Curnyn Lydia - Polowanie na meza.doc

(1033 KB) Pobierz
Lynda Curnyn

LYNDA CURNYN

 

 

 

 

Polowanie na męża czyli teoria szczelnej przykrywki

Tytuł oryginału: Engaging Man

(tłum. Iwona Maura)

2005


Drogie Czytelniczki,

Przedstawiamy Wam kolekcję bestsellerów literatury kobiecej ostatnich lat. Seria literatura w spódnicy” to znakomite tytuły i najlepsi autorzy. To książki, które zdobyły już serca wielu milionów kobiet. Cieszymy się, że dołączyłyście do ich grona.

Miłej lektury

Lynda Curnyn

 


 

 

 

 

 

Książka ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, miejsca, organizacje i zdarzenia są tworem wyobraźni autorki lub zostały użyte całkowicie fikcyjnie. Jakiekolwiek podobieństwo do zdarzeń, organizacji, osób - żyjących czy zmarłych - jest zupełnie przypadkowe.


Teoria szczelnej przykrywki oraz pokrewne teorie męskich zachowań

 

Wszystko zaczęło się od wysłuchania wiadomości nagranej na moją sekretarkę.

- Nie uwierzysz. Żenię się - usłyszałam dobrze znany głos. To był Josh, mój były chłopak, a obecnie - jak się okazało - czyjś narzeczony.

Nie żebym kiedykolwiek miała ochotę wyjść za Josha - faceta, który czuł nieodparty wstręt do nici dentystycznych. Czy człowiek prehistoryczny czyścił zęby nićmi dentystycznymi? - odpowiadał mi, kiedy się o to kłóciliśmy. Czy człowiek prehistoryczny dożył dzisiejszych czasów? - rzucałam z furią. Nasz związek rozpadł się po sześciu miesiącach. Oznajmiłam wtedy Joshowi, że nie wyobrażam sobie życia z nim za czterdzieści lat, bo nie mogłabym znieść widoku jego sztucznej szczęki na szafce nocnej przy łóżku. Zrozumiał, że sytuacja jest krytyczna i oświadczył zrezygnowanym głosem, że dobrze, zacznie czyścić zęby nitką. Ale było już za późno. Atmosfera romansu rozwiała się jak dym.

A teraz zamierzał się ożenić. Z kimś, kogo poznał zaledwie trzy miesiące po naszym zerwaniu cztery lata temu. I bynajmniej nie był to mój pierwszy były chłopak, który wybrał tę opcję. Przed Joshem był Randy. Jemu zagrano Marsza weselnego zaledwie sześć tygodni po naszym dramatycznym i obficie skropionym łzami rozstaniu. Jeszcze wcześniej był Vincent - moja pierwsza miłość. Ten jest żonaty co najmniej od dziesięciu lat. Moja mama, która mieszka w sąsiedztwie jego mamy w Marinę Park w Brooklynie i bardzo dba, żebym była zawsze dobrze poinformowana, powiedziała mi niedawno, że Vincent i jego żona spodziewają się trzeciego dziecka.

Kiedy jeden były chłopak się żeni, można się śmiać. Przy drugim - nerwowy dreszcz przebiega ci po plecach. Ale przy trzecim...?!

Wtedy dziewczyna zaczyna traktować to osobiście. Czyli zaczyna się zastanawiać, co jest z nią nie tak, skoro żaden facet nie chce wyegzekwować sporych sum pieniędzy w imię dozgonnej miłości.

- Zjawisko szczelnej przykrywki - powiedziała zagadkowo Michelle, kiedy doprowadzona do ostateczności zwierzyłam się jej, że posłałam do ołtarza kolejnego mężczyznę.

- Zjawisko szczelnej przykrywki? - Spojrzałam na nią osłupiała i czekałam, aż odkryje przede mną skarby mądrości, dzięki czemu być może mój świat przestanie chwiać się w posadach.

Było nie było, Michelle, moja przyjaciółka z sąsiedniej ulicy na Marinę Park, nie zmarnowała tych czterech lat, które ja poświęciłam studiom na kierunku zarządzania (z czego notabene nie zamierzałam już robić użytku). Zdążyła bowiem dorobić się męża, domu i pierścionka z brylantem wielkości stanu New Jersey.

- Scenariusz jest zawsze taki sam - ciągnęła Michelle.

- Męczysz się ze słoikiem, żeby go otworzyć, a przykrywka ani drgnie. Możesz jednak być pewna, że każda następna osoba, która się do tego weźmie, wcale nie będzie się wysilać. Wystarczy, że dotknie tej cholernej przykrywki, a ona - pach! - odskakuje jakby nigdy nic. Tylko dlatego, że wcześniej ty próbowałaś ją podważyć albo odkręcić! Myślisz, że Jennifer Aniston - nawet z tą swoją śliczniutką fryzurą - złapałaby tak łatwo Brada Pitta, gdyby nie czynnik o nazwie Gwyneth Paltrow? Nigdy! A jak było ze mną i Frankiem? Frank został mężem Michelle siedem lat temu. Dał się złapać zaraz po swoim dramatycznym rozstaniu z Rosanną Cuzio, królową naszego balu maturalnego. Po głębszym przemyśleniu musiałam przyznać Michelle rację. Teoria miała sens. W związkach z Joshem, Randym i Yincentem odgrywałam czysto instrumentalną rolę. Oczyściłam przedpole i każda następna dziewczyna bez trudu wymogła na nich małżeńską przysięgę. A niech to! W ramach wdzięczności mogły przynajmniej poprosić, żebym została druhną na ich ślubach! A ja tymczasem byłam tylko eksdziewczyną ich narzeczonego, która dostawała zaproszenie na ślub lub nie - w zależności od tego, na ile panna młoda była pewna uczuć przyszłego męża.

Dzięki teorii Michelle spojrzałam świeżym okiem na Kirka, mojego aktualnego chłopaka. Byliśmy ze sobą od roku i ośmiu miesięcy - to mój rekord, o ile nie brać pod uwagę związku z Randym. Tworzyliśmy bardzo sympatyczną parę. To znaczy Kirk i ja. Dostawaliśmy nawet wspólnie adresowane zaproszenia na różne imprezy, co jest najlepszym dowodem na to, jak serio traktował nas świat. Ciekawe, czy Kirk zaprosi mnie kiedyś na swój ślub, czy może...

- Kirk, kochanie... - zaczęłam jeszcze tego samego wieczora.

Leżeliśmy już w łóżku. Przed nami połyskiwał niebieskawym światłem telewizor, a perspektywa miłosnych uniesień wisiała w powietrzu jak niezadane pytanie.

- Uhm? - mruknął, nie odrywając oczu od policyjnego serialu, który całkowicie zajął jego uwagę.

- Twoja poprzednia dziewczyna... Susan, prawda?

- Tak - zerknął na mnie z wyraźną trwogą, przeczuwając, że szykuje się jedna z tak zwanych poważnych rozmów, których mężczyźni szczerze nienawidzą.

- Chyba długo byliście ze sobą, nie? Ponad rok. A może nawet dwa?

- Trzy i pół - odpowiedział, wzruszając ramionami, co sprawiło, że teraz ja zaczęłam umierać ze strachu.

Stało się jasne, że wpływam na bardzo niebezpieczne wody. Mimo to brnęłam dalej.

- I nigdy nie zdarzyło się wam rozmawiać o... małżeństwie?

W tym momencie Kirk zaśmiał się ponuro.

- Nie zdarzyło? Chyba żartujesz! A z jakiego powodu się rozstaliśmy? W pewnej chwili postawiła mi stare jak świat ultimatum - albo bierzemy ślub, albo się rozstajemy. - Parsknął z irytacją. - Chyba nie muszę dodawać, że wybrałem rozwiązanie numer dwa.

A zatem wszystko było jasne. Przytuliłam się do Kirka, pozwalając mu wrócić w stan transu, w który wprawiały go policyjne przepychanki. Chyba niewiele stracił, bo na ekranie gliniarze wciąż zakładali kajdanki głównemu przestępcy.

Sytuacja przedstawiała się następująco: skoro Susan próbowała podważyć przykrywkę, mnie powinno udać się ją otworzyć. A jeśli tak - jeszcze w tym roku mogę być mężatką. A niech to!

Żeby to uczcić, następnego dnia umówiłam się na lunch z Grace, moją najlepszą przyjaciółką. Było to nie lada jakie osiągnięcie, gdyż nie dość że Grace miała bardzo wysokie stanowisko i pracowała od rana do nocy, to resztę czasu spędzała ze swoim szalenie wymagającym chłopakiem. Robiąc ustępstwo na rzecz jej gorączkowej bieganiny, postanowiłam, że zjemy w restauracji odległej zaledwie dwie przecznice od jej biura, na rogu Park Avenue i Wschodniej Pięćdziesiątej Czwartej Ulicy.

Grace nie miała pojęcia, że spotkałyśmy się w celu uczczenia czegokolwiek, więc musiałam jej to uświadomić.

- Złóż mi gratulacje. - Uniosłam kieliszek z wodą mineralną. - Wychodzę za mąż.

- Co?! - Wybałuszyła na mnie oczy z jawnym niedowierzaniem, potem przeniosła wzrok na serdeczny palec mojej lewej dłoni, na którym rzecz jasna nie było żadnego pierścionka.

- Nie teraz. Ale kiedyś - wyjaśniłam.

Uniosła oczy do góry i pokręciła głową z politowaniem.

- Gratuluję - powiedziała.

Tylko Grace umie parsknąć ci śmiechem prosto w twarz w podobnej sytuacji. Jest jedyną znaną mi kobietą w wieku trzydziestu trzech lat, która zupełnie nie przejmuje się tym, że nie ma jeszcze na palcu obrączki. Ale Grace jest najsilniejszą i najbardziej niezależną osobą, jaką znam. Zresztą zawsze ma pod ręką jakiegoś superprzystojnego chłopaka... A o pracy nawet nie wspomnę. Grace jest dyrektorem handlowym w firmie Roxanne Dubrow Cosmetics. Tak, tak. Nie pomyliłam się. Chodzi dokładnie o tę samą firmę, która sprzedaje kosmetyki tylko u Saksa na Piątej Alei.

W podstawówce Grace przez chwilę chodziła z moim bratem Sonnym, ale wtedy jeszcze nie byłyśmy przyjaciółkami. Zaprzyjaźniłyśmy się dopiero w szkole średniej, a dokładnie po tym, kiedy Grace wyrwała mnie z łap wielkiej dziewuchy o imieniu Nancy, która postanowiła rozbić moją głowę o cementowy mur tylko dlatego, że byłam od niej o połowę mniejsza i lżejsza o jakieś dwadzieścia kilo. Grace, smukła blondynka o żelaznym charakterze, podeszła do Nancy i po prostu kazała jej spadać. To wystarczyło, bo wszyscy czuli przed nią respekt. Ja oczywiście też. Tym większy, że postanowiła się ze mną zaprzyjaźnić. Paczka jej przyjaciółek z dziewiątej klasy nie była uszczęśliwiona, kiedy zaczęłam pętać się wśród nich. Ale zbyt im zależało na Grace, żeby głośno protestować.

- Grace, czy ty nigdy się nie martwiłaś? No wiesz, że zostaniesz sama? - zapytałam, wypatrując na jej twarzy choćby najmniejszej oznaki słabości.

Ale ona wzruszyła tylko ramionami.

- W tym mieście kobieta może mieć wszystko, co zechce. Pod warunkiem, że gra fair.

Łatwo mówić takie rzeczy, kiedy jest się wysoką, pociągającą blondynką o perfekcyjnych rysach twarzy i jedwabistych, krótko ostrzyżonych włosach, rozwichrzonych przez pierwszorzędnego fryzjera. Grace jest najzwyczajniej w świecie piękna, podczas gdy ja... Ja zawsze byłam (i wciąż jestem) „tą małą Angie Di Franco” - metr pięćdziesiąt osiem wzrostu, czarne, kręcone włosy, nie poddające się żadnym produktom do pielęgnacji, oraz uda, które już teraz grożą, że pewnego dnia upodobnią się do ud mojej mamy. Westchnęłam ciężko.

- Czy myślałaś kiedyś, że ty i Drew... no wiesz...? - Bardzo chciałam wiedzieć, czy Grace wyobraża sobie czasami swojego obecnego chłopaka w roli przyszłego męża.

- Jasne. Każda dziewczyna o tym myśli.

Ulżyło mi. To znaczy, że nie jestem jedyną trzydziestolatką histerycznie skupioną na kwestiach małżeńskich. A przecież Grace była z Drew zaledwie od roku - całe osiem miesięcy krócej niż ja z Kirkiem.

- Ale małżeństwo to nie wszystko. - Grace machnęła lekceważąco ręką, nie wykazując dalszego zainteresowania tematem.

Przyznałam jej rację dopiero następnego dnia, jadąc bladym świtem do pracy. Rzeczywiście, małżeństwo to nie wszystko. Szczególnie teraz, kiedy mam co robić. Trzeba bowiem wiedzieć, że jestem aktorką, i to aktorką zawodowo czynną, przynajmniej w tej chwili. To nie byle co! Mam stałe zajęcie dzięki Rośnij zdrowo. Wprawdzie jest to tylko gimnastyczny program dla dzieci, nadawany przez telewizję kablową, ale - jak wykazują sondaże - ma on stałą, chociaż niezbyt liczną publiczność, złożoną z rodziców z wyższej klasy średniej i dzieci, które rodzice ci pragną kształtować. I to dosłownie.

Dzięki Rośnij zdrowo nabieram doświadczenia w pracy przed kamerą. Pewna agencja teatralna, w której zamierzałam się zarejestrować, odmówiła współpracy ze mną, motywując to moim brakiem takich doświadczeń. Mój udział w licznych przedstawieniach wystawianych przez teatry niezawodowe nie był dla nich dostateczną rekomendacją. Ciekawe, co powiedzą teraz, kiedy już od pół roku pojawiam się na ekranie, wykonując skłony, podskoki i przewroty z grupą sześciolatków?

Szybko wciągnęłam żółty trykot i jasnoniebieskie rajstopy, w których pojawiam się na wizji, i z kubkiem kawy w dłoni wkroczyłam do studia. Nie da się przeżyć bez kawy, kiedy człowiek wstaje o piątej rano. Największą niedogodnością tej pracy jest pora nagrywania programu. Zaczynamy punktualnie o szóstej, gdyż tylko o tej godzinie stacji udało się wynająć studio.

- Cześć, Colin! - zawołałam do kolegi, z którym wspólnie prowadziliśmy program.

Podniósł głowę znad książki i uśmiechnął się do mnie szeroko. Colin to jedyny znany mi człowiek, który potrafi szczerze się uśmiechać o szóstej rano. Taką już ma naturę. Jako gospodarz programu jest naprawdę świetny. Dzieciaki go uwielbiają. Ja też, chociaż znam go dopiero od sześciu miesięcy. Jest miły, wesoły, wrażliwy i świetnie radzi sobie z dziećmi. Co więcej - jest wysoki i przystojny, z twarzą jak wyciosaną dłutem rzeźbiarza. Do tego ma niebieskie oczy i długie rzęsy i zawsze jest ostrzyżony według ostatniej mody. Idealny materiał na przyszłego męża. Sama umówiłabym się z nim na randkę, zanim ożeni się z inną - gdyby nie był gejem. Niestety.

- Co czytasz? - Pochyliłam się, żeby podejrzeć tytuł książki.

Wydawał się nieco zmieszany, pokazując mi okładkę grubego, zaczytanego tomu zatytułowanego Wychowanie dzieci. Problemy i wyzwania.

- Pomyślałem, że mogę tu znaleźć coś, co się nam przyda. W programie.

Wybuchnęłam śmiechem.

- Colin, mamy dbać o ich kondycję, nie o wychowanie.

- Wiem, wiem. Ale sama widziałaś, jakie potrafią być rozhukane.

Uśmiechnęłam się do niego. Colin traktował poważnie pracę w Rośnij zdrowo. Ja - niekoniecznie. Do dziś nie mogę zrozumieć, jakim cudem ktoś, kto tak jak ja nigdy w życiu nie zawracał sobie głowy żadnymi ćwiczeniami, gimnastykuje się teraz pięć dni w tygodniu i namawia do tego dziesiątkę rozespanych dzieci.

- Wszyscy na miejsca! - zawołała Rena Jones, nasza producentka, i spojrzała na nas z naganą. Właściwie spojrzała na mnie, bo i ona, podobnie jak wszyscy, uwielbiała Colina. Mnie zaledwie tolerowała. Chyba dlatego, że ceniła punktualność, a ja - oględnie mówiąc - nie.

Stanęliśmy z Colinem przed kamerą. Uśmiechnęłam się przepisowo i zaczęliśmy nasz trzyminutowy wstęp, w którym zachęcaliśmy do wygibasów w imię zdrowia grupę demograficzną najmniej zagrożoną nadwagą i chorobami układu krążenia.

Dobre zdrowie to wyłącznie kwestia dobrych nawyków - mawiała Rena, kiedy ktoś (zwykle byłam to ja) wspominał, że sześciolatki nie potrzebują jeszcze treningu sercowo-naczyniowego.

Muszę jednak przyznać, że ta codzienna harówka dostarczała mi również satysfakcji. Od pierwszych taktów muzyki nogi same zaczynały mi chodzić. Zaczynaliśmy z Colinem od krótkiego tanecznego układu - na rozgrzewkę. Potem następowała seria przysiadów, skoków, wymachów w choreografii Reny. Bez najmniejszej przykrości wykonywałam wszystkie ćwiczenia, wykrzykując słowa zachęty do dziesięciorga maluchów podskakujących przed nami. Dzieciaki dawały z siebie wszystko pod bacznym okiem rodziców, którzy siedzieli z boku i obserwowali ich wyczyny z mieszaniną dumy i strachu, że któraś z pociech potknie się, upadnie i, nie daj Boże, w wyniku kontuzji zostanie przedwcześnie usunięta z programu. Grupy zmieniały się co sześć tygodni, a rodzice robili co w ich mocy, żeby wydeptać dzieciom udział w jednym cyklu zajęć.

Praca w Rośnij zdrowo miała jeszcze jeden plus. Kończyła się dokładnie po trzydziestu minutach. Wówczas to, ukrywając starannie westchnienie ulgi, które na użytek małych akrobatów nazywałam głębokim oddechem rozluźniającym, wykonywałam ostatni skłon i przy wtórze oklasków prowadziłam szczęśliwą trzódkę do ukłonów.

- Spędzasz wieczór z Kirkiem? - zapytał Colin, kiedy szliśmy do mikroskopijnej przebieralni wydzielonej w kącie studia.

Colin z wyraźną satysfakcją obserwował mnie i Kirka. Sam był zdeklarowanym monogamistą i wciąż jeszcze lizał rany po swoim rozstaniu z Tomem, do którego doszło dwa miesiące wcześniej. Fakt, że są jeszcze na świecie ludzie żyjący szczęśliwie w monogamicznych związkach, wyraźnie dodawał mu otuchy w ciężkich chwilach.

- Jasne - odpowiedziałam z przekonaniem. Mój związek osiągnął stadium, w którym nie ma się żadnych wątpliwości.

Jednak jeszcze tego samego dnia okazało się, że Kirk najwyraźniej nie podziela mojego przekonania.

Od poniedziałku do piątku spędzałam u niego praktycznie wszystkie noce - nie tylko dlatego, że jego mieszkanie znajdowało się znacznie bliżej studia. Po prostu lubiliśmy być ze sobą w każdej wolnej chwili - nawet we śnie, bo Kirk miał skłonności do wczesnego zasypiania. Oprócz tego pobyt w jego kawalerce był dla mnie wytchnieniem po życiu w zagraconym do niemożliwości dwupokojowym mieszkaniu, które dzieliłam z Justinem. Justin był moim najlepszym przyjacielem zaraz po Grace.

U Kirka panował idealny porządek. Wyprasowane koszule leżały w komodzie w równych stosikach, a filmowe plakaty na ścianach nigdy się nie przekrzywiały (tak, oboje kochaliśmy kino, chociaż Kirk miał predylekcję do horrorów, a ja wolałam klasykę oraz wszystko z Melem Gibsonem). Łazienkowa szafka, przed którą właśnie stałam, szorując zęby, też była wzorcowo zagospodarowana. Próbowałam kiedyś zastąpić leżący tam zestaw do golenia w eleganckim etui - prezent od poprzedniej dziewczyny Kirka - tuzinem jednorazówek Gillette. Bezskutecznie. Ja trzymałam tam anty histaminę - konieczną, gdyż wystarczyło trochę pyłków, kurzu czy pleśni, żeby doprowadzić mnie do ataków duszności.

Wyplułam resztki pasty i starannie opłukałam umywalkę, żeby przywrócić porcelanie jej porcelanową perfekcję, i w podkoszulku Kirka i jego bokserkach (lewa dolna szuflada\ komody) wróciłam do sypialni.

Kirk leżał na łóżku z laptopem na kolanach i z uwagą wpatrywał się w ekran, pokryty rządkami niezrozumiałych znaczków.

- Koniec pracy. Pora na chwilę zabawy! - zawołałam, moszcząc się obok niego.

- Jeszcze minutkę, maleńka - uśmiechnął się do mnie znad ekranu z miną wskazującą, że rozumie moje intencje.

Sięgnęłam po Teatr i jego sobowtóra Artauda - swoją książkę dyżurną - i otworzyłam na stronie piątej, na której otwierałam ją już co najmniej sześć razy z rzędu - i zaczęłam czytać. No, może to za dużo powiedziane. Po kilku linijkach przeniosłam wzrok na profil Kirka, jako że obserwacja jego profilu należała do moich ulubionych zajęć. Dzisiaj skupiłam się na brwiach, w tej chwili lekko zmarszczonych, gdyż Kirk z uwagą wpatrywał się w ekran. Nie drgnęła mu nawet powieka.

Umiejętność koncentracji w najbardziej niesprzyjających okolicznościach była cechą, którą podziwiałam u niego od samego początku. Nie wiem, jak on to robi, bo ja na przykład przestaję zachowywać się jak człowiek myślący, kiedy w grę wchodzi seks. Prawdę mówiąc, zwróciłam uwagę na Kirka, ponieważ wykazywał zdumiewającą i całkowitą obojętność na płeć przeciwną. Działo się to w mojej drugiej pracy.

W ciągu dnia pracowałam na pół etatu w serwisie telefonicznym wysyłkowego katalogu Lee & Laurie, i w ten sposób zarabiałam pieniądze, których nie zarabiałam jako aktorka. Lee & Laurie korzystali z programów, które wypuściła na rynek firma Kirka, odpowiedzialna również za stałe uaktualnianie ich systemu. Właśnie dlatego w monotonnym pejzażu naszego biura pojawił się kiedyś Kirk.

Obecność przystojnego, ciemnowłosego mężczyzny o inteligentnym spojrzeniu, pełnych ustach i zdecydowanej szczęce podziałała na mnie jak ostroga na konia. Intrygował mnie tym bardziej, że nie zwracał uwagi na nikogo wokół.

Interesowały go jedynie rzędy cyferek i symboli, które wpisywał do naszych komputerów. Wpadłam od razu i na całego. Tak przynajmniej twierdzi Grace, do której dzwoniłam wtedy co chwila, donosząc o kolejnych, nieudanych próbach flirtu. Wymyślałam dziesiątki powodów, żeby zwabić go do swojego boksu - zepsuła mi się mysz, zablokowała klawiatura (winien był sezam z kanapki, którą jadłam na lunch, ale dzięki temu Kirk się do mnie uśmiechnął), nie rozumiałam zmian, które wprowadzał do systemu. Wszystko na nic. Pozwalałam sobie na głupawe, choć niewinne żarciki, stawałam na tyle blisko, żeby przypadkiem dotknąć jego ramienia, rzucałam w jego stronę promienne uśmiechy. Żadnego wrażenia.

- Mam obsesję na jego punkcie - oświadczyłam Grace po dwóch tygodniach nieudanych podchodów.

- Traktujesz to jako wyzwanie - odpowiedziała spokojnie. - Chcesz postawić na swoim.

Tak było, ale przyznałam jej rację dużo później, już po pierwszej randce, do której zresztą doszło dzięki niej.

- Po prostu zaproś go gdzieś, na litość boską - mruknęła zniecierpliwiona moimi jękami.

Kiedy przyjął zaproszenie, osłupiałam. I zakochałam się już na pierwszej randce. Kirk różnił się od facetów, z którymi umawiałam się wcześniej choćby tym, że stać go było na zapłacenie za naszą kolację. Miał plany na przyszłość. Mogłam go tylko podziwiać, kiedy mi się zwierzył, że marzy o założeniu własnej firmy komputerowej.

A jego ciało, które poznałam, gdy nasza znajomość przeszła w fazę bardziej intymną? Było wspaniałe.

Teraz czułam przy sobie jego ciepło i mogłam dotknąć gładkiej skóry okrywającej twarde mięśnie (siłownia cztery razy w tygodniu). Nie odrywając oczu od strony piątej, wtuliłam się w niego mocniej i czekałam. Kiedy uniósł się, odkładając komputer na szafkę nocną, zamknęłam książkę z trzaskiem. Ogarnęło mnie poczucie triumfu, które towarzyszy mi w takich chwilach nieodmiennie od dwóch lat. Możecie sobie mówić, że jestem nimfomanką! Mam to gdzieś.

Oddałabym wszystko za widok Kirka, który uśmiec...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin