21.37 - Mariusz Czubaj.txt

(454 KB) Pobierz
MARIUSZ C Z U B A J



21:37





Symbole nieczystości są równie nieodzowne

jak uĹĽycie czerni w rysunku.

I dlatego właśnie w świętych miej­scach

i świętym czasie odkrywamy

też niekiedy sakra­lizację rozkładu.



Mary Douglas, Czystość i zmaza,

przeł. Marta Bucholc, Warszawa 2007.





Pewne rodzaje zła służą

wprawdzie wyĹĽszym formom dobra,

moĹĽliwe jest jednak, ĹĽe istnieje

takie zło, które nie daje się włączyć

w żaden system dobra i do które­go

jedynym praktycznym stosunkiem

jest tylko milczÄ…ce poddanie siÄ™

lub zgoła nie branie go pod uwagę.



William James, Doświadczenia religijne,

przeł. Jan Hempel, Kraków 2001.





Prolog



To był sen. Tylko sen. A on za chwilę wybudzi się z tego koszmaru.

Śniło mu się, że ma piętnaście lat, spędza wakacje nad morzem i uczy się pływać pod wodą. To były ostatnie wa­kacje, gdy żył jeszcze ojciec. Ostatnie szczęśliwe miesiące w jego życiu. Najpierw dwadzieścia metrów po powierzch­ni fal, później tyle samo albo jeszcze więcej na bezdechu w zanurzeniu. Tak długo, jak się da. Dopóki ból w płucach nie zacznie kłuć niczym wbijane w ciało igły. Dopóki pulso­wanie krwi nie rozsadza skroni. Do chwili, gdy strach nie zacznie paraliżować ruchów. Bo to strach, powtarzali mu podczas morderczych treningów, ostatecznie to strach za­wsze zabija. Dlatego im więcej umiesz, tym mniej się boisz.

Tym razem było jednak inaczej. Przecenił swoje możli­wości. Zszedł zbyt głęboko i teraz musi czym prędzej wy­płynąć. Niebieskie plamy w szarym, metalicznym odcieniu stawały się jaśniejsze i układały w jednolity, monotonny obraz. Wynurzał się. Za chwilę wszystko wróci do normy. Wyrówna oddech. Zobaczy bezchmurne niebo. Może ujrzy w oddali zarys dwóch łodzi z białymi żaglami.

Niebieska płaszczyzna pękła na setki kawałków, niczym tłuczone lustro. W oczach wirowały wielobarwne punkciki.

Poczuł, że piecze go skóra na policzku. W jednej chwili od­zyskał świadomość.

Już wiedział, że to nie był sen. Że nie jest nad morzem.

Coś znacznie gorszego od sennego koszmaru działo się na jawie.

Pastelowe niebo przemieniło się w niechlujnie pomalowa­ną ścianę, z której gdzieniegdzie obłaziła farba, odkrywając fakturę starych desek. Zamiast białych żagli zobaczył białka oczu z nitkami popękanych naczynek.

Zobaczył oczy szaleńca.

Ĺapczywie zaczerpnÄ…Ĺ‚ powietrza, ale nie poczuĹ‚ ulgi. ZakrztusiĹ‚ siÄ™.

Bał się. Jednak to nie paraliżujący strach sprawił, że wy-trenowane ciało odmawiało posłuszeństwa. To nie strach przywiązał mu ręce do oparcia metalowego krzesła i nie on skrępował mu nogi.

Przekrwione oczy wpatrywały się w niego z uwagą sę­dziego, który przygląda się zamroczonemu ciosem bokse­rowi i ocenia zdolność do podjęcia dalszej walki. Mężczy­zna z wyraźnym ciemnym zarostem na twarzy wyprostował się i odsunął od krzesła. Chłopak napiął mięśnie i szarpnął. W odległości trzech metrów od siebie, na takim samym sta-rym ciężkim krześle ujrzał sobowtóra. Też był blondynem, ręce i nogi miał tak samo związane, a na ustach - ten szcze­gół ich jednak różnił - szarą taśmę pięciocentymetrowej szerokości, jaką okleja się paczki na poczcie. Mężczyzna jednym ruchem zerwał taśmę. Zabrzmiało to jak trzask ła­manej gałęzi.

SobowtĂłr krzyknÄ…Ĺ‚.

- Ciii... - Mężczyzna przyłożył palec do ust. - Nie lubię krzyku. Przyzwyczajony jestem do ciszy. Chyba tak samo jak wy. - Pogłaskał sobowtóra po głowie. Chłopak wygiął szyję i popatrzył na oprawcę z odrazą.

Szaleniec zaśmiał się cicho.

- No chłopcy, ostatnia runda. - Krążył palcem wokół ust sobowtóra, gdzie powstał czerwony ślad. Pamiątka po gwałtownie zerwanej taśmie. - Chyba już wiecie, jak to jest tracić oddech. Powolne, bolesne, straszne męczarnie to nic. Najgorsze jest, że do końca wiecie, co się dzieje. Prawie do końca jesteście wszystkiego świadomi.

Rytmicznie zaciskał dłonie w pięść i rozprostowywał pal­ce. Przechadzał się między krzesłami, jakby wygłaszał wy­kład.

- Wszyscy, jak tu jesteśmy, wiemy, że wiedza bywa boles­na. Już biblijni praprzodkowie to wiedzieli, więc... - zawiesił głos.

- Więc kto jeszcze? - zapytał ostrym tonem. - Kto? Muszę to wiedzieć!

Chłopak patrzył na przemian to na swojego sobowtóra, to na pochylające się nad nim plecy mężczyzny. Poruszył dłońmi. Czuł, że więzy trochę się poluzowały, a między nadgarstkami i metalowym oparciem wytworzyła się wolna przestrzeń.

- Ja nic nie wiem... Naprawdę... Mówiłem już... Mówiliśmy już... Przysięgam... Proszę nas puścić. Nie powiem nikomu... Zniknę... Nikt się nigdy nie dowie... Bardzo proszę...

Głos chłopaka załamywał się.

Mężczyzna pokręcił głową zdegustowany. Przy każdym jego kroku lekko skrzypiała podłoga.

Nie dajesz mi wyboru. A ty - odwrócił się - popatrz na swojego kolegę. Nie szkoda ci go?

Nie czekał na odpowiedź. Wprawnym ruchem założył sobowtórowi na głowę torbę foliową, szarpnął i zacisnął. Przerażone oczy znikły zasnute parą. Głowa podrygiwała jak przy elektrowstrząsach. To wygląda jak instalacja - po­myślał chłopak. - Jakaś koszmarna pieprzona instalacja, jakich pełno w galeriach sztuki współczesnej. To musi być jakiś żart.

Drżała już nie tylko głowa. Cale ciało zaczęło podskaki­wać. Sportowe buty wystukiwały nerwowy rytm, jakiego nie powtórzyłby żaden perkusista na świecie. Chłopak za­czął się śmiać.

Mężczyzna nie spodziewał się takiej reakcji. Zesztywniał i puścił sobowtóra.

- Co? Co cię tak śmieszy?

Jeszcze moment - pomyślał chłopak. - Jeszcze moment i będę miał wolne ręce. Gdy pochyli się nade mną, złapię go za włosy i uderzę głową. Jak się uda.

- Jesteś psycholem, wiesz? Tandetnym psycholem. Dlacze­go to robisz? Przecież nas i tak nie zabijesz. - Zaśmiał się hi­sterycznie. Zakrztusił się śliną, która ściekła po szyi, i dostał

ataku kaszlu. - Jeszcze chwila. - Nawet jako świr pozostajesz miernotą. Naoglądałeś się Siedem i odbiło ci. Tak, masz rację: wiedza jest bolesna. Więc ciekawe, kiedy dotarło do ciebie, że

jesteĹ› miernotÄ…? No kiedy...

Zagadać. Dwadzieścia sekund i będę wolny. Potem wszyst­ko w moich rękach.

Mocne uderzenie w twarz oszołomiło go. Folia zacis­nęła się na głowie. Pociemniało w oczach. Ręce stały się ciężkie i bezwładne. Nadgarstki zetknęły się z chłodnym metalem.

Nagłe szarpnięcie sprawiło, że powróciło światło. Uścisk zelżał.

- Kto? Kto jeszcze? - usłyszał nad sobą glos, ale nie miał

siły odpowiedzieć.

Z jego ust dobywało się charczenie. Folia raz jeszcze naprężyła się na jego policzkach, czole i nosie.

- Lis wie o wielu sprawach, natomiast jeż zna jedną, naj­ważniejszą - głos dobiegł gdzieś z daleka. Albo tylko tak mu

się zdawało.

Torba wrzynała się w skórę. Twarz płonęła, a w uszach szumiało.

Znów miał piętnaście lat, spędzał wakacje nad morzem i uczył się pływać pod wodą.



* * *



Daniel Wyprych zaczerpnął powietrza. Była parna wiosen­na noc, a niebo pełne gwiazd zapowiadało kolejny upalny dzień. Wyprych popatrzył w górę i pomyślał, że niestety nie urodził się pod szczęśliwą gwiazdą. Dwa tygodnie temu skończył pięćdziesiąt trzy lata. Natura poskąpiła mu wzro­stu. W klasie był zawsze najniższy, co sprawiało, że koledzy lubili od czasu do czasu wykorzystywać swoją przewagę fizyczną. Tak działo się do chwili, gdy szkolny konus za­pisał się do sekcji bokserskiej Gwardii Warszawa. Wtedy wszystko się zmieniło. To on zaczął dawać wycisk, rządzić na podwórku i boisku. Nikt już nie ośmielił się nazwać go „oprychem”, „wytrychem” czy „wypryskiem”. Startował w wadze papierowej. Jego atutem była szybkość, którą po­konywał przeciwników. Robił postępy i został dostrzeżony przez trenerów kadry.

Tu kończyła się optymistyczna część historii, którą zwykł opowiadać za butelkę piwa. Boksera pokonał przypadek. Gdyby nie przypadek, nie poszedłby wtedy do osiedlowego sklepu i nie wdał się w awanturę z dwoma podchmielony­mi osiłkami, którzy, okazało się, mieli do pomocy jeszcze trzech kolegów. Wyprych wyszedł z nierównej walki zwy­cięsko, ale za to z rozbitym łukiem brwiowym. Gdyby więc nie przypadek, pojechałby do NRD, do Halle, na prestiżowy turniej. A potem... Kto wie...

Od tamtego momentu w życiu Wyprycha, którego kole­dzy zaczęli nazywać Halle, wszystko się zmieniło.

Halle ruszył z ulicy Podleśnej na nocne łowy. Minął Kępę Potocką, przeciął wymarłą w środku nocy Wisłostradę i zna­lazł się blisko rzeki. Ruszył w stronę Centrum Olimpijskiego, przez sportowców zwanego złośliwie Pałacem.

Bliskość sie­dziby Polskiego Komitetu Olimpijskiego sprawiła, że Halle znów pomyślał, co by było, gdyby... Gdyby chociaż urodził się trochę później. Pod koniec lat siedemdziesiątych pol­ski boks wciąż liczył się na świecie i Halle bił się w ringu z prawdziwymi wymiataczami. W następnej, chudej deka­dzie młodych zabijaków już nie było, a starzy się wykruszy­li. Nie miałby sobie równych - to Halle wiedział na pewno. A co by było, gdyby został bokserem zawodowym? Nikt by nie mówił, że startuje w tej śmiesznej wadze papierowej. A i imię by zmienił, bo to, którym unieszczęśliwili go rodzi­ce, wszystkim kojarzyło się z piosenkarzem występującym na fest...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin