Creighton Kathleen - Opiekunka czarnoksiężnika.pdf

(392 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Kathleen Creighton
Opiekunka czarnoksiężnika
Rozdział pierwszy
– Ja tam nie pójdę – powiedział Pirat, potrząsając głową. – Ty idź.
– Ja też nie. – Wampir cofnął się.
– Mięczaki – stwierdził chłopak w masce i hełmie Tajemniczego Rycerza. Przenikliwy
październikowy wiatr strząsał krople deszczu z jego peleryny.
Pirat kopnął leżący na chodniku kamień.
– Nie jestem tchórzem – odpowiedział zdecydowanie. – Brama jest zamknięta, co znaczy,
że nie życzą sobie żadnych dowcipów.
– Ale światła się palą – zauważył Zorro. – Moja mama mówi, że kiedy jakieś dzieciaki są
niepożądane, to wyłącza się światło i udaje, że nikogo nie ma w domu. Powinniśmy podejść
do drzwi i spróbować.
– Wiesz, ten dom wygląda na opuszczoną przez duchy siedzibę. – Wampir spoglądał na
budynek przez żelazne pręty bramy.
– Podobno tu mieszka jakiś naukowiec – odezwał się Zorro.
– Założę się, że jest stuknięty – szepnął Pirat.
– Może ten naukowiec jest czarownicą?
– Baby są czarownicami, idioto!
– Więc dobrze, może to czarodziej?
– No jak, zaczniemy w końcu? – Wampir zaczął powoli wczuwać się w rolę i uniósł
ramiona. Nagle wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. – Spójrzcie, tu ktoś jest! – krzyknął,
wskazując na gałęzie drzewa, pod którym stali.
– O rany, wygląda jak czarnoksiężnik z filmów Disneya!
„Czarnoksiężnik” z trudnością powstrzymał śmiech. Siedząc na gałęzi, wysoko nad
głowami chłopców, musiał uważać, żeby nie spaść, tym bardziej że trzymał w ramionach
czarnego kota. Jego ciężar zaczął mu już doskwierać, a przecież kot miał być jedną z atrakcji
tego wieczoru.
– Zaczekajcie chwilę! – zawołał za przebierańcami doktor G. Culley Ward, znany fizyk
jądrowy, potencjalny laureat Nagrody Nobla, ale dzieci oddaliły się pospiesznie. Trochę go
zmartwiło, że chłopcy zwiali. Rzadko przebierał się z okazji Nocy Duchów i na ogół
zapominał o pozostawieniu otwartej bramy. Miał więc nadzieję, że przygotowany dzisiaj
przez matkę koszyk ze słodyczami do czegoś się przyda, ale teraz zauważył, że jego pomysł
przywitania przebierańców nie był najlepszy. Postanowił opuścić kryjówkę, zwłaszcza że
Albert zdążył już zaplątać się w krzakach i czekał na ratunek. Culley pomógł mu wydostać się
z pułapki.
– To twoja wina – mruknął do kota bez cienia współczucia. – Następnym razem sam
będziesz musiał się wygrzebać z potrzasku. Każdy czarny kocur włóczący się w Noc Duchów
zasługuje na taką nauczkę.
Otworzył bramę, choć i tak przestał liczyć na spóźnionych przebierańców. Idąc w stronę
domu, jakby od niechcenia głaskał lśniącą sierść Alberta. Było mu przykro, że dzieciaki
196724777.001.png
sąsiadów nie przepadają za miejscem, w którym mieszkał. On zawsze uwielbiał ogród wokół
swojego domu – tutaj wychował się, tu spędził właściwie całe życie, nie licząc kilku lat w
college’u. Do tego domu przywiózł swoją żonę. Był to szczęśliwy dom, pełen ciepła i
śmiechu. Odkąd pamiętał, zawsze bawił się tu z dziećmi sąsiadów.
Powoli zapadał zmrok. Spojrzał na księżyc świecący pomiędzy drzewami. Jeszcze jako
dziecko spędzał wiele czasu na rozmyślaniach o nim; zastanawiał się nad jego budową i jak
można do niego dotrzeć. Marzył, żeby kiedyś postawić na nim stopę – jednak zawsze
powracał z obłoków na ziemię, do rozważań nad cząsteczkami materii, izotopami i
promieniami alfa. Księżyc nie wydawał mu się teraz wcale romantyczny, chociaż dzisiejszej
nocy musiał przyznać, że księżycowe światło nadało sylwetce domu piękne gotyckie kształty.
„Cóż – powiedział do siebie – może to miejsce wygląda na opuszczone i straszne, ale właśnie
taki nastrój świetnie do mnie pasuje. „
Samotności pragnął i potrzebował najbardziej, mimo że wówczas wspomnienia z
przeszłości wracały ze zdwojoną siłą. Z jednej strony miał świadomość, że ciągle coś mu
ucieka, że coś traci, natomiast z drugiej nauczył się to ignorować. Atmosfera Nocy Duchów,
przebierańców i całej rzeczywistości przeniosła go gdzieś w nieskończoność.
Nagle zaciśnięte na jego palcach zęby Alberta sprowadziły go na ziemię – kocisko
przypominało w niewybredny sposób o swoim pustym żołądku.
– Przepraszam cię, stary druhu – powiedział Culley i poszedł z nim prosto do kuchni. Po
krótkim czasie wszystko było już gotowe.
– Gdzie jest Prissy? – zapytał kota. Odpowiedzią na zadane pytanie było drapanie do
drzwi. Mrucząc coś pod nosem, poszedł je otworzyć. Idąc odniósł wrażenie, że zapomniał o
czymś ważnym. „Przecież matka zostawiłaby mi jakąś wiadomość, gdyby chodziło o coś
istotnego” – pomyślał.
Wpuścił małą beżową kotkę do kuchni. Kiedy nakładał widelcem jedzenie do dwóch
misek, Prissy ocierała się pieszczotliwie o jego nogi.
– Oj, Prissy, robisz się gruba. Lepiej uważaj, bo Albert woli kotki, które dbają o linię.
Kiedy skończył, włożył widelec do kieszeni koszuli, a pustą puszkę po jedzeniu dla
kotów wstawił z powrotem do lodówki. Jego myśli znowu powędrowały daleko w nieznane i
przemierzały tajemnicze obszary. Od tego momentu rzeczywistość i wszystkie jej problemy
przestały się liczyć.
Elizabeth Resnick spojrzała na numer masywnej skrzynki pocztowej, oświetlonej
reflektorami jej samochodu. „Wszystko się zgadza, trafiłam bezbłędnie” – pomyślała.
– Mamusiu, dlaczego stoimy? – Jej córeczka Wendy zaczęła wiercić się niecierpliwie na
tylnym siedzeniu. – Co robisz, mamusiu?
– Zastanawiam się – mruknęła Elizabeth. – To nic takiego, kochanie. Siedź spokojnie,
dobrze?
Wzięła głęboki oddech, wrzuciła bieg i powoli ruszyła w kierunku bramy. Była otwarta,
co znaczyło, że doktor Ward oczekuje jej. Trochę obawiała się tego spotkania. Rozmowa z
Grace Ward bynajmniej nie rozwiała jej wątpliwości.
– Och, dom babci! – ucieszyła się Wendy.
196724777.002.png
– Nie, kochanie – wyjaśniła łagodnie Elizabeth – to nie jest dom babci.
Zawsze gdy mówiła o Resnickach, starała się nie zdradzić głosem swego negatywnego
nastawienia do teściów. W żadnym wypadku nie chciała, aby jej własne uprzedzenia
wpływały na miłość Wendy do dziadków.
Kręta droga wiodła Wśród drzew i zarośli, które w blasku księżyca przypominały
tajemnicze zjawy. Prawda, przecież dziś jest Noc Duchów... Elizabeth zdecydowanie wolała
wyobrazić sobie to miejsce w świetle dnia, z ptakami śpiewającymi wśród konarów drzew i
wiewiórkami buszującymi między opadłymi liśćmi. „Wiosną – myślała – będą tu kwitły
krokusy i żonkile. To wymarzone miejsce dla dziecięcych zabaw.”
Zatrzymała swoją starą toyotę przed frontowymi schodami, wyłączyła silnik i zgasiła
światła. Siedziała chwilę nieruchomo, wpatrując się w wielki dom.
– Może ich nastraszymy, przecież dzisiaj Noc Duchów – zaproponowała Wendy z
nadzieją.
– Nie ma mowy. Powiedziałam to już, nie pamiętasz? Mama musi teraz porozmawiać z
panem o pracy.
– To duży dom – zauważyła dziewczynka.
– Tak, rzeczywiście jest duży – zgodziła się Elizabeth, poprawiając się na siedzeniu.
Duży dom oznacza przede wszystkim dużo pokoi, a z tym wiąże się dużo pracy. Może
znajdzie się w nim pokój dla niej oraz dla pewnej bardzo energicznej małej dziewczynki?
Elizabeth ścisnęła mocniej rączkę Wendy, aby dodać sobie odwagi. Niepewnym krokiem
podeszła do drzwi i nacisnęła przycisk dzwonka. Na wszelki wypadek dziewczynka nacisnęła
go także. Niespotykany dźwięk gongu rozbrzmiewał za masywnymi drzwiami, sprawiając
Wendy dużą uciechę. Jej roziskrzone oczy i wesoła twarzyczka w czerwonym kapturze
kostiumu ubranego z okazji Nocy Duchów sprawiły, że Elizabeth poczuła przyjemne ciepło w
okolicy serca.
– Ktoś idzie – powiedziała podekscytowana Wendy.
– Tak sądzisz? – mruknęła niepewnie Elizabeth, sięgając jednocześnie za metalową
kołatkę. Gdy jej dotknęła, drzwi niespodziewanie lekko otworzyły się, pociągając Elizabeth
do środka. Ta chwila nie należała do najprzyjemniejszych; bezskutecznie próbowała odzyskać
utraconą równowagę, a nieznajomy mężczyzna, który otworzył drzwi, starał się uchronić ją
od upadku. Zapadła cisza.
– Przebierańcy?
Czas, który zatrzymał się, na chwilę w miejscu, teraz znów przyspieszył. Elizabeth
niespodziewanie poczuła falę gorąca występującą na policzki oraz uścisk męskiej dłoni na
ramieniu. Z pewnym zaskoczeniem stwierdziła, że stojący w drzwiach mężczyzna był młody i
tylko o głowę wyższy od niej. Może nie tak wyobrażała sobie fizyka jądrowego, ale na pewno
jego wygląd nie mógł jej przerazić. Czym więc należało wyjaśnić to nagłe zdenerwowanie i
szybkie bicie serca? Pewnie tym, że jego ciemnobrązowe włosy wyglądały tak, jakby dopiero
co wstał z łóżka, albo tym, że posłał jej zza okularów ciepłe spojrzenie brązowych oczu.
Próbując przezwyciężyć zakłopotanie, potrząsnęła głową.
– Wendy, nie...
196724777.003.png
Dokładnie w tej samej chwili nieznajomy zapytał jeszcze raz:
– Przebierańcy?
– Nie, nie przyszłyśmy w tym celu. Zniewalający błysk zniknął z oczu mężczyzny, a na
jego twarzy pojawił się wyraz niepewności.
– A jednak jesteście przebrane. To świetnie! Nie myślałem, że ktokolwiek dzisiaj...
Poczekajcie chwilkę. Powinny tu gdzieś być. – Rozejrzał się dookoła. Triumfalnie porwał z
ziemi niewielki koszyk ze słodyczami. Nie przyglądając się dokładnie jego zawartości, zaczął
przekładać słodycze do kieszeni koszuli.
Wtedy Elizabeth zauważyła, że z kieszeni wystaje mu widelec z resztkami czegoś
podobnego do pieczeni. Jej zdenerwowanie zniknęło, a twarz rozkwitła uśmiechem.
Przypomniała sobie słowa Grace Ward: „Mój syn potrzebuje opiekunki. Nie gospodyni, lecz
opiekunki”.
Podczas gdy ona przypatrywała się uporczywie widelcowi, doktor Ward przyklęknął
obok Wendy.
– Jesteś Czerwonym Kapturkiem?
Główka Wendy poruszyła się energicznie w dół i w górę.
– Czerwony Kapturek! – zawołała.
Tymczasem Elizabeth obserwowała człowieka, którego miała za chwilę poprosić o pracę.
Zauważyła, że przydałaby mu się wizyta u fryzjera. Przez delikatną tkaninę koszuli widziała,
jak poruszają się mięśnie na jego plecach i ramionach, gdy dotykał peleryny Wendy.
Dziewczynka zrobiła krok naprzód i dotknęła twarzy mężczyzny pulchnym paluszkiem.
Gdzieś głęboko Elizabeth poczuła radosne wzruszenie oraz jednocześnie niepokój. Wendy
zwróciła swoje wielkie niebieskie oczy na matkę i zdecydowanie oświadczyła:
– To jest pan.
Elizabeth uświadomiła sobie z przerażeniem, że „pan” jest przystojny, nawet za bardzo.
Jego matka nie wspominała o tym.
– Tatuś? – zapytała jej córka.
– Och! – Elizabeth uśmiechnęła się przepraszająco i przygarnęła dziewczynkę do siebie.
Mężczyzna wstał i widać było, że nic nie rozumie. Elizabeth wyciągnęła do niego rękę.
– Przepraszam, ale ona jest właśnie w takim wieku, że... Doktorze Ward, nazywam się
Elizabeth Resnick. – Uścisk jego ręki był zaskakująco zdecydowany. – Skierowała mnie tutaj
pańska matka. Przyjechałam w sprawie posady gospodyni. Pani Ward dała mi do
zrozumienia, że pan będzie mnie oczekiwał.
Pamiętała dokładnie, co powiedziała jej Grace: „Powiem mu, że pani przyjedzie, ale on
prawdopodobnie i tak o tym zapomni”.
Culley zamknął na chwilę oczy.
– Ach, więc o to chodziło. Wiedziałem, że coś... Istotnie, Grace – to znaczy moja matka –
wspominała o pani, ale zwykle zostawia jeszcze dokładną informację. Nie wiem, czy...
– Może – zasugerowała łagodnie Elizabeth – ma ją pan w kieszeni?
– Och, być może... – uśmiechnął się nieśmiało i zaczął przeszukiwać kieszenie. Ostrożnie
wyjmował ich zawartość, aż trafił na widelec, ale nie zrobiło to na nim większego wrażenia –
196724777.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin