James Oliver Curwood ŁOWCY WILKÓW Spis treści: ROZDZIAŁ I. ŚMIERTELNY BÓJ ROZDZIAŁ II. WABIGOON ROZDZIAŁ III. MINNETAKI ROZDZIAŁ IV PIERWSZE TRUDY ROZDZIAŁ V TAJEMNICZE STRZAŁY ROZDZIAŁ VI. TAJEMNICZE KOŚCIOTRUPY ROZDZIAŁ VII. RODRYG ZNAJDUJE ZŁOTO ROZDZIAŁ VIII. DZIEJE WOLFA ROZDZIAŁ IX. WOLF MŚCI SIĘ ROZDZIAŁ X. RODRYG ZWIEDZA PARÓW ROZDZIAŁ XI. SEN RODRYGA ROZDZIAŁ XII. TAJEMNICA SZKIELETU ROZDZIAŁ XIII. POD ŚNIEGIEM ROZDZIAŁ XIV. ODSIECZ ROZDZIAŁ XV. RODRYG WALCZY ROZDZIAŁ XVI. POWRÓT ROZDZIAŁ I. ŚMIERTELNY BÓJ Mroźna zima zaległa w kanadyjskiej głuszy. Pyzaty, czerwony księSyc rzucał drSący blask na milczącą pustynię śnieSną. śaden dźwięk nie mącił ponurej ciszy. Głosy dnia juS zamarły; szepty i szmery nocy nie zbudziły się jeszcze. Zakrzepłe jezioro, obrzeSone półkolem sosnowego boru, wyglądało jak olbrzymi amfiteatr. Po drugiej stronie, tuS niemal nad szklistą taflą, stały gęste kępy modrzewi, a śnieg i szron osnuły ich gałęzie cięSkim pokrowcem. Śród pni panował nieprzenikniony mrok. Olbrzymia biała sowa wynurzała się z tego mroku, zatoczyła wielkie kolisko i skryła się znowu w gęstwie drzew. W chwilę potem zabrzmiał jej ponury głos, nieśmiały jednak, jak gdyby mistyczna chwila ciszy nie minęła jeszcze. Śnieg, który padał cały dzień, ustał juS i tylko powiew wiatru pieścił czasem oszronione konary. Panował niezwykły chłód; człowiek pozbawiony moSności ruchu w ciągu godziny zamarzłby na śmierć. Ciszę przerwał raptem jakiś dźwięk, niski a drSący, niby głębokie westchnienie. Nie wydała go pierś ludzka. Myśliwy, gdyby się tu przypadkowo znalazł, ująłby wnet mocniej kolbę fuzji. Dźwięk szedł z modrzewiowej kępy. Milczenie, które wnet zapadło, zdało się głębsze jeszcze. Sowa, niby bezszelestny kłąb srebrnego puchu, poszybowała nad zamarzłą gładź jeziora. Po chwili westchnienie powtórzyło się, znacznie jednak cichsza. Bywalec kanadyjskich puszcz skryłby się w mroku konarów i słuchałby, i patrzał, i czekał ciekawie; dźwięk bowiem dawał się juS rozpoznać jako zdławiony bólem głos rannego zwierza. Bardzo wolno, pełen nieufności zrodzonej w dniu dzisiejszym, olbrzymi łoś wkroczył w obręb księSycowego blasku. Jego wspaniały łeb, zgięty pod cięSarem potęSnych rogów, poprzez jezioro zwracał się badawczo ku północy. Nozdrza miał szeroko rozwarte, oczy lśniące, a na śniegu, którędy przeszedł, czerniała smuga krwi. Sosnowy bór wydał się mu bezpiecznym schronieniem. Poprzez głęboko zawianą śniegiem lodową taflę kroczył wolno i z ogromnym trudem; patrząc nań, kaSdy myśliwiec odgadłby z łatwością, Se łoś jest śmiertelnie ranny. Gdy modrzewiowa kępa pozostała juS o kilkadziesiąt metrów w tyle, łoś przystanął, wysoko uniósł łeb, kierując rozwarte nozdrza ku niebu, i nastawił długie uszy. Łoś przybiera zawsze tę postawę, ilekroć chce pochwycić daleki dźwięk. Ogromną ciszę nocną przerywało jednak tylko płynące z drugiej strony jeziora ponure hukanie sowy. Mimo to potęSny zwierz stał wciąS bez ruchu, a u jego nóg, na śniegu, rosła kałuSa świeSej krwi. Co za tajemnicza groza budziła się w głębinie leśnej. Najbystrzejszy ludzki słuch nic by nie uchwycił. Ale długie, niezmiernie czułe uszy łosia łowiły daleki pogłos. Zwierzę uniosło łeb wySej jeszcze, nozdrza jego pochwyciły wiew ze wschodu, zachodu i południa, ale północ jedynie zdawała się go obchodzić. Spoza wstęgi sosnowego boru dotarł wkrótce dźwięk tak wyraźny, Se i ludzkie ucho mogłoby go juS usłyszeć. Była to niby końcowa nuta Sałosnej skargi. Z minuty na minutę dźwięk rósł, czasem brzmiąc donośnie, czasem zamierając w dali, ale zbliSając się bezustannie; był to łowiecki zew wilczego stada. Czym dla zbrodniarza jest stryczek kata, czym rząd karabinowych luf dla pojmanego szpiega — tym dla rannego zwierza w pustyni śnieSnej jest głos wilczej pogoni. Łoś instynktownie wyczuł straszliwą groźbę. Głowa mu zwisła, przez co rogi znalazły się na poziomie grzbietu, i lekkim truchtem jął się oddalać ku południowi. Na otwartej przestrzeni widać go było z daleka; wiedział o tym. Sosnowy bór jednak był mu domem i sądził, Se tam właśnie znajdzie bezpieczne schronienie. Miał nadzieję, Se osiągnie cel, nim wilki zdołają nadbiec. I raptem... Stanął. Stanął tak gwałtownie, Se kolana przednich nóg mu się ugięły i pyskiem przeorał śnieg. Wplątany w głosy wilcze dobiegł naraz huk wystrzału. Mila, a moSe i więcej, dzieliła strzelca od miejsca, gdzie stał ranny łoś, ale bez względu na odległość strzał ten przejął lękiem serce konającego króla północnych puszcz. Dnia tego słyszał juS raz podobny dźwięk, a wraz z nim wdarła się w jego ciało tajemnicza niemoc i ostry ból. Ostatnim wysiłkiem zdołał wstać, w rozwarte nozdrza wciągnął powiew z północy, wschodu i zachodu, wreszcie zawrócił z trudem i skrył się w ponurej i chłodnej gęstwinie modrzewiowej kępy. Echo strzału przebrzmiało juS i zapadła bezmierna cisza. Minęło pięć minut, potem dziesięć, aS długie, samotne wycie rozległo się ponad jeziorem. Zakończył je ostry, urwany zew, inne głosy pochwyciły ton pełną piersią i śpiew wilczej gromady brzmiał ponownie ponurą gamą. Jednocześnie z gęstwy sosnowej wyszła ludzka postać, dała kilkanaście chwiejnych kroków i przystanęła, zwrócona nieco wstecz. — Idziesz juS, Wabi? Z boru dobiegł zdyszany głos: — Idę. Ale ty śpiesz się! Biegnij! Pierwszy wędrowiec spojrzał przed siebie na jezioro. Był to chłopak liczący zapewne lat osiemnaście. W prawej dłoni trzymał gruby kij. Lewą rękę, złamaną czy teS skaleczoną powaSnie, niósł na temblaku z wełnianego szala. Na twarzy widniały ślady głębokich zadrapań i krwi, a bladość jej i znuSenie mówiły wyraźnie, Se chłopak bliski jest zupełnego wyczerpania. Czas jakiś biegł po śniegu, potem zwolnił i szedł jak pijany. Oddychał cięSko i niemal z jękiem. Kij wyśliznął mu się z bezsilnej dłoni; świadom ogarniającej go niemocy, nie próbował nawet kija podnieść. Człapał mozolnie krok za krokiem, aS kolana się pod nim ugięły i cięSko padł na śnieg. Spod nawisłych jodłowych konarów wybiegł teraz młody Indianin. Oddychał szybko, ale z podniecenia raczej niS z wyczerpania. Za sobą, o pół mili zaledwie, słyszał zbliSający się coraz gon wilczy i przez chwilę, zginając nisko gibką postać, mierzył słuchem odległość dzielącą go od krwioSerczego stada. Potem oczyma jął szukać białego przyjaciela. Bez trudu znalazł ciemną, nieruchomą plamę, jaką tworzyło na śniegu ciało chłopca. Na ten widok w. źrenicach jego odmalował się Sywy niepokój. Oparłszy o nogi fuzję, przyłoSył do ust zwinięte w trąbkę dłonie i wydał głośny okrzyk, który w pogodną noc dał się słyszeć chyba o milę. — Wahoo-oo-oo! Waho-o-o-o! Ranny chłopak uniósł się nieco, z trudem wstał i w odpowiedzi wydał podobny okrzyk, tak jednak słaby, Se zdawał się być prawie szeptem. Potem, potykając się, ruszył znów w poprzek jeziora. W chwilę później Wabi znalazł się u jego boku. — JakSe ci idzie, Rod? — spytał troskliwie. Rod poruszył wargami, ale zamiast odpowiedzi dał się słyszeć tylko niewyraźny szmer. I nim młody Indianin zdołał go podtrzymać, ranny zachwiał się i upadł po raz drugi. — Zdaje się, Wabi — szepnął z trudem — Se nie pójdę juS dalej! Nie mam sił. Czerwonoskóry odrzucił karabin, ukląkł w śniegu obok przyjaciela i uniósł mu głowę. — Doprawdy, Rod, juS blisko! — tłumaczył serdecznie. — Tylko mały kawałeczek i dobrniemy do drzew. NaleSało się właściwie wspiąć na którąś sosnę, ale nie wiedziałem, Se z tobą tak źle. Trudno zresztą urządzać postój z trzema nabojami! — Tylko trzema! — No tak! Przypuszczalnie mógłbym nimi połoSyć trzy bestie. Ale wchodź mi na ramiona, prędko! Zgiął się jak scyzoryk tuS przed leSącym w śniegu przyjacielem. Poza nimi rozbrzmiał naraz chór wilczej zgrai, o wiele bliSszy i wyraźniejszy niS przedtem. — Są juS na otwartej przestrzeni, a za kilka minut będą tu! — krzyknął Wabi. — Zarzuć mi ramiona na szyję, Rod! Tak! Czy moSesz utrzymać karabin? Wyprostował smukłą postać i zataczając się nieco pod cięSarem rannego, ruszył dość szybko ku czerniejącym w dali modrzewiom. KaSdy muskuł jego młodego ciała był napięty do ostatnich granic. O wiele lepiej niS półprzytomny Rodryg zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które groziło im lada chwila, Trzy minuty... cztery.. pięć! Straszliwe wspomnienie budziło się w mózgu Wabigoona. Z dziecinnych lat pozostał mu w pamięci widok człowieka rozszarpanego przez wilki. Jeśli ostatnie trzy kule chybią, jeśli nie zdoła w porę dotrzeć do zbawczej kępy modrzewi — los ich będzie przypieczętowany. Mógł co prawda porzucić rannego towarzysza, a sam ratować się ucieczką, ale moSliwość ta wywołała jedynie na ustach Indianina wzgardliwy uśmiech. Nie po raz pierwszy przecie wspólnie naraSali się na śmierć; dziś jeszcze Rodryg walczył męSnie w obronie przyjaciela. Jeśli więc umrą, to umrą razem! Powziąwszy niezachwiane postanowienie, Wabi silniej zacisnął dłonie na rękach rannego. Wiedział dobrze, Se śmierć spogląda na nich z bliska. Jeśli nawet dotrą do drzew, ta przy tak silnym mrozie dłuSszy pobyt wśród konarów równieS zakończy się zgonem, i to niemniej bolesnym. Dopóki jednak Sycie tliło w nim, nie tracił jeszcze nadziei i brnął w śniegu, nasłuchując wycia wilków i czując z rozpaczą, Se jego siły zmniejszają się z kaSdą chwilą. Nagle wycie ustało. Wabi nie mógł pojąć powodu tej ciszy. Minęło dwie minuty, potem pięć i Saden bury cień nie, zmącił bieli jeziora. CzySby wilki straciły trop? Trudno było w to uwierzyć. Wabi przypuszczał raczej, Se jedno z ranionych przez niego zwierząt osłabło, a reszta zgrai rzuciła się nań i ucztuje teraz nad ciałem towarzysza. Zaledwie uprzytomnił sobie tę moSliwość, a juS wycie wybuchło na nowo, tak bliskie, Se się odwrócił.. Kilkanaście smukłych cieni gnało ku nim środkiem jeziora. Modrzewie oddalone były zaledwie o sto metrów. Rod mógł chyba przeb...
mehikos