Pora deszczowa.doc

(117 KB) Pobierz

STEPHEN KING

 

 

 

Pora deszczowa

(Rainy Season)

(Tłumaczył Michał Wroczyński)

 

O wpół do piątej po południu John i Elise Grahamowie znaleźli wreszcie drogę do maleńkiej wioski leżącej, niczym ziarenko piasku w wątpliwej jakości perle, w środku okręgu Willow w stanie Maine. Osada znajdowała się niecałe osiem kilometrów od Hempstead Place, ale oni dwukrotnie skręcili w niewłaściwą stronę. Kiedy już wjechali na Main Street, byli spoceni, było im gorąco i wszystkiego mieli serdecznie dosyć. Podczas długiej jazdy z St Louis w ich fordzie przestała działać klimatyzacja, a temperatura na zewnątrz dochodziła do czterdziestu pięciu stopni. Tak ciepło nie jest - pomyślał John Graham. Dawniej mawiano, że to nie kwestia upału, ale wilgotności powietrza. Odnosił wrażenie, że mógłby wyżymać z niego krople ciepłej wody. Niebo pozostawało wprawdzie przejrzyście czyste i błękitne, ale czuło się, że w każdej chwili może zacząć padać. Kurczę blade... czuł, że już zaczęło padać.

- Tam jest ten supermarket, o którym wspominała Milly Cousins - odezwała się Elise, wskazując palcem kierunek. John chrząknął.

- Na supermarket przyszłości to on nie wygląda.

- Nie - przyznała ostrożnie Elise.

Oboje zresztą zachowywali się ostrożnie. Od dwóch lat byli małżeństwem i naprawdę się kochali, ale teraz mieli za sobą długą drogę z St Louis odbytą samochodem z zepsutym radiem i nie działającą klimatyzacją. John spodziewał się, iż tutaj, w Willow, spędzą cudowne lato (powinni, zwłaszcza że za ich pobyt płacił Uniwersytet Missouri), lecz podejrzewał, że minie co najmniej tydzień, zanim na dobre się rozlokują. Ale z powodu panującego upału awantura wisiała w powietrzu. A żadne z nich nie chciało takiego początku wakacji.

John powoli prowadził samochód po Main Street, zmierzając do sklepu spożywczego, w którym sprzedawano również artykuły gospodarstwa domowego. Po obu stronach werandy wisiały zardzewiałe szyldy przedstawiające niebieskiego orła, więc John stwierdził, że mieści się tutaj również poczta. W popołudniowym świetle sklep sprawiał wrażenie uśpionego. Pod tablicą z napisem: KANAPKI WŁOSKIE PIZZA ARTYKUŁY SPOŻYWCZE ZEZWOLENIA NA WĘDKOWANIE stało tylko stare, zdezelowane volvo, ale w porównaniu z resztą miasteczka miejsce to wydawało się wręcz tętnić życiem. W witrynie, mimo że do zmierzchu brakowało jeszcze prawie trzech godzin, z sykiem palił się neon reklamujący piwo. Bardzo istotne - pomyślał John. - Z całą pewnością właściciel, zanim umieścił tutaj ten neon, musiał całą sprawę uzgodnić z władzami stanowymi.

- Myślałam, że Maine to atrakcyjne tereny rekreacyjne - odezwała się Elise.

- Sądząc po tym, co tu widzimy, Willow leży na uboczu głównego szlaku turystycznego - odparł John.

Wyszli z samochodu i wspięli się po schodkach na werandę. Na wyplatanym, bujanym fotelu siedział starszy jegomość, który zmierzył ich przenikliwym spojrzeniem małych, niebieskich oczu. Robił skręta w palcach, sypiąc tytoniem na rozłożonego u jego nóg psa. Było to wielkie, płowe psisko rasy bardzo wielorasowej. Zwierzę złożyło łapy dokładnie pod biegunem fotela. Starzec nie zwracał najmniejszej uwagi na psa, zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy z jego obecności, ale ilekroć fotel wychylał się do przodu, biegun zatrzymywał się o milimetry od psich łap. Widok ten z niezrozumiałych względów bardzo zafascynował Elise.

- Witam panią i pana - odezwał się starzec.

- Dzień dobry - odparła Elise i przesłała mu lekki, niezobowiązujący uśmiech.

- Cześć - powiedział John. - Nazywam się...

- Pan Graham - przerwał mu pogodnie stary człowiek. - Pan i pani Grahamowie. Przyjechali państwo do Hempstead Place na wakacje. Słyszałem, że napisał pan kilka książek.

- Tak, o migracjach ludności we Francji w siedemnastym wieku - potwierdził John. - Widzę, że wieść o nas już tu dotarła.

- Dotarła - przyznał starzec. - Wie pan, jak to jest w małych miasteczkach. - Wsunął do ust papierosa, który natychmiast się rozpadł, siejąc tytoniem po udach staruszka i rozciągniętym na ziemi psie. Zwierzę nawet nie drgnęło. - Och, niezdara - mruknął starzec, odrywając z dolnej wargi bibułkę. - Żona nie pozwala mi palić. Mówi, że czytała, iż od papierosów dostaje się raka, ja zresztą też o tym czytałem.

- Przyjechaliśmy do miasteczka zrobić małe zakupy - wtrąciła Elise. - Stary dom, w którym mieszkamy, okazał się cudowny, ale spiżarnia jest pusta.

- Ayuh - mruknął starzec. - Miło mi was poznać. Nazywam się Henry Eden. - Wyciągnął w ich stronę pomarszczoną dłoń, a John nią potrząsnął. Po chwili gest powtórzyła Elise. Zrobili to bardzo delikatnie i starzec najwyraźniej ten fakt docenił. - Spodziewałem się was tutaj pół godziny temu. Musieliście gdzieś źle skręcić. Myślę, że w okolicy jest zbyt wiele dróg jak na takie małe miasteczko. - Roześmiał się głuchym, niezdrowym śmiechem, który natychmiast przeszedł w kaszel nałogowego palacza. - Ayuh, w Willow mamy wiele dróg! - dodał i ponownie się roześmiał.

John zmarszczył lekko brwi.

- Dlaczego pan się nas spodziewał? - zapytał.

- Dzwoniła Lucy Doucette z wiadomością, że koło jej domu przejechali przybysze - wyjaśnił Eden.

Sięgnął po kapciuch z tytoniem Top, otworzył go i wyciągnął kartonik z bibułkami.

- Nie zna pani Lucy, ale ona twierdzi, że zna córkę pani bratanka.

- Czy ma pan na myśli stryjeczną babkę Milly Cou-sins? - zainteresowała się Elise.

- Tak - odrzekł Eden.

Nakładał tytoń na bibułkę, ale większość znów wylądowała na grzbiecie spoczywającego u jego stóp psa. Kiedy John Graham zaczynał już podejrzewać, że psisko jest martwe, zwierzak uniósł ogon i puścił głośnego bąka. No tak, skomplemen-tował mnie - błysnęło Johnowi w głowie.

- W Willow wszyscy są ze wszystkimi spokrewnieni - ciągnął stery człowiek. - Lucy mieszka u stóp wzgórza. Chciałem do was telefonować, ale skoro powiedziała, że już jedziecie...

- A skąd pan wiedział, że akurat tutaj jedziemy? - zainteresował się John.

Henry Eden wzruszył ramionami, jakby zamierzał powiedzieć: A gdzież tu indziej można jechać?

- Chciał pan z nami porozmawiać? - zapytała Elise.

- Cóż, można to i tak ująć.

Poślinił bibułkę, skleił papierosa i wsunął go w usta. John obserwował starca, ciekaw, czy i ten papieros rozpadnie się jak poprzedni. Był nieco zdezorientowany; zupełnie, jakby miał do czynienia z jakąś bukoliczną wersją agenta CIA.

Skręt jakimś cudem się nie rozkleił. Do poręczy fotela przyklejony był kawałek zwęglonego papieru ściernego. Eden potarł o niego zapałkę i przyłożył płomyk do papierosa. O mały włos całego przy tym nie spalił.

- Myślę, że zechcecie spędzić tę noc poza miastem - powiedział w końcu. John zamrugał oczyma.

- Poza miastem? Dlaczego mielibyśmy to robić? Przecież dopiero przyjechaliśmy.

- A jednak, proszę pana, moim zdaniem nie byłoby to złe rozwiązanie - rozległ się za plecami Johna czyjś głos.

Graham obejrzał się. Zobaczył wysoką kobietę o opadniętych ramionach, stojącą za zardzewiałymi, wahadłowymi drzwiami sklepu. Nad jej głową wisiała blaszana reklama ches-terfieldów: DWADZIEŚCIA PRZEPYSZNYCH PALEŃ. Kobieta pchnęła drzwi i wyszła na werandę. Miała ziemistą, zmęczoną twarz, ale w jej rysach malowała się inteligencja. W jednej ręce trzymała bochenek chleba, a w drugiej karton z sześcioma piwami Dawson's Ale.

- Jestem Laura Stanton - oświadczyła. - Miło mi państwa poznać. Nie chcemy być niegościnni, lecz dzisiejszej nocy mamy w Willow porę deszczową.

John i Elise wymienili zdumione spojrzenia, po czym Elise popatrzyła w górę. Poza kilkoma postrzępionymi barankami zapowiadającymi piękną pogodę niebo było nieskazitelnie niebieskie.

- Wiem, jak wygląda - powiedziała pani Stanton. - Ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Prawda, Henry?

- Jasne - mruknął Eden.

Zaciągnął się mocno koślawym skrętem, a następnie cisnął niedopałek za balustradę werandy.

- Mogą państwo wyczuć wilgoć w powietrzu - dodała pani Stanton. - A to już mówi bardzo wiele, prawda, Henry?

- Ayuh - burknął Eden. - To już siedem lat. Dokładnie, co do dnia.

- Co do dnia - przytaknęła Laura Stanton. Oboje popatrzyli wyczekująco na Grahamów.

- Przepraszam - bąknęła Elise. - Nie rozumiem. Czy to jakiś miejscowy żarcik?

Tym razem Henry Eden i Laura Stanton wymienili spojrzenia, a potem jednocześnie znacząco westchnęli.

- Nie cierpię tego - oświadczyła Laura Stanton, a John Graham nie miał zielonego pojęcia, czy powiedziała to do siebie, czy do starca.

- Ale to musi się dokonać - odparł Eden.

Kobieta skinęła głową i ponownie westchnęła. Było to westchnienie kogoś, kto na chwilę zdjął z pleców ogromny ciężar i teraz ponownie musi go zarzucić na grzbiet.

- Nie zdarza się to zbyt często - stwierdziła pani Stanton. - W Willow pora deszczowa nastaje co siedem lat...

- Siedemnastego czerwca - uściślił Eden. - Pora deszczowa raz na siedem lat, siedemnastego czerwca. Tak się dzieje zawsze, nawet w lata przestępne. To tylko jedna noc, lecz nazywamy ją porą deszczową. Niech mnie diabli wezmą, jeśli wiem dlaczego. A ty, Lauro, wiesz?

- Nie - odparła. - I proszę, nie przerywaj mi ciągle. Henry, myślę, że zaczynasz grzybieć.

- Przepraszam, że żyję. Odwołałem właśnie karawan - odparł starzec, najwyraźniej dotknięty do żywego.

Elise popatrzyła z niepokojem na Johna. O co tym ludziom chodzi? - pytało jej spojrzenie. - A może brakuje im piątej klepki?

John nie wiedział, ale zaczynał żałować, że nie pojechali po zakupy do Augusty. Przy okazji mogliby zatrzymać się przy jakimś straganie przy drodze numer siedemnaście i przekąsić małże na kolację.

 

- Proszę mnie posłuchać - odezwała się serdecznie pani Stanton. - Zarezerwowaliśmy dla państwa pokój w motelu Wonderview na Woolwich. Mieli wprawdzie komplet gości, ale kierownikiem jest tam mój kuzyn i dlatego na moją szczególną prośbę przygotował pokój. Możecie wrócić tu jutro i spędzić z nami całe lato. Będzie nam bardzo miło.

- Jeśli ma to być żart, to go nie rozumiem - burknął John.

- Nie, to nie żart - powiedziała i popatrzyła na Edena, który natychmiast szybko skinął głową, jakby chciał powiedzieć: No, dalej, nie wycofuj się i mów do końca. Kobieta przeniosła wzrok na Johna i Elise. Najwyraźniej wzięła się w garść, bo powiedziała: - Otóż co siedem lat Willow nawiedza deszcz ropuch. Teraz już wiecie.

- Ropuch - powtórzyła Elise odległym, zamyślonym, ja-chyba-śnię, głosem.

- Ropuch, ayuh! - potwierdził radośnie Eden.

John rozejrzał się ostrożnie, jakby szukał skądsiś pomocy. Ale Main Street była kompletnie wymarła. Więcej, wszystkie okiennice w okolicznych domach pozatrzaskiwane zostały na głucho. Po jezdni nie przejeżdżał żaden samochód. Chodnikiem nie szedł żaden przechodzień.

Możemy mieć kłopoty - pomyślał. - Jeśli wszyscy tutaj są równie stuknięci jak ta dwójka, naprawdę możemy mieć poważne kłopoty.

Nieoczekiwanie przypomniała mu się "Loteria" Shirley Jack-son, opowiadanie, które czytał, gdy był na pierwszym roku studiów.

- Niech państwo sobie nie myślą, że stoję tutaj i wygaduję głupoty, bo tak lubię - ciągnęła Laura Stanton. - Po prostu spełniamy z Henrym nasz obowiązek. Tak naprawdę ropuchy nie spadają z nieba. Czeka nas wprost ulewa ropuch.

- Chodźmy - powiedział John. Ujął Elise za łokieć, po czym przesłał starcowi i kobiecie uśmiech równie prawdziwy jak banknot sześciodolarowy. - Miło było państwa poznać.

Sprowadził Elise z werandy, zerkając ze dwa lub trzy razy przez ramię na starca oraz kobietę o oklapłych ramionach i wymizerowanej twarzy. Obawiał się całkowicie odwrócić do nich plecami.

Kobieta zrobiła krok w ich stronę, a John się potknął. O mało nie spadł ze schodów.

- Wiem, że trochę trudno w to uwierzyć - powiedziała. - Zapewne myślą państwo, że jestem trzepnięta.

- Wcale nie - odparł John.

Na twarzy pojawił mu się szeroki, nieszczery uśmiech, który w jego mniemaniu sięgał od ucha do ucha. Jezu słodki, dlaczego w ogóle opuszczałem St Louis? - pomyślał. Przejechał prawie dwa i pół tysiąca kilometrów samochodem z radiem do bani i schrzanioną klimatyzacją po to tylko, żeby spotkać rolnika Jekylla i panią Hyde.

- No to w porządku - powiedziała Laura Stanton tak łagodnie i z tak osobliwie pogodnym wyrazem twarzy, że John, którego od forda dzieliły jeszcze dobre dwa metry, przystanął pod tablicą z napisem KANAPKI WŁOSKIE. - Nawet ludzie, którzy słyszeli o deszczu ropuch, żab, ptaków i innych tego typu atrakcji, nie wyobrażają sobie, co się dzieje w Willow co siedem lat. Chcę więc dać państwu dobrą radę. Jeśli mimo wszystko zamierzacie tu zostać, nie opuszczajcie w nocy domu. Jeśli zostaniecie w domu, najprawdopodobniej nic się nie stanie.

- I radzę dobrze zatrzasnąć okiennice - dorzucił Eden.

W tej samej chwili psisko uniosło ogon i puściło kolejnego bąka, zupełnie jakby chciało tym podkreślić wagę słów swego pana.

- Cóż... tak zrobimy - odparła niepewnie Elise. John otworzył drzwi forda od strony pasażera i prawie siłą wepchnął Elise do środka.

- Na pewno - potwierdził z tym szerokim, nieszczerym uśmiechem.

- I proszę do nas jutro wrócić! - zawołał Eden, kiedy John spiesznie zajmował miejsce za kierownicą forda. - Jutro będziecie tu bezpieczni... - Urwał i po chwili dodał: - Jeśli w ogóle jeszcze będziecie.

John skinął mu ręką, włączył silnik i odjechał.

Na werandzie przez chwilę panowała cisza, a starzec i kobieta o bladej, niezdrowej cerze obserwowali niknący w perspektywie Main Street samochód. Odjeżdżał nieco szybciej, niż tu dotarł.

- Cóż, swoje zrobiliśmy - stwierdził z zadowoleniem stary człowiek.

- Tak - przyznała pani Stanton: - Ale czuję się jak dupa wołowa. Zawsze czuję się jak dupa wołowa, kiedy widzę, jak na nas patrzą. Jak patrzą na mnie.

- Cóż, ostatecznie zdarza, się to tylko raz na siedem lat - mruknął starzec. - No i musi się dokonać właśnie w taki sposób, ponieważ...

- Ponieważ to część rytuału - dokończyła posępnie.

- Ayuh, część rytuału.

Pies podniósł ogon i jeszcze raz pierdnął, jakby zgadzał się

z tą opinią.

Kobieta trąciła nogą zwierzę i biorąc się pod boki, oświadczyła starcowi:

- To najsmrodliwszy kundel w czterech miastach, Henry

Eden!

Pies warknął, dźwignął się i zwlókł z werandy, przystając tylko na chwilę, żeby obrzucić Laurę Stanton pełnym wyrzutu spojrzeniem.

- Nic na to nie poradzi - stwierdził Eden. Kobieta westchnęła i popatrzyła na ulicę, w perspektywie której zniknął ford.

- Fatalnie - powiedziała. - Sprawiają bardzo sympatyczne wrażenie.

- Ale my nic nie możemy na to poradzić - oświadczył Henry Eden i zaczął skręcać nowego papierosa.

Tak zatem Grahamowie zakończyli dzień kolacją w budzie, gdzie serwowano małże. Znaleźli ten bar w sąsiednim miasteczku o nazwie Woolwich ("Ojczyzna malowniczego motelu Wonderview" - powiedział John, na próżno starając się wywołać uśmiech na twarzy Elise). Zajęli stolik ustawiony na świeżym powietrzu pod starym, rozłożystym srebrzystym świerkiem. Buda i jej otoczenie stanowiły ostry kontrast w stosunku do Main Street w Willow. Parking prawie pełen pojazdów (większość samochodów, podobnie jak ich ford, miała tablice rejestracyjne innych stanów), wszędzie uganiała się rozwrzesz-czana dzieciarnia z twarzami umorusanymi lodami, podczas gdy rodzice, oganiając się od muszek, czekali, aż z głośnika padnie numer ich zamówienia. Lokal oferował całkiem przyzwoity wybór potraw. Tak naprawdę - pomyślał John - można tu dostać wszystko, co zmieści się na patelni z wrzącym olejem.

- Nie wiem, czy wytrzymam w tym miasteczku dwa dni, a co dopiero mówić o dwóch miesiącach - oświadczyła Elise. - Ta róża, którą nam tu podarowano, ma dużo kolców, lecz ani jednego kwiatu, Johnny.

- To był tylko żart, nic więcej. Miejscowi zawsze w ten sposób dworują sobie z turystów. Ale masz rację, posunęli się trochę za daleko. Teraz zapewne tego żałują.

- Wyglądało na to, że mówią poważnie - odparła. - Będę się wstydziła tam wrócić i ponownie spojrzeć temu staruchowi w oczy.

- Tym się akurat nie przejmuj. Sądząc po jego papierosach, wszedł w wiek, w którym wszystkich spotyka po raz pierwszy w życiu. Nawet najdawniejszych przyjaciół.

Elise próbowała zachować powagę, ale nie wytrzymała i wy-buchnęła śmiechem.

- Jesteś okrutny - stwierdziła.

- Szczery, ale na pewno nie okrutny. Nie mówię, że cierpi na chorobę Alzheimera, ale sprawia wrażenie kogoś, kto potrzebuje mapy drogowej, żeby trafić do własnej toalety.

- A gdzie się podziali wszyscy mieszkańcy miasteczka? Osada wyglądała jak wymarła.

- Część na kolacji w klubie rolnika Grange, a część farmerskich żon siedzi w masońskiej Eastern Star i gra w karty - odparł John i przeciągnął się. Zerknął Elise do koszyczka z małżami. - Nie zjadłaś zbyt wiele, kochanie.

- Kochanie nie było głodne.

- Mówię ci, to tylko taki żart - powiedział, biorąc ją za rękę. - Rozchmurz się.

- Naprawdę... naprawdę tak uważasz?

- Naprawdę, naprawdę. Sądzę... hej, czy w Willow w stanie Maine naprawdę co siedem lat spadają z nieba ropuchy? Brzmi to jak tekst wyjęty z komicznego monologu w wykonaniu Stevena Wrighta.

Elise uśmiechnęła się blado.

- Nie spadają - poprawiła. - To ulewa ropuch.

- Podpisuję się pod niezłomną zasadą każdego wytrawnego wędkarza: jak już mam otworzyć gębę, to powiedzieć największą głupotę. Gdy jako dziecko bywałem na obozach młodzieżowych, odpowiednikiem tego była zabawa w strzelanego. Wysyłało się dzieciaka na odludzie, a potem urządzało na niego zbiorowe polowanie. Tak naprawdę niczym się to nie różni. Jeśli się głębiej nad tym zastanowisz, nie powinno cię to wcale dziwić.

- Dlaczego ma nie dziwić?

- Ludzie, którzy żyją z turystów, mają mentalność takich właśnie letnich obozowiczów.

- Ależ nic nie wskazywało na to, że tamta kobieta stroi sobie z nas żarty. Prawdę mówiąc, Johnny... ona bardzo mnie wystraszyła.

Pogodne i sympatyczne zazwyczaj rysy Johna Grahama stały się nagle twarde i ostre. Wyraz ten nie pasował do jego twarzy, ale tym razem nie był ani nieszczery, ani udawany.

- Wiem - warknął, zbierając ze stołu sztućce, serwetki i plastikowe koszyczki. - I muszą nas za to przeprosić. Głupota zawsze jest głupotą; to zrozumiem. Ale jeśli ktoś próbuje straszyć moją żonę... do licha, nawet mnie trochę wystraszyli... potrafię być zdecydowany. Gotowa do drogi?

- A trafisz z powrotem do domu?

Uśmiechnął się i w jednej chwili znów zaczai być sobą.

- Rozsypywałem za nami okruchy chleba.

- Jesteś taki mądry, kochanie - powiedziała wstając. Na jej twarzy znów gościł uśmiech, na widok którego Johna ogarnęła radość. Wciągnęła głęboko powietrze w płuca... co dokonało cudu z jej piersiami skrytymi pod niebieską, bawełnianą koszulką... po czym odetchnęła. - Chyba wilgotność powietrza jest mniejsza.

- Jasne - odparł John, po czym niczym koszykarz wrzucił z półobrotu serwetki, sztućce i koszyczki do pojemnika na śmieci. Puścił do żony perskie oko. - I koniec z porą deszczową.

Ale kiedy skręcili w Hempstead Road, powietrze znów stało się straszliwie parne. John odnosił wrażenie, że jego podkoszulek zmienia się w lepką pajęczynę dokładnie oblepiającą mu tors i plecy. Nadciągał zmierzch, lecz niebo, choć pociemniało, w dalszym ciągu było czyste. Niemniej John odnosił wrażenie, że gdyby miał przy sobie słomkę, mógłby przez nią spijać przenikającą powietrze wilgoć.

Po drodze minęli tylko jeden dom, u stóp wzgórza, na szczycie którego znajdowało się Hempstead Place. Kiedy przejeżdżali obok budynku, w jednym z okien John dostrzegł sylwetkę stojącej nieruchomo kobiety. Najwyraźniej ich obserwowała.

- To ta znajoma ciotecznej babki twojej Milly - odezwał się John. - Teraz z pewnością zadzwoni do tych pomyleńców ze sklepu z meldunkiem, że już przejechaliśmy. Zastanawiam się, czy, jeśli zatrzymamy się tu na dłużej, powyciągają te wszystkie pierdzące poduszki, śmiacze i gryziszczęki.

- Tamten pies nie potrzebował pierdzącej poduszki.

John wybuchnął śmiechem i skinął głową.

Pięć minut później skręcali na podjazd prowadzący do wynajętego dla nich domu. Alejka była fatalnie zarośnięta zielskiem i niskimi krzaczkami, więc John postanowił zrobić z tym porządek jeszcze przed nadejściem prawdziwego lata. Samo Hempstead Place było typową wiejską, wzniesioną bez jednolitego planu farmą, którą kolejne pokolenia właścicieli rozbudowywały w miarę potrzeb. Za domem stała stodoła połączona z budynkiem trzema rozpadającymi się szopami. Dwie z nich niknęły prawie całkowicie w bujnej gęstwinie letniego, wonnego wiciokrzewu.

Sprzed domu rozciągał się przepyszny widok na miasteczko, zwłaszcza w tak pogodny wieczór jak ten. John zastanawiał się przez chwilę nad tym, jak przy takiej wilgotności powietrze może być aż tak przejrzyste. Do stojącego przed autem męża dołączyła Elise. Objęli się ramionami w pasie i dłuższą chwilę kontemplowali widok łagodnych wzgórz ciągnących się w kierunku Augusty, a nadchodzący zmierzch powoli spowijał ich cieniem.

- Cudownie - mruknęła Elise.

- I posłuchaj tylko tych dźwięków - dodał John.

Około pięćdziesięciu metrów za stodołą zaczynał się podmokły teren porośnięty trzciną i wysoką trawą. Dobiegał stamtąd ogłuszający rechot żab, które Bóg z sobie tylko wiadomych względów obdarzył tak silnymi strunami głosowymi.

- No cóż, żab jest tu pod dostatkiem - zauważyła Elise.

- Ale nie ma żadnych ropuch. - Popatrzył w niebo, na którym Wenus otworzyła swe płonące chłodem oko. - Tam, popatrz, Elise! Tam, wysoko! Chmury ropuch!

Elise zachichotała.

- "Dzisiejszego wieczoru w maleńkim miasteczku Wil-low - zaczęła deklamować - zimny front ropuch spotkał się z ciepłym frontem trytonów i w wyniku tego..." - Trąciła Johna łokciem. - Chodźmy do środka - powiedziała.

Weszli do domu. Ale w swojej prywatnej grze w "Monopol" ominęli pole "Start" i nie zainkasowali dwustu dolarów.

Natychmiast poszli do łóżka.

Mniej więcej po godzinie Elise wyrwało z rozkosznej drzemki głuche uderzenie w dach. Uniosła się na łokciu.

- Johnny, co to było?

- Huzz! - burknął, odwracając się w jej stronę.

Ropuchy - błysnęło jej w głowie i zachichotała... ale był to bardzo nerwowy chichot. Wyślizgnęła się z pościeli i podeszła do okna. Ale zanim spojrzała na ziemię, żeby sprawdzić, co to spadło, uniosła twarz ku niebu.

Było bezchmurne i rozjaśnione bezlikiem lśniących gwiazd. Spoglądała w nie jak zahipnotyzowana, ujęta ich prostą urodą.

Łup!

Jak oparzona odskoczyła od okna i popatrzyła na sufit. Cokolwiek to było, spadło na dach dokładnie nad jej głową.

- John! Johnny! Obudź się!

- Hmmm... co się dzieje?

Usiadł na łóżku. Miał potargane włosy.

- Zaczęło się! - powiedziała i zachichotała piskliwie. - Deszcz żab.

- Ropuch - poprawił ją John. - Ellie, o czym ty mó...

Łup-lup.

Rozejrzał się, a potem spuścił nogi z łóżka.

- To śmieszne - powiedział cicho ze złością.

- O co ci...

Łup - TRZASK.

Na parterze zadzwoniły szyby.

- Cholera jasna! - warknął przez zęby i zaczął wkładać dżinsy. - Dość tego dobrego... kurwa. Dość!

Seria kolejnych, miękkich uderzeń w ściany i dach domu. Elise, nagle mocno przestraszona, przytuliła się do męża.

- O co ci chodzi? - zapytała.

- Chodzi mi o to, że tamta wariatka i staruch, a może i kilku ich znajomych, ciskają czymś w nasz dom - wyjaśnił. - Ale zaraz zrobię z tym porządek. Może i mają w tym miasteczku zwyczaj wyczyniania brewerii przed domami letników, ale...

ŁUP! TRZASK!

- Cholera JASNA! - wrzasnął John i pobiegł do holu.

- Nie zostawiaj mnie tu samej! - zawołała Elise i podążyła

jego śladem.

John zapalił światło w korytarzu, po czym pędem ruszył na parter. Łomoty i dudnienie stawały się coraz głośniejsze, coraz częstsze, coraz natarczywsze, ale Elise miała czas pomyśleć: Ilu mieszkańców miasteczka przyszło pod nasz dom? Ilu z nich robi te małpie figle? I czym rzucają? Kamieniami zawiniętymi w poszewki?

John dotarł do końca schodów i wkroczył do salonu. Znajdowało się tam wielkie okno, za którym rozciągał się widok, jaki niedawno podziwiali. Szyba była wybita, a dywan pokrywały odłamki szkła. Chciał od razu podejść do okna i krzyknąć, że idzie po strzelbę, ale w tej samej chwili jego wzrok padł na pokrywające podłogę szkło. Uświadomił sobie, że jest boso. Stanął bez ruchu i przez chwilę nie wiedział, co ma dalej robić. Wtedy właśnie dostrzegł leżący wśród szczątków rozbitej szyby ciemny przedmiot - kamień, którym jeden z tych skretyniałych skurwysynów wybił okno - i ogarnęła go ślepa furia. Miał właśnie podskoczyć do okna, nie bacząc na to, że jest bez butów, kiedy ujrzał, że kamień się poruszył.

To wcale nie kamień - pomyślał. - To...

- John? - dobiegł go głos Elise. Po całym domu niosły się te płaszczące łoskoty; zupełnie jakby budynek bombardowały wielkie ziarna rozmiękłego gradu. - John, co to jest?

- Ropucha - stwierdził tępo.

Ze wzrokiem wlepionym w poruszający się wśród potłuczonego szkła ciemny kształt powiedział to bardziej do siebie niż do żony.

Uniósł głowę i wyjrzał za okno. Na widok tego, co tam zobaczył, oniemiał z niedowierzania i zgrozy. Nie dostrzegł już ani wzgórz, ani nawet horyzontu... do licha, z najwyższym trudem rozróżniał stodołę, a przecież znajdowała się nie dalej niż piętnaście metrów od domu.

Wszystko zasłaniała ulewa spadających z nieba mrocznych cieni.

Przez wybite okno do domu wpadły trzy kolejne stwory. Jeden wylądował na podłodze, w niewielkiej odległości od swego drgającego kumpla. Spadł na ostre kawałki potłuczonego szkła; z jego ciała trysnęły grube strużki ciemnego płynu.

Elise wrzasnęła.

Pozostałe dwa stwory uczepiły się zasłon, które zaczęły falować i wydymać się jakby targały nimi mocne podmuchy wiatru. Jednej ropusze udało się wyswobodzić ze splotów materiału. Natychmiast skokami ruszyła w stronę Johna.

John, dłonią, która była jak nie jego, pomacał na oślep ścianę, natrafił na kontakt i zapalił lampę.

Stwór, który skakał w jego stronę po zasłanej odłamkami szkła podłodze, był ropuchą; ale również nią nie był. Jego zielono-czarne ciało było stanowczo zbyt duże, zbyt bryłowate i pokryte guzami. Czarno-złociste oczy wybrzuszały się niczym dziwaczne jajka. Z rozwartej paszczęki sterczał cały bukiet ogromnych, ostrych jak igły zębów.

Zarechotał przeraźliwie i skoczył na Johna jak wybity sprężyną. A za nim, przez wytłuczone okno, wpadały kolejne ropuchy. Te, które uderzały bezpośrednio w podłogę, ginęły, bądź to rozdarte szkłem, bądź od impetu samego upadku. Ale wiele lądowało bezpiecznie na zasłonach, niczym na batucie, i bez szkody złaziło na parkiet.

- Wynoś się stąd! - krzyknął John do żony i kopnął ropuchę, która go zaatakowała; rzecz nie do pojęcia, a jednak prawdziwa.

Stwór wcale się nie cofnął, lecz przeciwnie, wbił przypominające igły zęby w wielki palec u jego nogi. Ból był okropny, palący, przejmujący do szpiku kości. John, niewiele myśląc, z półobrotu, najmocniej jak potrafił, kopnął w ścianę. Poczuł, że w paluchu pękła mu kość, ale przy okazji roztrzaskał i ropuchę, której posoka, jak rozbryźnięta wiatrakiem, ochlapała półkoliście boazerię. Jego palec natomiast przypominał zwariowany drogowskaz pokazujący wszystkie kierunki świata naraz.

Elise stała w progu prowadzących z korytarza drzwi jak słup soli. Z całego domu dobiegał hałas tłuczonych szyb. Kiedy skończyli się kochać, włożyła podkoszulek męża i teraz obiema

rękami ściskała pod szyją jego brzegi. Powietrze przewiercały odrażające rechoty.

- Wynoś się stąd, Elise! - ponownie wrzasnął John.

Odwrócił się w jej stronę i potrząsnął skrwawioną nogą. Ropucha, która go ugryzła, była wprawdzie martwa, ale ciągle wisiała u jego stopy wczepiona w nią olbrzymimi, nieprawdopodobnymi zębiskami, tkwiącymi w ranie niczym haczyki wędkarskie. Kopnął powietrze, jakby uderzał niewidzialną piłkę, i ropucha wreszcie odpadła.

Wypłowiały dywan w salonie był już dosłownie pokryty nadymającymi się, skaczącymi cielskami. I wszystkie skakały w ich stronę.

John pobiegł do drzwi. Stopa natrafiła na ropuchę, która pękła pod ciężarem człowieka. Pięta poślizgnęła się na przypominających galaretę wnętrznościach i John o mało nie upadł. Elise puściła wreszcie brzeg podkoszulka. Wyciągnęła do męża ramiona. Zataczając się, przeszli do holu, John natychmiast zatrzasnął za nimi drzwi do salonu, miażdżąc przy okazji ropuchę, która znalazła się właśnie w progu. Drzwi rozcięły ją na pół. Przednia część stwora wykręcała się i dygotała na podłodze, czarny pysk z odrażającymi zębami otwierał się i zamykał. Wytrzeszczone, czarnozłociste ślepia gapiły się tępo na Johna i Elise.

Elise ujęła twarz w dłonie i zaczęła histerycznie wyć. John chciał ją przytulić, ale potrząsnęła głową i gwałtownie odskoczyła. Na twarz spadały jej kosmyki włosów.

Walenie ropuch w dach było paskudne, ale znacznie gorsze okazały się rechot i cmokanie, ponieważ dochodziły z wnętrza domu... z każdej jego części. John pomyślał o starcu siedzącym w bujanym fotelu na werandzie przed sklepem, przypomniał sobie jego słowa: "I radzę dobrze zatrzasnąć okiennice".

Chryste Panie, dlaczego mu nie uwierzyłem? - klął się w myślach.

I zaraz pojawiła się kolejna refleksja: Jak mógłbym mu uwierzyć? W całym moim życiu nie wydarzyło się nic takiego, co by mnie skłoniło do tego, żeby mu uwierzyć!

A przez łoskot spadających nieustannie na ziemię ropuch, przez mlaskania, kiedy rozbryzgiwały się na dachu, przebijał dużo bardziej złowieszczy dźwięk; odgłos gryzionego i rozłupywanego drewna, gdy ropuchy próbowały przegryźć drzwi i wydostać się z salonu. John usłyszał, że pod zmasowanym naporem ich ciał zawiasy zaczynają trzeszczeć.

Odwrócił się i ujrzał całe tuziny zeskakujących po głównych schodach stworów.

- Elise! - zawołał i chwycił żonę za ramię.

Ciągle wrzeszczała. I znów wyszarpnęła się z jego uścisku. Rękaw podkoszulka pękł. Przez chwilę John spoglądał tępym, nie rozumiejącym wzrokiem na strzęp materiału, który ściskał w dłoni, po czym upuścił go na podłogę.

- Elise, do jasnej cholery!

Wrzasnęła jeszcze piskliwiej i odskoczyła do tyłu.

Pierwsze szarżujące po schodach ropuchy dotarły już na korytarz i skwapliwie posuwały się w ich stronę. Rozległ się kruchy trzask, kiedy pękło maleńkie okienko nad wejściowymi drzwiami. Prześlizgnęła się przez nie następna, spadła na dywan i leżąc na grzbiecie, świeciła różowym brzuchem w ciemne cętki i wymachiwała w powietrzu wyposażonymi w błony łapami.

John ponownie chwycił żonę, żeby nią potrząsnąć.

- Musimy zejść do piwnicy! W piwnicy będziemy bezpieczni!

- Nie! - odwrzasnęła Elise.

Jej oczy były dwoma olbrzymimi zerami i John pojął, że Elise nie odrzuca pomysłu ucieczki do piwnicy. Elise po prostu odrzuca wszystko.

Nie było czasu na miłe gesty, łagodne metody i czułe słówka. Chwycił ją za podkoszulek i powlókł korytarzem, jak policjant wlecze do radiowozu opornego aresztanta. Najbliższa złażąca ze schodów ropucha wykonała gigantyczny skok, przeleciała w powietrzu szerokim łukiem i kłapnęła paszczęką pełną zębów, przypominających igły do cerowania, dokładnie w tym miejscu, gdzie przed sekundą jeszcze znajdowała się bosa pięta Elise.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin