych, krwawych lepi. Od razu wiedział, że jego pan kocha tę kobietę. W wietle lampy rozróżnił ciężkie sploty jej włosów, purpurę pnšczy baknisz na jej policzkach i błękit kwiatów baknisz w jej błyszczšcych oczach. Raptem dojrzała go i skoczyła ku niemu z lekkim okrzykiem.
 - Co robisz?! - wrzasnšł mężczyzna. - To niebezpieczny pies! Kazan, leżeć!
Klęczała już przy nim, powiewna, dobra, piękna, ze lnišcymi oczyma i wycišgniętymi rękoma. Czy miał się cofnšć? Czy warknšć? Może jest jednš z tych wstrętnych postaci na cianie i jego wrogiem? Czy ma jej skoczyć do gardła? Widział, jak mężczyzna podbiega, blady niby mierć. Wtem dłoń kobiety dotknęła jego głowy i uczuł w całym ciele nerwowy dreszcz. Oburšcz uniosła mu do góry kudłaty łeb. Twarz jej była tuż i słyszał, jak mówiła prawie łkajšc:
 - Więc to ty jeste Kazan, mój złoty Kazan, mój bohaterski pies? To ty przywiozłe go do mnie, gdy wszyscy zginęli? Mój Kazan, mój bohater!
I oto cud nad cudy: twarz kobiety pochyliła się jeszcze niżej i Kazan uczuł miękki dotyk jej wieżego policzka.
Skamieniał. Wstrzymał nawet oddech. Miał wrażenie, że upłynęła długa chwila, nim kobieta uniosła głowę. Gdy uczyniła to wreszcie, miała oczy pełne łez, a mężczyzna tkwił nad żonš i psem, zwarłszy szczęki i mocno zaciskajšc pięci.
 - Nie widziałem jeszcze, żeby ten pies pozwolił się komukolwiek dotknšć gołš dłoniš - rzekł zdławionym głosem. - Izo, wstań, tylko bardzo powoli... O Boże, ależ spójrz!
Kazan zaskomlił cicho, nie spuszczajšc z twarzy kobiety zaognionych lepi. Pragnšł dotyku jej ršk, pieszczoty głosu. Nie był pewien, czy nie obijš go kijem, jeli się omieli. Nie chciał jej czynić zła. Gotów był zabić dla niej. Kornie, wielbišc jš wzrokiem, poczšł ku niej sunšć cal za calem. Usłyszał głos mężczyzny i zadygotał. Lecz nie padł żaden cios. Chłodny pysk psa dotknšł powiewnej sukni, a kobieta patrzyła nań nieruchoma oczyma jak gwiazdy.
 - Widzisz! - szepnęła. - Widzisz!
Pół cala, cal, dwa cale i ogromne bure cielsko uniosło się z wolna. Teraz pysk ostrożnie wędrował ku górze, muskajšc kolana, aż dotknšł ršk zwieszonych wzdłuż sukni. Kazan nie spuszczał oczu z kobiety; widział, jak drga spazmatycznie odsłonięta biała szyja i dygocš wargi, podczas gdy renice z dziwnym wyrazem szukajš twarzy mężczyzny. On również klškł obok i poklepał psa. Kazan nie lubił dotyku jego ręki. Przyroda nauczyła go nie dowierzać ludziom. Lecz tym razem dozwolił się piecić, gdyż czuł, że sprawia tym przyjemnoć kobiecie.
 - Kazan, stary chłopie, nie uczyniłby jej krzywdy, prawda, że nie? - mówił pan łagodnie. - Kochamy jš obaj, co? Musimy kochać, chcšc nie chcšc! Należy do nas! Jest twojš i mojš paniš, więc całe życie będziemy jej służyć i strzec jej, a gdy przyjdzie walczyć w jej obronie, będziemy walczyć jak sto diabłów! Prawda, Kazan, stary druhu?
Wstali wreszcie, a Kazan leżšc na dywanie wodził oczyma za kobietš. Nasłuchiwał dwięku jej mowy, szmeru ruchów i odczuwał coraz większš chęć, aby podpełznšć bliżej, musnšć nosem jej trzewik czy ršbek sukni. Po chwili pan wyrzekł parę słów, a kobieta z umiechem porwała się z miejsca i podbiegła ku wielkiej, lnišcej skrzyni umieszczonej w kšcie pokoju. Wzdłuż jednego jej boku widniał rzšd białych i czarnych kłów. Kazan przyglšdał się im podejrzliwie. Teraz kobieta położyła na nich ręce i ani szept wiatru, ani perlisty bełkot porohów, ani grom wodospadu, ani nawet wiergot ptaków nie dały się porównać ze słodyczš tych dwięków. Na chwilę Kazan doznał uczucia trwogi. Potem lek minšł, a pozostał jedynie ogromny niepokój. Chciało mu się usišć i podniósłszy łeb ku górze wyć żałonie, jak wył nieraz w czasie długich, mronych nocy pod niebem pełnym gwiazd. Powstrzymał się jednak. Natomiast z wolna poczšł pełznšć w stronę kobiety. Raptem uczuł na sobie ciężki wzrok pana i stanšł. Potem ruszył znów, jeszcze ostrożniej, tulšc do podłogi suchy łeb i długi bury pysk. Zrobił włanie pół drogi, gdy piękne dwięki zaczęły zamierać.
 - Graj dalej - szepnšł mężczyzna niskim, nerwowym głosem. - Graj dalej, nie przerywaj.
Kobieta odwróciła głowę, zobaczyła psa warujšcego opodal i na nowo podjęła melodię. Mężczyzna nie spuszczał wzroku z Kazana, lecz jego już nic nie mogło powstrzymać. Sunšł bliżej i bliżej, aż wreszcie wycišgniętym pyskiem dotknšł sukni leżšcej na podłodze. Raptem znieruchomiał. Kobieta zaczęła piewać. Kazan słyszał raz Indiankę z plemienia Cree nucšcš przed swoim wigwamem; słyszał też dzikš melodię Pieni karibu *,[ * Karibu - renifer północnoamerykański.] lecz nie znał równie miłej nuty jak ta, która płynęła obecnie. Zapomniał o obecnoci swego pana. Ostrożnie, by nie spłoszyć kobiety, uniósł ciężki łeb. Wtedy napotkał błękitne oczy i widać wyczytał w nich zachętę, gdyż złożył głowę na jej kolanach. Znów uczuł pieszczotę jej ręki i przymknšł powieki z głębokim westchnieniem. Pień umilkła. Zabrzmiał natomiast cichy, trzepotliwy dwięk, niby miech i płacz zarazem. Mężczyzna kaszlnšł.
 - Lubiłem zawsze tego starego łotra, ale nie mylałem, że potrafi się tak zachować! - rzekł, a w jego głosie pies pochwycił drżšcš nutę.

 
NA DALEKĽ PÓŁNOC


Dla Kazana nadeszły teraz piękne dni. Tęsknił co prawda do wielkich borów i kopnych zasp. Brakowało mu codziennego wysiłku, z jakim utrzymywał w karbach dziki zaprzšg pobratymców, i długich wędrówek przez onieżone barren.*[* Barren - pustkowia w północnej Kanadzie pokryte jeziorami i bagnami.] Brakowało dononych koosz, koosz, hoojah wonicy, ostrego trzasku ciętego bicza i skomleń sfory, wiadczšcych o wspólnym trudzie. Lecz miał co, co mu zastępowało wszystko inne. Co, co nawiedzało pokoje i unosiło się w powietrzu nawet w nieobecnoci pana i pani. Wszędy, gdziekolwiek przeszła, odnajdywał zbawienny lek na swš tęsknotę. Była to woń kobiety i dzięki niej Kazan zamiast wyć nocami do gwiazd, skomlił tylko po cichu. Nie był już samotny, gdyż której nocy wałęsał się poty po domu, aż znalazł pewne drzwi; gdy za kobieta rankiem wyszła z pokoju, zobaczyła go skulonego u progu swej sypialni. Przykucnęła wnet obok i pochylona, mimo woli okryła psa fala rozpuszczonych włosów. Potem już zawsze kładła mu przed drzwiami derkę, żeby miał na czym spoczšć. Nocami Kazan czuł teraz stale jej obecnoć po drugiej stronie drzwi - i był rad. Mylał też coraz częciej o swej pani, a coraz rzadziej wspominał dzikš północ.
Lecz pewnego dnia nadszedł poczštek wielkich zmian. W domu powstał ruch i gwar niezwykły, a kobieta zwracała mniej uwagi na czworonożnego ulubieńca. Kazan czuł się nieswojo. Węszył w powietrzu i z uporem badał twarz pana. Aż pewnego ranka bardzo wczenie nałożono mu obrożę i przytwierdzono do niej łańcuch. Lecz dopiero wyszedłszy w lad za panem na ulicę, Kazan poczšł się wszystkiego domylać. Chcš go gdzie odprawić. Siadł więc i zdecydowanie nie dał się ruszyć z miejsca.
 - Chod, Kazan! - namawiał mężczyzna. - No chodże, stary!
Pies skulił się i pokazał białe kły, Oczekiwał teraz gwizdu bicza lub ciosu pałki, ale nie nadeszło ani jedno, ani drugie. Pan parsknšł miechem i skręcił ku domowi. Gdy wyszli ponownie, obok, z dłoniš na łbie Kazana, kroczyła kobieta. Nieco póniej ona włanie namówiła go, by skoczył przez ciemny otwór do mrocznego wnętrza wagonu, i ona zwabiła go w najdalszy kšt, gdzie pan umocował łańcuch do żelaznego kółka w cianie.
Potem kobieta i mężczyzna wyszli rozemiani niby dzieci, a Kazan leżał długie godziny milczšcy i naprężony, nasłuchujšc monotonnego turkotu kół. Parokrotnie turkot ustawał i na zewnštrz rozbrzmiewały głosy. Wreszcie Kazan usłyszał znajomy dwięk mowy; wtedy szarpnšł łańcuch i zaskomlił. Zamknięte drzwi r...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin