Kundera Milan - Nieznosna lekkosc bytu.rtf

(632 KB) Pobierz

Milan Kundera

 

Nieznośna lekkość bytu

 

Przetłumaczyła Agnieszka Holland

 

 

CZĘŚĆ I

 

Lekkość i ciężar

 

1.

 

Idea wiecznego powrotu ma w sobie coś tajemniczego. Przy jej pomocy Nietzsche wprowadził w zakłopotanie większość filozofów: pomyśleć, że wszystko, cośmy raz przeżyli, miałoby się kiedyś powtórzyć i to powtórzenie powtarzałoby się w nieskończoność! Cóż oznacza ta przedziwna hipoteza?

Mit wiecznego powrotu mówi per negationem, że życie, które znika raz na zawsze i już nigdy nie powróci, podobne jest do cienia, nie ma żadnego ciężaru, jest martwe już w momencie narodzenia, i jeśli nawet było piękne, straszne, wzniosłe, to jego piękno, rozpacz i wzniosłość nie mają żadnego znaczenia. Nie musimy przyjmować go do wiadomości, podobnie jak nie przyjmujemy do wiadomości wojny między dwoma państwami afrykańskimi w czternastym wieku, która w niczym nie zmieniła oblicza świata, mimo że zginęło w niej w niewypowiedzianych męczarniach trzysta tysięcy Murzynów.

Czy wojna dwóch państw afrykańskich z czternastego wieku stałaby się czymś innym, gdyby miała się powtarzać w nieskończoność? Tak: stałaby się trwałym, niewzruszonym elementem rzeczywistości, a jej głupota byłaby nieodwracalna.

Gdyby rewolucja francuska miała się wiecznie powtarzać, historiografia mniej byłaby dumna z Robespierre’a. Kiedy mówimy o czymś, co już nie powróci, krwawe lata zmieniają się w słowa; teorie, dyskusje, stają się lżejsze od puchu, nie budzą lęku. Jest przepastna różnica między Robespierrem, który pojawił się tylko raz w historii, a Robespierrem, który by wiecznie powracał, aby ścinać głowy Francuzów.

Przyjmijmy więc, że idea wiecznego powrotu oznacza specyficzną perspektywę, z której sprawy wyglądają zupełnie inaczej, niż je widzimy normalnie: brak im okoliczności łagodzącej, jaką stanowi przemijalność. Ta okoliczność łagodząca uniemożliwia nam ferowanie jakichkolwiek wyroków, Jak można osądzić coś, co przemija? Czerwy śmierci oświetlają wszystko czarem nostalgii - również gilotynę.

Przyłapałem się niedawno na niewiarygodnym uczuciu: przeglądałem książkę o Hitlerze i przy niektórych zdjęciach poczułem wzruszenie: przypomniały mi lata mego dzieciństwa. Przypadło ono na czas wojny, niektórzy moi krewni zginęli w hitlerowskich obozach koncentracyjnych; ale cóż oznacza ich śmierć wobec faktu, że zdjęcia Hitlera przypomniały mi utracony czas mego życia, czas, który już nie powróci?

To pogodzenie z Hitlerem zdradza głębię moralnej perwersji, która łączy się esencjonalnie ze światem opartym na bezpowrotności – wszystko jest w nim z góry wybaczone, a więc i wszystko cynicznie dozwolone.

 

2.

Jeśli sekunda naszego życia miałaby się powtarzać w nieskończoność, bylibyśmy przykuci do wieczności jak Chrystus do krzyża. Takie wyobrażenie jest straszne. W świecie wiecznego powrotu na każdym geście kładzie się ciężar nieznośnej odpowiedzialności. Dlatego też Nietzsche nazwał ideę wiecznego powrotu najcięższym brzemieniem (das schwerste Gewichf).

Jeśli wieczny powrót jest najcięższym brzemieniem - nasze życie na jego tle błyszczy wspaniałą lekkością. Ale czy ciężar jest naprawdę straszny, a lekkość wspaniała? Najcięższe brzemię nas powala, przyciska do ziemi, upadamy pod nim. Ale w poezji miłosnej wszystkich wieków kobieta pragnie być obciążona brzemieniem męskiego ciała. Najcięższe brzemię jest jednocześnie obrazem najintensywniejszej pełni życia. Czym cięższe brzemię, tym nasze życie bliższe jest ziemi, tym jest realniejsze i prawdziwsze.

W przeciwieństwie do tego całkowity brak brzemienia sprawia, że człowiek staje się lżejszy od powietrza, wzlatuje w górę, oddala się od ziemi, od ziemskiego bytowania, staje się na wpół rzeczywisty, a jego ruchy są tyleż swobodne co pozbawione znaczenia.

Cóż więc mamy wybrać? Ciężar czy lekkość?

Pytanie to stawiał sobie Parmenides w szóstym wieku przed Chrystusem. Świat jawił mu się podzielony na antynomie: światło – ciemność; szorstkość – gładkość, ciepło – zimno, byt – niebyt. Jeden biegun był pozytywny (światło, ciepło, gładkość, byt), drugi negatywny. Taki podział na negatywne i pozytywne bieguny może się nam wydać dziecinnie łatwy. Z wyjątkiem jednego przypadku: co jest pozytywne - ciężar czy lekkość?

Parmenides odpowiadał: lekkość jest pozytywna, ciężar jest negatywny. Czy miał rację? To jest pytanie. Jedno jest pewne: antynomia. ciężar – lekkość jest najbardziej tajemnicza i najbardziej wieloznaczna ze wszystkich antynomii.

 

3.

Myślę o Tomaszu już od wielu lat. Ale dopiero w świetle tych rozważań zobaczyłem go jasno. Widzę go stojącego w oknie i patrzącego przez podwórko na ścianę przeciwległej kamienicy. Nie wie, co robić.

Po raz pierwszy spotkał Teresę przed trzema tygodniami w jednym z małych czeskich miast. Spędzili razem zaledwie godzinę. Odprowadziła go na dworzec i czekała aż do momentu, gdy wsiadł do pociągu. W dziesięć dni później przyjechała do niego. Kochali się jeszcze tego samego dnia. W nocy dostała gorączki i przez tydzień leżała w jego mieszkaniu chora na grypę.

Poczuł wtedy niezmierną miłość do tej nieznajomej niemal dziewczyny; wydawało mu się, że jest dzieckiem, które ktoś włożył do natartego smołą koszyka i puścił z prądem rzeki po to, by Tomasz mógł je wyłowić na brzeg swego łóżka.

Została u niego przez tydzień, póki nie wyzdrowiała; potem znów odjechała do swego odległego o dwieście kilometrów od Pragi miasta. Wtedy właśnie nadeszła ta chwila, o której mówiłem, a która wydaje mi się kluczem do jego życia: stoi w oknie, patrzy na podwórko, na mury przeciwległych kamienic ł zastanawia się:

Czy ma ją zaprosić na stałe do Pragi? Boi się odpowiedzialności. Jeśli ją teraz zaprosi, przyjedzie ofiarować mu całe swoje życie.

Czy ma o niej zapomnieć? Oznaczałoby to, że Teresa dalej będzie kelnerką w restauracji pewnego zabitego deskami miasta, a on nigdy już jej nie zobaczy.

Chce, żeby do niego przyjechała, czy nie chce?

Przygląda się ścianom przeciwległych kamienic i szuka odpowiedzi. Wciąż i wciąż przypomina sobie, jak leżała na jego tapczanie. Nie była podobna do nikogo z jego dotychczasowego życia. Nie była ani kochanką, ani żoną. Była dzieckiem, które wyjął z koszyka natartego smołą i ułożył na brzegu swego łóżka. Usnęła. Przyklęknął przy niej. Jej rozgorączkowany oddech był przyspieszony, rozległo się cichutkie jęknięcie. Przytulił policzek do jej policzka i szeptał do jej snu uspokajające słowa. Po chwili poczuł, że jej oddech się uspokaja, a twarz zbliża do jego twarzy. Czuł płynący z jej ust delikatny odór gorączki i wdychał go, jak gdyby chciał przeniknąć intymność jej ciała. W rym momencie wyobraził sobie, że jest u niego już od wielu lat i że umiera. Poczuł nagle wyraźnie, że nie przeżyłby jej śmierci. Położyłby się obok i chciałby umrzeć wraz z nią. Wcisnął twarz w poduszkę obok jej głowy i długo tak leżał.

Stoi teraz w oknie i przywołuje tę chwilę. Cóż to może być innego niż miłość, która w taki sposób daje o sobie znać?

Ale czy to była miłość? Uczucie, że chciałby umrzeć obok niej, było ewidentnie przesadne: przecież widział ją dopiero drugi raz w życiu! Czy nie była to po prostu histeria człowieka, który w głębi duszy uświadamia sobie swą niezdolność do kochania i zaczyna wmawiać sobie miłość? Jego podświadomość jest na tyle tchórzliwa, że wybrała sobie do odegrania tej komedii nieszczęsną kelnerkę z prowincjonalnej mieściny, która nie miała prawie żadnej szansy, by zaważyć w jego życiu. Patrzy przez okno na brudne mury i uświadamia sobie, że nie wie, czy była to miłość, czy histeria.

Było mu żal, że w sytuacji, w której prawdziwy mężczyzna powinien natychmiast działać, on waha się i ogołaca w ten sposób najpiękniejszą chwilę, jaką kiedykolwiek przeżył (klęczał przy łóżku i wydawało mu się, że nie przeżyłby jej śmierci) z jej znaczenia. Złościł się na siebie, a potem przyszło mu do głowy, iż to, że nie wie, czego chce, jest właściwie zupełnie naturalne. Człowiek nigdy nie może wiedzieć, czego ma chcieć, ponieważ dane mu jest tylko jedno życie i nie może go w żaden sposób porównać ze swymi poprzednimi życiami ani skorygować w następnych. Czy lepiej związać się z Teresą, czy zostać samemu?

Nie ma żadnej możliwości, by sprawdzić, która decyzja jest lepsza, bo nie istnieje możliwość porównania. Człowiek przeżywa wszystko po raz pierwszy i bez przygotowania. To tak, jakby aktor grał przedstawienie bez żadnej próby. Cóż może być warte życie, jeśli pierwsza próba już jest życiem ostatecznym? Dlatego życie zawsze przypomina szkic. Ale nawet szkic nie jest właściwym określeniem, bo szkic jest zawsze zarysem czegoś, przygotowaniem do obrazu, gdy tymczasem szkic, jakim jest nasze życie, jest szkicem bez obrazu, szkicem do czegoś, czego nie będzie.

Einmal ist keinmal, powtarza sobie Tomasz niemieckie przysłowie. Coś, co stanie się raz, jak gdyby nie stało się nigdy. Jeśli człowiek ma prawo tylko do jednego życia, to jakby nie żył w ogóle.

 

4.

Ale pewnego dnia w przerwie między dwiema operacjami pielęgniarka zawołała go do telefonu. Usłyszał w słuchawce głos Teresy. Dzwoniła z dworca. Ucieszył się. Niestety był tego wieczoru umówiony, toteż zaprosił ją dopiero na następny dzień. Gdy tylko odwiesił słuchawkę, zaczął sobie robić wyrzuty, że nie powiedział jej, by przyszła zaraz. Miał przecież dość czasu, by odwołać tamtą wizytę! Zastanawiał się, co Teresa będzie robić w Pradze przez trzydzieści sześć godzin dzielące ją od ich spotkania i miał ochotę wsiąść do samochodu i szukać jej po praskich ulicach.

Przyszła następnego dnia wieczorem. Miała przewieszoną przez ramię torebkę na długim pasku. Wydała mu się elegantsza niż poprzednim razem. W ręce trzymała grubą książkę. Była to „Anna Karenina" Tołstoja. Zachowywała się wesoło, nawet trochę hałaśliwie i starała się dać mu do zrozumienia, że wpadła do niego właściwie przypadkiem: jest w Pradze służbowo, albo (jej tłumaczenia były bardzo niejasne) po to, by znaleźć sobie pracę.

Potem leżeli nadzy i zmęczeni obok siebie na tapczanie. Była już noc. Spytał ją, gdzie się zatrzymała, chciał ją odwieźć samochodem. Odpowiedziała rumieniąc się, że zamierzała dopiero szukać hotelu, a walizkę zostawiła w przechowalni na dworcu.

Jeszcze wczoraj lękał się, że gdyby zaprosił ją do siebie do Pragi, przyjechałaby po to, by ofiarować mu całe swoje życie. Kiedy powiedziała mu, że jej walizka jest w przechowalni, przeleciało mu przez głowę, że w tej walizce jest jej życie i że na razie, zanim mu je ofiaruje, oddała je na przechowanie. Wsiedli do samochodu zaparkowanego przed domem, pojechali na dworzec, odebrał jej walizkę (była ogromna i bardzo ciężka) i zawiózł ją razem z Teresą z powrotem do siebie.

Jak to się stało, że zdecydował się tak nagle, kiedy przez czternaście dni wahał się i nie był w stanie posłać jej nawet widokówki z pozdrowieniami?

Samego go to zaskoczyło. Postąpił wbrew swym zasadom. Przed dziesięciu laty rozwiódł się ze swoją pierwszą żoną i przeżywał rozwód radośnie, jak inni przeżywają wesele. Uświadomił sobie, że nie jest stworzony do życia u boku jakiejś kobiety i że może być w pełni sobą tylko jako kawaler. Pieczołowicie starał się tak ułożyć swe życie, aby żadna kobieta nie mogła nigdy wprowadzić się doń z walizką. Dlatego właśnie miał w mieszkaniu tylko jeden tapczan. Choć tapczan ten był dość szeroki, Tomasz mówił swym kochankom, że nie jest w stanie usnąć z kimś we wspólnym łóżku i zawsze odwoził je po północy do domu. Zresztą kiedy Teresa była u niego po raz pierwszy, z grypą, nigdy przy niej nie zasnął. Pierwszą noc spędził w fotelu, w następne odjeżdżał do szpitala; miał tam swój gabinet i kozetkę, na której sypiał w czasie dyżurów.

Ale tym razem usnął obok niej. Rano obudził się i stwierdził, że Teresa, która jeszcze spała, trzyma go za rękę. Czyżby trzymali się tak przez całą noc? Wydawało mu się to niewiarygodne.

Oddychała głęboko przez sen, trzymała go za rękę (mocno, nie mógł się uwolnić z tego uścisku), a niezmiernie ciężka walizka stała obok tapczanu.

Bał się wysunąć dłoń z uścisku, żeby jej nie zbudzić, i tylko ostrożnie przekręcił się na bok, aby jej się lepiej przyjrzeć. Znów przyszło mu do głowy, że Teresa jest dzieckiem, które ktoś włożył do koszyka natartego smołą i puścił na rzekę. Nie można przecież zostawić koszyka z dzieckiem na wzburzonej wodzie! Gdyby córka faraona nie wyłowiła z fal koszyka z małym Mojżeszem, nie byłoby Starego Testamentu i całej naszej cywilizacji! Tyle starych mitów zaczyna się od tego, że ktoś uratował porzucone dziecko. Gdyby Polybos nie zaopiekował się małym Edypem, Sofokles nie napisałby swej najpiękniejszej tragedii!

Tomasz wtedy nie uświadamiał sobie jeszcze, że metafory są rzeczą niebezpieczną. Z metaforami nie należy igrać. Miłość może się narodzić z jednej metafory.

Żył ze swoją pierwszą żoną zaledwie dwa lata, spłodził z nią jednego syna. Podczas rozprawy rozwodowej sąd przyznał dziecko matce i orzekł, że Tomasz ma płacić na nie jedną trzecią swej pensji. Zaręczono mu jednocześnie, że będzie mógł widywać syna co drugą niedzielę. Ale ilekroć miał się spotkać z chłopcem, matka wynajdywała jakąś wymówkę. Gdyby przynosił im drogie prezenty, zapewne łatwiej uzyskiwałby widzenia. Zrozumiał, że ma miłość syna zdobywać przekupując matkę. Wyobrażał sobie, jak będzie donkiszotersko starał się w przyszłości wszczepiać chłopcu swoje poglądy, które we wszystkich sprawach były przeciwne poglądom matki. Już z góry czuł zmęczenie, i gdy pewnej niedzieli matka znów w ostatniej chwili odwołała jego spotkanie z synem, zdecydował nagle, że nie chce go nigdy więcej widzieć.

Dlaczego zresztą miałby w stosunku do tego dziecka, z którym nie łączyło go nic oprócz jednej nierozsądnej nocy, odczuwać coś więcej niż do jakiegokolwiek innego? Będzie pieczołowicie płacić alimenty, ale nikt nie ma prawa od niego wymagać, aby walczył o syna w imię jakichś ojcowskich uczuć!

Z takim poglądem oczywiście nikt nie był skłonny się zgodzić. Jego właśni rodzice odsądzili go od czci i wiary i oznajmili, że skoro Tomasz odmawia zajmowania się synem, oni również przestaną się interesować swoim. Utrzymywali za to spektakularnie dobre stosunki z synową i pysznili się wszem i wobec swym pryncypialnym stanowiskiem i poczuciem sprawiedliwości.

W ten sposób w krótkim czasie udało mu się pozbyć żony, syna, matki i ojca. Pozostał mu po nich wszystkich tylko lęk przed kobietami. Pragnął ich, ale się ich bał. Musiał znaleźć jakiś kompromis pomiędzy tym strachem a pożądaniem; nazwał go „erotyczna przyjaźń”. Mówił swym kochankom: tylko niesentymentalny stosunek, który nie uzurpuje sobie prawa do życia i wolności partnera może przynieść obydwojgu szczęście.

Ponieważ chciał mieć pewność, że erotyczna przyjaźń nie przemieni się. nigdy w agresywną miłość, jego spotkania z każdą ze starych kochanek dzieliły zawsze bardzo długie przerwy. Uważał tę metodę za doskonałą i propagował ją pomiędzy przyjaciółmi: „Należy trzymać się reguły trzech. Albo widujesz się z jakąś kobietą co drugi dzień, ale nie więcej niż trzy razy, albo utrzymujesz z nią stosunki przez lata. ale tylko pod warunkiem, że pomiędzy spotkaniami upłyną co najmniej trzy tygodnie”.

System ten pozwolił Tomaszowi nie zrywać ze starymi kochankami i jednocześnie posiadać większą ilość krótkotrwałych miłostek. Nie zawsze bywał rozumiany. Ze wszystkich przyjaciółek najlepiej rozumiała go Sabina. Była malarką. Mówiła: „Lubię cię, ponieważ jesteś absolutnym przeciwieństwem kiczu. W królestwie kiczu byłbyś monstrum. Nie istnieje żaden scenariusz amerykańskiego albo radzieckiego filmu, w którym mógłbyś wystąpić inaczej niż jako odstraszający przykład”. Do niej zwrócił się o pomoc, kiedy starał się załatwić Teresie jakąś pracę w Pradze. Zgodnie z regułami erotycznej przyjaźni obiecała mu, że zrobi, co będzie w jej mocy i rzeczywiście wkrótce wyszukała posadę w laboratorium fotograficznym tygodnika ilustrowanego. Zajęcie to nie wymagało wielkich kwalifikacji, ale jednak awansowało Teresę ze statusu kelnerki do cechu pracowników prasy. Sama zaprowadziła Teresę do redakcji. Tomasz powiedział sobie w tym momencie, że nigdy w życiu nie miał lepszej przyjaciółki od Sabiny.

 

5.

Niepisana umowa erotycznej przyjaźni zakładała, że Tomasz wykluczy ze swego życia miłość. Gdyby naruszył ten warunek, reszta jego kochanek znalazłaby się w sytuacji drugoplanowej i mogłaby się zbuntować.

Dlatego wynajął dla Teresy pokój, do którego musiała odnieść swą ciężką walizę. Chciał czuwać nad nią, cieszyć się jej obecnością, ochraniać ją. ale nie odczuwał żadnej potrzeby, by zmieniać swój tryb życia. Dlatego nie chciał, żeby wiedziano, że Teresa u niego sypia. Wspólny sen był czymś w rodzaju corpus delicti miłości.

Z innymi kobietami nigdy nie dzielił snu. Kiedy był z wizytą u nich, sprawa była prosta – mógł odejść, kiedy chciał. Trudniej bywało, kiedy one przychodziły do niego i musiał im wyjaśniać, że po północy odwiezie je do domu, ponieważ ma problemy z bezsennością i nie jest w stanie usnąć w bezpośredniej bliskości innego człowieka. Nie było to dalekie od prawdy, ale główny powód był gorszy i nie miał odwagi nikomu się z niego zwierzyć: po stosunku miłosnym odczuwał nieprzezwyciężalne pragnienie samotności; nie znosił budzić się w środku nocy przy boku obcej istoty; czuł wstręt do wspólnego wstawania rano; nie życzył sobie, by ktoś słyszał jak myje zęby w łazience; rytuał śniadania we dwoje go nie pociągał.

Dlatego tak go zaskoczyło, kiedy przebudził się, a Teresa mocno ściskała jego rękę. Przyglądał jej się i nie mógł zrozumieć, co się właściwie stało. Przypominał sobie minione godziny i wydawało mu się, że płynie od nich zapach jakiegoś nieznanego szczęścia. Od tego czasu oboje z radością oczekiwali wspólnego snu. Można by prawie powiedzieć, że celem ich kochania się nie była rozkosz, ale sen, który po niej przychodził. Szczególnie ona nie mogła spać bez niego. Kiedy zostawała czasem sama w swym wynajętym pokoju (który stawał się coraz bardziej czystym alibi), nie mogła usnąć przez całą noc. W jego objęciach usypiała natychmiast, nawet gdy była bardzo zdenerwowana. Opowiadał jej szeptem bajki, które dla niej wymyślał, jakieś nonsensy, powtarzał kojące lub zabawne słowa. Te słowa przemieniały się w niej w mgliste wizje, które prowadziły ją w pierwszy sen. Panował całkowicie nad jej snem: usypiała dokładnie w tej sekundzie, którą wybrał. Kiedy spali, trzymała go jak pierwszej nocy: mocno ściskała jego przegub, jego palec, jego kostkę. Jeśli chciał się uwolnić, nie budząc jej, musiał uciekać się do wybiegów. Oswobadzał palec (przegub, kostkę) co zawsze na pół ją budziło, bo nawet przez sen dobrze go pilnowała. Uspokajała się, kiedy wsuwał jej do ręki zamiast swej dłoni jakiś przedmiot (zwiniętą piżamę, pantofel, książkę), który potem mocno ściskała, jakby to była część jego ciała.

Pewnego razu, kiedy już prawie ją uśpił — znajdowała się w pierwszym przedsionku snu, tak że była jeszcze w stanie odpowiadać na jego pytania - powiedział do niej:

— Tak. A teraz odejdę.

— Dokąd? — spytała.

— Daleko — odpowiedział surowym głosem.

— Idę z tobą! — krzyknęła i podniosła się na łóżku.

 Nie. Nie możesz. Odchodzę na zawsze — powiedział i wyszedł do przedpokoju.

Wstała z przymkniętymi oczyma i szła za nim. Miała na sobie krótką koszulkę, pod którą była naga. Jej twarz była nieruchoma, bez wyrazu, ale ruchy energiczne. Wyszedł z przedpokoju na klatkę schodową i zamknął przed nią drzwi. Otworzyła je gwałtownie i szła za nim, przekonana we śnie, że chce od niej odejść na zawsze i że musi go zatrzymać. Zszedł po schodach pół piętra i tam na nią czekał. Zeszła do niego, chwyciła go za rękę i zaprowadziła z powrotem do łóżka.

Tomasz powiedział sobie: kochać się z kobietą i spać z nią to dwie namiętności nie tylko różne, ale prawie przeciwstawne. Miłość nie wyraża się w pragnieniu spółkowania (to pragnienie dotyczy przecież niezliczonej ilości kobiet), ale w pragnieniu wspólnego snu (to pragnienie dotyczy tylko jednej, jedynej kobiety).

 

6.

W środku nocy zaczęła jęczeć przez sen. Tomasz zbudził ją, ale kiedy zobaczyła jego twarz, powiedziała z nienawiścią: „Idź sobie! Idź sobie!” Potem opowiedziała mu, co jej się śniło. Byli gdzieś razem z Sabiną. Znaleźli się w wielkim pokoju. Pośrodku stało łóżko, jak podium w teatrze. Tomasz kazał jej stanąć w kącie i potem na jej oczach kochał się z Sabiną. Widok ten sprawiał jej cierpienie, którego nie była w stanie wytrzymać. Chciała zagłuszyć ból duszy przy pomocy bólu fizycznego i wbijała sobie igły pod paznokcie. „To tak strasznie bolało” – mówiła i zwierała dłonie w pięści, jakby były naprawdę poranione.

Objął ją, a ona powoli (długo jeszcze drżała) usypiała w jego ramionach.

Kiedy następnego dnia myślał o tym śnie, coś mu się przypomniało. Otworzył szufladę biurka i wyjął z niej paczuszkę listów od Sabiny. Szybko znalazł właściwe miejsce: „Chciałabym się kochać z tobą w mojej pracowni, jak gdyby to była scena. Wokoło staliby ludzie i nie mogliby się zbliżyć ani o krok. Ale nie mogliby spuścić z nas wzroku...”

Najgorsze było to, że na liście była data. Pochodził z niedawnych czasów, kiedy Teresa mieszkała już u Tomasza.

— Grzebałaś w moich listach! - zaatakował ją. Nie zaprzeczyła i powiedziała:

— Więc mnie wyrzuć!

Ale nie wyrzucił jej. Widział ją, jak stoi przyklejona do ściany pracowni Sabiny i wbija sobie igły pod paznokcie. Wziął w swą dłoń jej palce, gładził je, przykładał do ust i całował, jakby były na nich jeszcze ślady krwi.

Od tego momentu wszystko się przeciw niemu sprzysięgło. Prawie każdego dnia dowiadywała się jakiegoś nowego szczegółu o jego tajnym życiu miłosnym.

Z początku wszystkiego się wypierał. Ale kiedy dowody były zbyt oczywiste, zaczynał argumentować, że jego poligamiczne życie miłosne nie pozostaje w żadnej sprzeczności z miłością do niej. Nie był konsekwentny: chwilami wypierał się swych zdrad, chwilami je usprawiedliwiał.

Któregoś razu dzwonił do pewnej kobiety, żeby umówić się z nią na schadzkę. Kończąc rozmowę, usłyszał z sąsiedniego pokoju dziwny dźwięk, jak gdyby ktoś głośno szczękał zębami.

Przypadek sprawił, że przyszła do niego, a on o tym nie wiedział.

Trzymała w ręce buteleczkę ze środkiem uspokajającym, wlewała go sobie w usta, trzęsła jej się ręka i szkło uderzało o zęby.

Rzucił się ku niej, jakby ratował ją przed utonięciem. Buteleczka z walerianą upadła na ziemię i rozlała się na dywan. Broniła się, chciała mu się wyrwać, a on trzymał ją przez kwadrans jak w kaftanie bezpieczeństwa, dopóki jej nie uspokoił.

Wiedział, że znalazł się w sytuacji nie do usprawiedliwienia, ponieważ jest ona oparta na głębokiej nierówności.

Jeszcze zanim odkryła jego korespondencję z Sabiną, byli razem z kilku przyjaciółmi w barze. Świętowali nową pracę Teresy. Opuściła laboratorium i została fotoreporterką w tym samym tygodniku. Ponieważ Tomasz nie lubił tańczyć, zajął się Teresą jego młodszy kolega. Wspaniale wyglądali na parkiecie i Teresa wydawała mu się piękniejsza niż kiedykolwiek. Przyglądał się ze zdziwieniem, z jaką precyzją i posłuszeństwem wyprzedza o ułamek sekundy wolę swego partnera. Ten taniec zdawał się dowodzić, że to jej oddanie, ta jakaś radosna ochota, by robić wszystko, czego tylko Tomasz może zapragnąć nie była nieodłącznie związana z osobą Tomasza, ale że mogła odpowiedzieć na apel jakiegokolwiek mężczyzny, którego spotkałaby zamiast niego. Bardzo łatwo można było sobie wyobrazić, że Teresa i jego kolega są kochankami. Łatwość tego wyobrażenia zraniła go! Uświadomił sobie, że ciało Teresy bez żadnych trudności można sobie wyobrazić w miłosnym połączeniu z jakimkolwiek męskim ciałem i wpadł w zły humor. Dopiero późno w nocy, kiedy wrócili do domu, przyznał jej się, że był zazdrosny.

Ta absurdalna zazdrość, dotycząca tylko hipotetycznej możliwości była dowodem, że uważał jej wierność za nienaruszalny warunek ich związku. Jakże mógł mieć jej za złe, że była zazdrosna o jego rzeczywiste przecież kochanki.

 

7.

W ciągu dnia starała się (z częściowym powodzeniem) wierzyć w to, co Tomasz mówi i być pogodną, jak przedtem. Hamowana za dnia zazdrość przejawiała się tym gwałtowniej w jej snach. Każdy kończył się jękiem, z którego musiał ją budzić.

Te sny powtarzały się jak temat z wariacjami albo jak serial telewizyjny. Często na przykład powracał sen o kotkach, które skakały jej do gardła i wbijały pazury w skórę. Możemy to całkiem prosto wyjaśnić: kociak w czeskim slangu oznacza ładną kobietę. Teresa czuła się zagrożona przez kobiety, wszystkie kobiety. Wszystkie kobiety były potencjalnymi kochankami Tomasza, a ona się ich bała.

W innym cyklu snów była skazywana na śmierć. Raz, w środku nocy, kiedy obudził ją, krzyczącą z przerażenia, opowiedziała mu: „Był to ogromny kryty basen. Było nas tak ze dwadzieścia. Same kobiety. Wszystkie byłyśmy nagie i musiałyśmy maszerować wokół basenu. Pod sufitem zawieszono kosz, w którym stał mężczyzna. Miał na głowie kapelusz z szerokim rondem, które zasłaniało mu twarz, ale ja wiedziałam, że to ty. Wydawałeś nam rozkazy. Krzyczałeś. Musiałyśmy maszerować, śpiewać i robić przysiady. Kiedy któraś źle wykonała przysiad, strzelałeś do niej z pistoletu i ona martwa wpadała do basenu. W tym momencie wszystkie zaczynały się śmiać i śpiewały jeszcze głośniej. Ty nie spuszczałeś z nas wzroku i gdy któraś znów zrobiła coś źle, strzelałeś do niej. Basen był pełen trupów unoszących się tuż pod powierzchnią. A ja wiedziałam, że nie będę w stanie wykonać kolejnego przysiadu i że mnie zastrzelisz”.

Trzeci cykl snów opowiadał o tym, że jest martwa.

Leżała w karawanie tak ogromnym jak ciężarówka do przeprowadzek. Obok niej leżało mnóstwo nieżywych kobiet. Było ich tak dużo, że nie można było domknąć klapy i nogi niektórych wystawały na zewnątrz.

Teresa krzyczała:

— Ja przecież nie jestem martwa! Przecież ja wszystko czuję!

— My też wszystko czujemy — śmiały się trupy.

Śmiały się zupełnie takim samym śmiechem jak żywe kobiety, które jej kiedyś mówiły z radością, że to przecież zupełnie normalne, że jej zęby się zepsują, że będzie miała chore jajniki i zmarszczki, ponieważ one również mają zepsute zęby, chore jajniki i zmarszczki. Śmiejąc się tak samo wyjaśniały jej teraz, że jest martwa i że to tak właśnie powinno być.

Potem nagle zachciało jej się siusiać. Krzyknęła:

 Przecież chce mi się siusiać! To dowodzi, że nie umarłam! A one znowu wybuchnęły śmiechem:

 To normalne, że chce ci się siusiać. Wszystkie te uczucia pozostają jeszcze przez dłuższy czas. To tak, jak kiedy amputują komuś rękę, a on jeszcze długo ją czuje. My już nie mamy moczu, a mimo to jeszcze ciągle chce nam się siusiać.

Teresa przytulała się do Tomasza:

 I wszystkie mówiły mi ty, jak gdyby znały mnie od dawna, jakby były moimi koleżankami, a ja byłam przerażona że muszę z nimi zostać na wieki!

 

8.

Wszystkie języki pochodzące z łaciny tworzą słowo „współczucie” z przedrostka współ- (com-) i ze słowa, które wyraża mękę (com-passion). Inne języki, na przykład czeski, polski, niemiecki, szwedzki rzeczownik o podobnym znaczeniu tworzą z takiego samego przedrostka, ale ze słowa czucie (po czesku: sou-cit, po polsku współ-czucie, po niemiecku: Mit-gefühl, po szwedzku: med-känsla).

W językach pochodzących z łaciny słowo współczucie (compassion) oznacza: nie możemy przyglądać się z chłodnym sercem cierpieniu innych, albo: czujemy związek z tym, kto cierpi. W innym słowie o podobnym znaczeniu, pitié (po angielsku pity, po włosku pietà itd.) pobrzmiewa nawet jakiś rodzaj wyższości w stosunku do tego, który cierpi. Avoir de la pitié pour une femme oznacza, że jesteśmy w lepszej sytuacji niż kobieta, że schylamy się ku niej, zniżamy.

To jest powód, dla którego compassion albo pitié wzbudza nieufność; wydaje się, że oznacza gorsze, drugorzędne uczucia, które nie mają nic wspólnego z miłością. Kochać kogoś z litości to znaczy nie kochać go naprawdę.

W językach, które tworzą słowo „współczucie” nie z korzenia cierpienie (...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin