Donna Carlisle
Jeźdźcy burzy
Przez otwarte drzwi wtargnął ostry, zimny powiew wiatru, wywołując zniecierpliwienie pięciu mężczyzn zebranych wokół telewizora stojącego w tak zwanym wspólnym pokoju. Meg weszła do środka, szybko zamknęła drzwi i zaczęła rozwijać kolejne warstwy opatulających ją szalików, zdjęła ośnieżone zimowe boty i postawiła przemarznięte stopy na gumowej macie leżącej tuż przy drzwiach. Czynności te wykonywała niezmiennie każdego ranka przez ostatnie dwa lata.
Koledzy nazywali to pomieszczenie wspólnym pokojem, zamiast zwyczajnie sekretariatem. I rzeczywiście, ta frontowa sala w Carstone Industries Adinorack na Alasce była miejscem, gdzie wszyscy pracownicy zbierali się, gdy akurat nikt nie miał nic do roboty. Posiadała wyposażenie typowe dla pokoju gościnnego – łóżka polowe, okryte tanimi pledami, kilka lichych wyściełanych krzeseł i telewizor. Jedynym sygnałem, że jest także miejscem pracy, było biurko stojące w pobliżu frontowych drzwi, zawalone plikami folderów, druków, okólników i pozostawionych bez odpowiedzi listów. Meg dostrzegła ogromny dzbanek z kawą i napełniła swój kubek. Nareszcie zrobiło się jej ciepło i przyjemnie.
– Dzień dobry, pani Forrest – przywitała ją Sadie, wchodząca właśnie przez obrotowe drzwi. Sadie zajmowała stanowisko o budzącej respekt nazwie: urzędnik organizacyjny, a tak naprawdę była zwykłą sekretarką. Obrotowe drzwi prowadziły do laboratorium i pokojów mieszkalnych. Sadie trzymała przed sobą wypełnioną listami torbę, która zdradzała prawdziwy charakter jej pracy.
– Samolot jest już gotów do startu – powiedziała Meg, skinąwszy nieznacznie głową. – Gdzie jest pilot?
– W kabinie radiooperatora z Joem. – Sadie posłała Meg niepewne spojrzenie znad otwartej torby i zaczęła wyrzucać jej zawartość na biurko, i tak prawie niewidoczne spod papierów.
– Hm, pani Forrest, myślę...
– W porządku – przerwała natychmiast Meg – powiedz mu, że będę gotowa do drogi za około godzinę. Chciałabym spakować jeszcze trochę rzeczy.
– Wzięła kilka kopert i zaczęła je szybko przeglądać.
– A zresztą nieważne, powiem mu to sama.
– Hej, Sadie, czy jest coś dla mnie? – zawołał jeden z mężczyzn siedzących przed telewizorem. Cała piątka obserwowała snującą się po ekranie Godzillę z takim zachwytem i uwagą, z jaką zagorzali fanatycy futbolu śledzą ostatni kwadrans meczu finałowego superligi.
– Poczta przychodzi o dziesiątej trzydzieści – odpowiedziała ostro Sadie. – Wiesz o tym doskonale.
Mężczyzna posłał jej szyderczy uśmiech i lekko pochylił się, trzymając w ręku filiżankę kawy.
– Nie próbuj się stawiać – odparł.
Meg skierowała chłodne spojrzenie w jego stronę, ale on, szyderczo szczerząc zęby, znów wpatrywał się w telewizor.
Meg zawsze irytował widok połowy personelu Carstone siedzącego przed telewizorem już o dziesiątej rano. Dziś jednak drażnił ją bardziej niż zwykle. Wydawało się jej, że koledzy postępują tak celowo, aby wyprowadzić ją z równowagi. Postanowiła nie dać im tej satysfakcji. Powoli zaczęła wybierać zaadresowane do niej listy i spokojnie zwróciła się do sekretarki:
– Pozwól, Sadie, że jako twoja szefowa po raz ostatni zadam ci służbowe pytanie.
Sadie spojrzała sponad sterty metodycznie układanej w alfabetycznym porządku korespondencji.
– Naturalnie, pani Forrest.
– Dlaczego – zapytała Meg – jeżeli dostajemy pocztę tylko raz w tygodniu, ty zawsze zalegasz z odpowiedziami?
Sadie spojrzała zaskoczona.
– Odpowiadam na listy tego samego ranka, gdy otrzymuję pocztę. Przecież pani o tym wie, pani Forrest.
– Owszem, odpowiadasz, ale na osobiste listy, pomijając służbową korespondencję. – Wskazała ręką na stos leżący nieporządnie na biurku. – Zapominasz, na czym polega twoja praca.
Sadie patrzyła na nią przez chwilę, jakby zupełnie nie rozumiała, o co chodzi. Wydała więc z siebie tylko uprzejme „och” i powróciła do sortowania listów.
Meg na chwilę przymknęła oczy. Byle do jutra, pomyślała. Już jutro opuści na zawsze to zapomniane przez Boga i ludzi, wiecznie mroźne pustkowie!
Już niedługo będzie leżeć na plaży w Waikiki i spędzi tam całe dwa tygodnie. Te myśli miały poprawić jej nastrój, tak się jednak nie stało. Zadała sobie pytanie – dlaczego?
Meg Forrest miała trzydzieści dwa lata i była jednym z najwybitniejszych inżynierów-konstruktorów Carstone Industries. Wysoka i szczupła, smukłość swej sylwetki utrzymywała bez najmniejszego wysiłku. Jej owalna twarz, duże brązowe oczy i zmysłowe, wyraziste usta podobały się mężczyznom, ale też często wprowadzały ich w błąd. Delikatna kobieca twarz sugerowała bowiem słaby charakter, a Meg miała silną osobowość. Kasztanowe włosy nosiła zwykle zaczesane za uszy, ale przez ostatnie dwa lata brak dobrego fryzjera sprawił, że pozwoliła im rosnąć swobodnie. Nie chcąc jednak wyglądać nieporządnie, spinała je w klasyczny węzeł z tyłu głowy. Odpowiadał jej ten nie rzucający się w oczy spokojny styl. Ktokolwiek popatrzyłby teraz na Meg Forrest, nie mógł się pomylić. W tym surowym uczesaniu wyglądała na szefa.
A jednak po dwóch latach kierowania Energy Research Station oczy pracujących tam mężczyzn wciąż nieuchronnie zatrzymywały się na jej tyłeczku. Modliła się o wyzwolenie z tego piekła już od momentu, kiedy samolot dotknął brudnego pasa startowego w odległym zakątku Alaski. Stało się to dwa lata temu; zaznaczyła ten „czarny dzień” w swoim kalendarzyku i od tej chwili liczyła dni i godziny, które pozostały do końca służbowego pobytu.
Nienawidziła osady, w której przyszło jej żyć.
Miała dość oglądania na co dzień monotonnego szeregu brzydkich chat ustawionych na skutym lodem i przewianym wiatrem niegościnnym obszarze, dość temperatury minus trzydzieści pięć stopni.
Miejscem wieczornych towarzyskich spotkań był „Blue Jay Bar and Grill”, gdzie jako główne danie serwowano kanapkę z wołowiną i serem. Pozostawała jeszcze „Brownie’s Video”, wypożyczalnia oferująca klientom ponad sto kaset, ale ani jeden film nie liczył mniej niż pięć lat.
W całej wiosce znajdowało się może ze dwadzieścia książek, w tym fachowe, techniczne pozycje, które zresztą Meg przywiozła ze sobą. Jej podwładni: inżynierowie, mechanicy, specjaliści i personel pomocniczy, czyli śmietanka wioskowej społeczności, byli to ludzie skłóceni z życiem i wzajemnie sobie nieżyczliwi.
Tak się żyło w Adinorack na Alasce, osadzie liczącej ogółem siedemdziesięciu pięciu mieszkańców.
Jutro będzie siedemdziesięciu czterech, pomyślała ponuro Meg, wieszając swój płaszcz i liczne szale na wieszaku w pobliżu drzwi obrotowych prowadzących do jej biura. Dlaczego nie czuję się szczęśliwa?
Adinorack nazywany był pieszczotliwie Przedsionkiem Piekła. Tę nazwę nadali mu ci straceńcy, którzy z powodu braku życiowego fartu musieli w nim mieszkać przez jakiś czas.
Osadę zbudowano dwadzieścia lat temu jako jedną ze stacji badawczych wojskowej bazy. Bazę w końcu zlikwidowano, ale wioska została i kiedy Carstone potrzebował odpowiedniego miejsca do przeprowadzenia testów, będących elementami rządowych badań nad sposobem wykorzystania alternatywnych energii, jego wybór padł na Adinorack.
Czy rzeczywiście była tam potrzebna obecność głównego inżyniera? Meg Forrest czuła się obowiązana czuwać, aby w zaprojektowanym przez nią systemie nie pojawiły się usterki. I musiała wytłumaczyć tym wszystkim gryzipiórkom, że jej wyjazd do Adinorack jest konieczny! Nadgorliwość okazała się podstawowym błędem, błędem, za który została ukarana.
Przez kilka pierwszych miesięcy po przyjeździe tutaj jej obecność była właściwie zbyteczna. Mechanicy i inżynierowie systematycznie budowali swoje konstrukcje, dzień po dniu, według planu. Meg pozostawało tylko rozglądanie się dookoła i wydawanie poleceń, których nikt nie chciał słuchać. Zresztą w dwa lata później też nikt jej nie słuchał.
Weszła do własnych pomieszczeń biurowych, które były równie nieprzytulne, jak reszta budynku. Postawiła na biurku filiżankę, położyła przed sobą korespondencję. I nagle zrozumiała prawdziwy powód swych mieszanych odczuć związanych z opuszczeniem Adinorack. W zadumie patrzyła na filiżankę z kawą.
To właściwie był kubek, lśniący połyskiem porcelany, z biegnącym wokół szlaczkiem i ozdobiony napisem: „As Przestworzy” wykonanym dużymi czerwonymi literami. Ten kubek z wyszczerbioną krawędzią... Szczerba powstała wówczas, gdy rzuciła kubkiem w niego... Jaki był powód wybuchu gniewu? Dziś już zupełnie nie pamiętała. Minęło sześć miesięcy, a ona wciąż piła z tego samego naczynia.
Przecież wiedział, że dziś wyjeżdża, musiał o tym wiedzieć i nawet nie zadzwonił, aby się pożegnać.
– Błąd numer dwa – wyszeptała do siebie.
Próbując się otrząsnąć z natrętnych wspomnień, które stawały się coraz bardziej dokuczliwe, usiadła za biurkiem i zagłębiła się w lekturze listów.
Nie było w nich nic szczególnie interesującego, nic, co mogłoby przyciągnąć jej uwagę. Zresztą cała zawodowa energia Meg wyczerpała się już tydzień temu, pochłonęły ją ostatnie prace związane z rządowym projektem. W korespondencji natrafiła na kartkę od ojca, który prosił, aby podała mu godzinę swego przylotu do Waszyngtonu, a wtedy zleci komuś, by wyszedł po nią na lotnisko. Zwrot „ktoś przyjdzie po ciebie”, zamiast po prostu „ja przyjdę”, wywołał u Meg lekkie zdenerwowanie. No oczywiście – generał był przecież człowiekiem tak zajętym! Nie mogła więc oczekiwać, że odstąpi od swego codziennego rozkładu zajęć i popędzi na lotnisko. Nie zrobiłby tego dla nikogo, nawet dla swojej dawno nie widzianej córki.
Większość przeglądanych przez Meg listów spoczęła w koszu na śmieci, kilka zostawiła dla Sadie, gdyż wymagały odpowiedzi. Kartkę od ojca schowała do torebki i oparłszy łokcie na biurku, małymi łykami popijała kawę błądząc nieobecnym wzrokiem po pokoju. Nic jej tutaj nie trzymało, dlaczego nie wyjechała wcześniej?
Pokój wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Tania, udająca drewno wykładzina, dwie stalowe szafki, stół kreślarski i czarna kanapa, na której spędziła wiele uciążliwych nocy, kiedy pogoda była zbyt niełaskawa, aby mogła wrócić do siebie, do mieszkania, które w gruncie rzeczy wydawało się równie niegościnne jak biuro. Jednak nie wszystkie noce spędzone tutaj pozostawiły tak niemiłe wspomnienia. Były też inne nocne godziny przeżyte na tej samej kanapce, kiedy nie dokuczała jej samotność...
Otworzyła oczy i spojrzała w kierunku okna. Okiennice były jak zawsze zamknięte, ponieważ widok zamarzniętej i jałowej ziemi mógł budzić w ludziach uczucie depresji. Teraz Meg rozchyliła je trochę i raz jeszcze popatrzyła na ponury pejzaż. Zamarznięte ślady opon w śnieżnej mazi, a gdzieniegdzie nagie spłachetki gruntu, z których wiatr zwiał resztki śniegu, dalej przykucnięty, niezgrabny budynek Blue Jay, przysłonięty nieco przez przerdzewiałą i niepotrzebną nikomu stację pomp, która powinna zostać zburzona już rok temu. Wszystko wokół tonęło w ponurym zmierzchu i nikomu nie przychodziło do głowy, że przecież jest już marzec i dni powinny być dłuższe.
– Ziemia północnego słońca – wyszeptała do siebie Meg i trzasnęła okiennicami. Na palcach jednej ręki mogła policzyć, ile razy widziała słońce, od kiedy się tu znalazła.
Poza tym zauważyła na wschodzie ciężkie ołowiane chmury, zwiastujące burzę i zazwyczaj znamionujące obfite opady śniegu. Naprawdę nie było powodu, aby tu pozostawać choćby chwilę dłużej. Każdy pilot dbający o swe dobre imię powinien odmówić lotu w czasie burzy śnieżnej, a ją czekał naprawdę niełatwy czterogodzinny lot do Juneau i Meg powinna wziąć to wszystko pod uwagę. Postanowiła natychmiast opuścić Adinorack.
On już z pewnością nie zadzwoni.
Zarzuciła torbę na ramię i ruszyła w kierunku radiostacji, zatrzymując się jeszcze na chwilę we wspólnym pokoju, gdzie ponownie napełniła kubek kawą. Tym razem nie zwróciła uwagi na porozumiewawcze i ukradkowe spojrzenia rzucane przez mężczyzn skupionych wokół telewizora.
– Jestem Meg Forrest – powiedziała stając w drzwiach pokoju mieszczącego radiostację – i jeśli paliwo zostało zatankowane, to chyba moglibyśmy lecieć. Zdaje mi się, że będziemy mieli trochę śniegu, dobrze byłoby uniknąć burzy.
W ciasnym pomieszczeniu, służącym także jako wieża kontrolna i stacja meteorologiczna, znajdowało się dwóch mężczyzn. Radiotelegrafista Joe siedział na swym stałym miejscu naprzeciw radia i ze słuchawkami opuszczonymi na szyję żartował z pilotem, który przysiadł na krawędzi biurka. Z chwilą wejścia Meg śmiech zamilkł i pilot powoli odwrócił się.
– To ty? – spytała cicho. – My się chyba znamy.
Meg znalazła się twarzą w twarz z Redem Worthingtonem, swym błędem numer dwa.
Tego mężczyznę rozpoznałaby bez trudu nawet z tyłu. Baseballowa czapeczka wciśnięta na faliste brązowe włosy, luźna czerwona wiatrówka z błyskawicznym zamkiem i niewymuszony wdzięk w sposobie trzymania głowy.
Nie mogło jej się przytrafić nic bardziej zaskakującego niż to spotkanie.
Już na pierwszy rzut oka wielu ludzi określiłoby twarz Reda jako przystojną lub co najmniej interesującą, ale Meg, wielokrotnie analizując jego oblicze, dawno doszła do wniosku, że tak naprawdę była to twarz zupełnie pospolita. Nie wyróżniające się niczym szczególnym rysy i zupełnie zwyczajne, jasnobrązowe oczy nie powinny zapadać w pamięć. Byłby przeciętnym facetem, gdyby nie szczery chłopięcy uśmiech, który powodował niespokojne bicie niejednego kobiecego serca, i gdyby nie to chmurne spojrzenie, dzięki któremu każda dziewczyna natychmiast byłaby gotowa wybaczyć mu wszystkie grzechy. W gniewie nazbyt energicznie zaciskał szczęki, ale umiał także patrzeć na kobietę ze zmysłową tkliwością, patrzeć tak, że prawie każda czuła się zniewolona i nie potrafiła mu się oprzeć. Tak, gdyby nie to wszystko...
Serce Meg mocno zakołatało. Jedno spojrzenie na Reda wystarczyło, żeby nagle straciła oddech – był przecież najwspanialszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkała.
Tymczasem jego oczy błądziły po postaci Meg. Swobodnie i bez skrępowania mierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Badał spojrzeniem okrągłość piersi rysującą się pod swetrem, kształt ud w obcisłych dżinsach. Nienawidziła tej bezpośredniości Reda i zarazem kochała go za nią.
Red uśmiechnął się kpiąco i pozdrowił Meg skinieniem dłoni, w której trzymał plastikowy kubeczek.
– No i cóż, pani Worthington – wycedził – jakoś żyję i jeszcze oddycham.
Meg patrząc w skupieniu na plastikowe naczynie powiedziała zimno:
– Wiesz, że niszczysz ten świat i żyjące na nim istoty.
Wzruszył ramionami i dalej popijał kawę.
Nie miała pojęcia, , skąd Red wziął się tutaj, wiedziała tylko, że jego twarz i kasztanowa czupryna, ujrzane niespodziewanie w tym pokoju, zupełnie zbiły ją z tropu. Zawahała się, następnie zamknęła drzwi kierując równocześnie wymowne spojrzenie na Joego. Joe nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat, był absolutnym geniuszem w sprawach elektroniki i młodzieńcem niezbyt bystrym, gdy chodziło o cokolwiek innego.
Joe z ogromnym zainteresowaniem przysłuchiwał się rozmowie i było jasne, że nic na świecie nie skłoni go teraz do opuszczenia swego stanowiska. To bez znaczenia, zdecydowała w końcu Meg. Przecież ona i Red nie mają sobie do powiedzenia niczego takiego, czego nie powinniby usłyszeć inni.
Przechodząc przez pokój starała się uspokoić i zapanować nad nie kontrolowanym biciem serca.
– Co ty tu robisz?
– To moja trasa, prawda? – Udawał zaskoczenie.
– Jakoś nie widywałam cię tu przez ostatnie sześć miesięcy – stwierdziła Meg. Jej puls powoli zaczął się uspokajać. Zwyczajny, całkiem zwyczajny facet, powtarzała w duchu.
Red uśmiechnął się znowu, trzymając przy ustach kubek z kawą.
– Czy mógłbym, kochanie, pozwolić ci odjechać bez pożegnania? Czy to chciałaś usłyszeć?
Myślała, że już całkowicie panuje nad sobą, ale serce nadal biło zbyt szybko, tym razem jednak powodem emocji był gniew.
– Oczywiście – odpowiedziała krótko. – Jesteś jedynym mężczyzną, który potrafi przelecieć pół kontynentu tylko po to, aby eskortować swą żonę w drodze do stolicy stanu, ponieważ pragnie ona złożyć tam pozew rozwodowy.
– Masz rację – odpowiedział – to istotnie jedyna sprawa, dla której warto przelecieć pół kontynentu.
Zacisnęła wargi.
Red wstał nagle i rozkładając szeroko ramiona zawołał:
– Chodź tu, Megan, i ze względu na pamięć dawnych dobrych czasów daj mi małego całusa.
Nawet nie drgnęła, gdy zbliżył się do niej. Jego żartobliwe słowa przywołały natychmiast tyle wspomnień. Broniła się przed tym, ale wciąż desperacko pragnęła Reda. Kiedy znalazł się tuż przy niej, wysunęła dłoń w geście protestu. Megan... Mój Boże, jak ja nienawidzę tego imienia, pomyślała. A przecież Red był jedynym, który mówiąc tak do niej nie wywoływał odruchu, aby uderzyć go w szczękę.
Stał teraz przed nią i bezczelnie się uśmiechał.
Patrzyła na Joego, który włożył słuchawki i gorliwie kręcił gałką aparatu radiowego. Jednak słuchawki nie całkiem zakrywały uszy i była pewna, że chłopak nie ma zamiaru stracić ani słówka z ich rozmowy.
– Zostawiłeś u mnie trochę rzeczy, zamierzałam ci je oddać, leżą na moich torbach – powiedziała Meg.
Red ponownie uniósł kubek z kawą.
– Nie zwykłem chodzić z torbami. Aha, przy okazji, co zamierzasz zrobić z samochodem? – zapytał od niechcenia.
Jak długo rozmawiał z nią tonem żartobliwym i kpiarskim, odczuwała podniecenie lub gniew, ale wtedy nie był jej obcy. Teraz to grzeczne, chłodne pytanie zupełnie ją pokonało. Zadał je, jakby rzeczywiście był przypadkowym znajomym. To chyba już koniec ich związku. Nie pozostało między nimi nic prócz zwykłej, banalnej uprzejmości.
Musiała przełknąć łyk kawy, inaczej nie zdołałaby wykrztusić z siebie ani słowa.
– Dancer obiecała go sprzedać.
– Być może ja go wezmę.
– Należna część z tytułu ślubnego kontraktu, co? – odcięła się Meg gwałtownie, zanim ugryzła się w język.
– Do diabła! Przecież powinienem coś dostać.
– O tak, należy ci się, za te lata absolutnego oddania.
– Hej, kochanie! Ja naprawdę byłem oddanym mężem.
– Nawet nie rozumiesz sensu tych słów!
– A ty rozumiesz?
– Przynajmniej próbowałam być dobrą żoną.
– Ty również nie znasz sensu niektórych słów. Mam nadzieję, że masz w swoich bagażach odpowiednio gruby słownik. Powinnaś się jeszcze wiele nauczyć, Meg!
– Nie będę więcej marnować życia dla ciebie, mój czas jest zbyt cenny.
– Marnowałaś ze mną życie, do licha! Podoba mi się to określenie. Nigdy przedtem nie powodziło ci się tak dobrze.
– Och, przepraszam, rzeczywiście masz rację. Pobyt na arktycznym pustkowiu jest przecież marzeniem każdej romantycznej dziewczyny. Ekscytujące wspólne oglądanie w telewizji meczu bokserskiego sprzed trzech tygodni.
– Nie musieliśmy tego robić wspólnie.
Twarz Meg była rozpalona, ręce kurczowo ściskały kubek. Najbardziej denerwowało ją to, że Red najwyraźniej bawił się tą rozmową i tylko udawał, że jest zagniewany. Wprawdzie jego oczy rzucały iskry i gdyby Meg starała się podnieść jeszcze bardziej temperaturę dialogu, z pewnością dorównałby jej temperamentem. Tylko że ta burząca krew w żyłach szermierka słowna nie kosztowała go wiele i to właśnie złościło Meg najbardziej. W słownych grach małżeńskich był zawsze lepszy od niej. Dlaczego mu na to pozwalała?
Z impetem postawiła kubek na brzegu biurka i powiedziała twardo:
– Ty, Red, jesteś jak nagłe pchnięcie.
– Nagłe pchnięcie? Jak ładnie to powiedziałaś, Megan. – Uniósł brwi, a jego oczy rozbłysły zadowoleniem. – Czy wiesz, że mówiąc coś takiego, zrobiłaś mi wielką frajdę?
– Tak... – zastanowiła się. – To jest to, do czego mnie redukujesz.
Wciąż śmiał się hałaśliwie. Dobrze, że odstawiła już swój kubek, inaczej z pewnością rzuciłaby nim znowu.
Przypomniała sobie o Joem, który przyglądał im się z coraz większym zainteresowaniem.
– Mam nadzieję, że zaspokoiłeś dostatecznie swoją ciekawość, Joe. Teraz wywołaj Juneau i przekaż im trasę naszego lotu. Poczekam na zewnątrz.
Joe spojrzał na Reda, jakby szukając u niego pomocy. Red pocierał dłonią podbródek i uśmiechał się nieznacznie.
– No cóż, trzeba będzie powiedzieć... – mruknął.
Meg patrzyła na niego wyzywająco.
– Nie próbuj ze mną swoich gierek, Redzie Worthington. Wolałabym spędzić dwa tygodnie w klatce z olbrzymią iguaną, niż cztery godziny w samolocie z tobą, musimy jednak lecieć do Juneau. Dobrze wiedziałeś, co robisz, kiedy decydowałeś się na ten lot. Nie wykręcaj się! Bierz swój płaszcz, czapkę i chodźmy.
Meg trzymała już rękę na klamce, gdy głos Reda zatrzymał ją.
– Najdroższa, wiesz, że pragnę twojej obecności w równym stopniu jak ty mojej, jednak wydaje mi się, że będziemy mieli trochę kłopotu z naszym lotem.
Odwróciła się i spojrzała na niego. Jakież to złe wiadomości pragnie jej przekazać?
– Wydaje mi się, że mały burzowy front przesuwa się tu z północy i dlatego wszystkie loty z Juneau zostały odwołane.
Powiedział to z taką satysfakcją, że nagle zapragnęła go udusić.
– Niestety, kochanie, musimy tu zostać razem przez jakiś czas.
Meg nie mogła uwierzyć, że prawie godzinę temu czuła żal na myśl o opuszczeniu tego miejsca i szukała sposobu, aby odwlec moment odjazdu – w nadziei, że Red zadzwoni. Teraz, gdy zjawił się w Adinorack osobiście, wiedziała, że nie powinna tu zostać ani minuty dłużej.
Dlaczego próbuje ją zatrzymać? Sam jest szalony, więc chce, abym i ja również nie była normalna, pomyślała.
Przeszła przez pokój i chwyciła dokument, na którym Joe na bieżąco nanosił informacje dotyczące pogody. Uważnie przebiegła wzrokiem papier. Niskie ciśnienie... silne wiatry... duże opady śniegu.
– Sami to spreparowaliście – rzuciła patrząc oskarżycielsko znad arkusza na obu mężczyzn.
– Ależ co pani mówi, pani Worthington – zaprotestował Joe.
– Forrest, nazywam się Forrest – odpowiedziała krótko.
– Jeszcze nie – przypomniał jej łagodnie Red.
Nerwowo krążyła wokół krzesła Joego i wpatrywała się w ekran radaru. Mogła już nawet rozpoznać wyraźny punkt na ekranie oznaczający burzowy front.
Odwróciła się do Reda.
– No dobrze, nawet jeśli to prawda, to w czym problem? Burza jest o jakieś dwie godziny stąd! Latałeś w trudniejszych warunkach, zrobiłeś przecież te cholerną karierę, pilotując samoloty podczas gorszej pogody niż ta. Dlaczego teraz chcesz opóźnić lot? Zabier...
marzenka2100