!Grażyna Jeromin-Gałuszka - Złote nietoperze.doc

(3007 KB) Pobierz

Jeromin-Gałuszka Grażyna

 

ote nietoperze

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Debiutancka powieść Grażyny Jeromin-Gałuszki to pełna uroku historia dwóch kobiet, które mimo zupełnie różnych charakterów, muszą razem zmierzyć się z przewrotnym losem. Obie kochały tego samego mężczyznę i obie zostały przez niego skrzywdzone. Razem odkrywają jego mroczną tajemnicę. Ciekawie skonstruowana fabuła, żywe dialogi oraz wątek sensacyjny, sprawiają, że sceny z powieści przesuwają się niczym obraz filmowy.

 

 

 

 

 

Siedem miesięcy opiekowała się Mateuszem, wołającym każ­dego ranka o śmierć, nie śpiąc prawie i nie jedząc, więc kiedy w połowie maja umarł wreszcie u schyłku bardzo pięknego spokojnego dnia, poła głowę na prawym ramieniu, opar­tym na niewygodnym krześle, i zasnęła. Był to pierwszy praw­dziwy od wielu miesięcy sen. Zapomniała w nim o bólu: swo­im i Mateusza.

Każdy jego krzyk wywoływał w jej mocnym ciele fizyczne cierpienie, kiedy ledwo powłócząc nogami, wstawała z niewy­godnego krzesła i brała z podłogi miskę, by mó do niej wy­pluć strzęp zepsutych wnętrzności. Potem wychodziła z domu z tą miską, szła za szopę, i to był jedyny moment wytchnienia - oddzielała się od jego bólu obowiązkiem uczynienia rzeczy konkretnej. Wszystko inne w tym czasie było na drugim pla­nie. Nawet zwierzęta, które karmiła tylko wtedy, gdy na krót­ko zasypiał. Robiła to w pośpiechu, w prawdziwie chorym, wymuszonym przez warunki nieustającym transie, bo tak nie­wiele miało to wspólnego nawet z nabytą przez lata rutyną. Był tylko krótki sygnał z mózgu, że należy coś zrobić, a zaraz za nim następny, żeby to zrobić natychmiast i wracać do łóż­ka chorego, zanim rozlegnie się kolejny krzyk. A potem, kiedy zmęczona nieludzko sama zatęskniła za snem, on budził się i woł o plaster przeciwbólowy. Albo żeby go zabiła.

- Zabij mnie - krzyczał - bo dłej tego nie wytrzymam.

Otwierała dopiero co opadłe powieki i nieprzytomnie roz­glądała się po pokoju.


- Ale jak? - pytała bezradnie. - Jak mam cię zabić?

- Normalnie, tak jak się zabija! - wyrzucał z wściekłcią. - Przez tyle lat nauczył się tylko karmić zwierzęta i wyrywać marchewkę z pola, trudno, żeby teraz wymagać od ciebie ta­kich rzeczy.

- Jakich rzeczy?

- Normalnych. Każdy człowiek to potrafi. Ty potrafisz tyl­ko rozmawiać ze zwierzętami.

Nie ma nic trudnego w mówieniu do zwierząt. Hodować je i uprawić ziemię to też żadna filozofia. Zwłaszcza kiedy jedno i drugie jest przyjemnością, jak dla niego wyplatanie koszy. I je­śli je miał na myśli, mówiąc, że niczego się przez tyle lat nie nauczyła, to nie ma się czego wstydzić, bo przecież próbowała.

Usiadła pewnego ranka pod szopą i oplotła wikliną szkie­let kosza. A on, kiedy to zobaczył, powiedział: „Jak można mieć tak duże, niezdarne ręce". Nie musiałwić, że jej ręce nie nadają się do niektórych delikatnych czynności. Z pew­nych rzeczy sama zdawała sobie sprawę.

Rozmawiać ze zwierzętami - to co innego. Są wdzięczne za każde słowo, jak wiklina jego dłoniom, kiedy wyprawiał z nią cuda. Wiele razy, obserwując ukradkiem, jak siedzi pod szopą, zastanawiała się, czy nie mówi do wikliny, że tak mu jest posłuszna. Ona by mówiła.

Przez siedem lat wyplatał kosze, a ona zajmowała się gospo­darstwem. Patrząc na jego pochylony kark i zręcznie poruszają­ce sięce, mówa do Kreski, żeby nie ogryzała młodych drze­wek wiśni, bo one tego nie wytrzymają. I Kreska to rozumiała. Szła na łą i ogryzała ogrodzenie z wierzbiny. Kiedy ogryzła je całkiem, ku uciesze kur, które z miejsca wykorzystały okazję, by wydostać się na drogę i tam podziobać coś świeżego, Matylda robiła nowe ogrodzenie. Było tak samo niezdarne i toporne jak jej ręce, ale od pewnych rzeczy nie wymaga się przecież subtel­ności, wystarczy, jeśli tylko spełniają swoją funkcję.

 

 

 

 

 

Czego innego wymaga się od płotu, czego innego od czło­wieka. Rozumiała to doskonale i chyba dobrze oceniła swoje możliwości, skoro przez siedem lat wszystko grało. Mateusz robił swoje, a ona swoje. Dni mijały, ciche i piękne. Ani się obejrzała, jak minęły miesiące i lata. Czy nie tak miało być? Od samego początku, od pierwszego dnia, kiedy przywió tu, pokazał Wzgórze i powiedział:

- Dziadek wyplatał kosze, ojciec wyplatał kosze i ja bę to robił do końca życia, bo nie widzę innego wyjścia. Znajdź so­bie jakieś zajęcie, tylko mi nie przeszkadzaj, bo nie lubię, jak mi ktoś przeszkadza.

Matylda kiwnęła tylko głową, bo już w drodze powiedział, żeby odzywała się jak najrzadziej.

- Masz taki mocny głos...

Zwierzętom to nie przeszkadzało. Patrzyły jej w oczy ze zwie­rzę miłcią, kiedy się do nich zwracała. Nawet głupie kury le­piej niosły, jeśli z rana wygłosiła przed kurnikiem jeden ze swych krótkich monologów na temat braku deszczu czy jego nadmiaru. W końcu do kogoś musiała mówić. I nie było to pozbawione sen­su, jeśli zaraz z wdzięczności siadały w gniazdach, a potem rados­nym wrzaskiem oznajmiały, że już po wszystkim. Brała koszyk, jeden z tych, które swymi zręcznymi rękoma wypló Mateusz, i po kolei wybierała jajka z gniazd, nie mogąc się nachwalić i na­dziwić, jakie mądre te kury, jakie kochane i pożyteczne.

Każde jajko wyjęte z gniazda i każ wyrwaną z pola mar­chewkę obracała w rękach z jednakowym szacunkiem. Z ta­kim samym szacunkiem traktowała wszystkie swoje zwierzę­ta i każdy skrawek uprawianego pola. Gdyby nie zwierzęta i pole, oboje umarliby z głodu. Mateusz za swe ciężko zapra­cowane, można powiedzieć: wyplecione, pieniądze nie kupo­wał prawie nic prócz wikliny i chleba. Nie dziwiła się i nie buntowała. Wszystko inne: jajka, mleko i mięso dawały zwie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin