Bułyczow Kirył - Dwie metody teleportacji.rtf

(21 KB) Pobierz
Kirył Bułyczow - Dwie Metody Teleportacji

 

Kirył Bułyczow - Dwie Metody Teleportacji

 

Lew Chrystoforowicz Minc zawsze miał słabość do orkiestr dętych. Orkiestra Dęta w mieście Wielki Guslar była na wysokim poziomie, o czym świadczy fakt, że nawet w Wołogdzie dostała dyplom.

   W soboty, kiedy orkiestra występuje w muszli koncertowej, profesor Minc rzuca pracę i idzie do parku rozkoszować się muzyką, która przypomina mu młode lata. Czasami przyłączają się do niego Sasza Grubin czy emeryt Łożkin, także będący wielbicielem solidnych tang i walców o falach Amuru. Tej soboty Mincowi i Grubinowi się nie poszczęściło. W mieście panowała niewielka epidemia grypy, przez co orkiestra na pewien czas została pozbawiona klarnecisty i specjalisty od gry na perkusji. Trzeba było tych artystów wypożyczyć z zespołu jazzowego, który grał zwykle w restauracji „Wielki Guslar ". Wdarłszy się do orkiestry młodzieńcy ci burzyli wszelkie tradycje, spiesząc się i wybijając z rytmu tubę i litaury, co spowodowało; że w walcu „Na sopkach Mandżurii" pobrzmiewało jakieś synkopowe lekkoduchostwo. Pełni goryczy koneserzy odeszli od estrady i przysiedli na niebieskiej ławeczce nieopodal kiosku z piwem. Wysokie stoliki dla piwożłopów - jak bez cienia szacunku nazywał ich stary Łożkin oddzielone były od ławeczki krzakami bzu.

   Profesor i Grubin milczeli, pogrążeni w myślach o nauce, sensie życia i innych ważkich problemach, gdy nagle zza krzaków dosięgła ich rozmowa.

   Godny basowy głos mówił:

   - Pij, Tiupkin, pij, nie krepuj się. Dzisiaj jest mój wielki dzień.

   - A co, Edwardzie, masz pomysł, czy coś ci wyszło?

   - Mam pomysł.

   Za krzakami zapadło milczenie. Widocznie pili piwo.

   - A jaki? - rozległo się po pół minucie. Tiupkin miał głos cichy i delikatny.

   - Radykalny - odpowiedział Edward. - Postanowiłem przerzucić parę rzeczy na odległość. Na przykład do Saratowa.

   - Oho - cichutko szepnął Grubin.

   - Zawsze pana szanowałem, Edwardzie, ale to jest chyba niemożliwe - wyszemrał Tiupkin.

   - Śmiały lot myśli nie zna granic ni kordonów - odpowiedział skromnie Edward.

   - I zamierza pan ten wynalazek wdrażać?

   - Daj mi miesiąc - odpad Edward. - W ciągu miesiąca rozgryzę ten problem jak orzech. A na razie - sza! Sam rozumiesz, wszędzie tylu nieżyczliwych zawistników...

   - Jasne, Edwardzie, jasne... - zgodził się Tiupkin.

   Kufle brzęknęły o stolik, rozległy się kroki i już z pewnej odległości doszedł podsłuchujących głosik Tiupkina:

   - A w jaki sposób dowiem się o sukcesie pańskiego doświadczenia?

   - Za miesiąc, w tym samym miejscu - odpowiedział Edward. - I o tej samej porze. Powiem wtedy - udało się czy nie.

   Przez pewien czas profesor Minc i Grubin siedzieli wstrząśnięci. Pierwszy oprzytomniał Grubin:

   - No nie! Obłędna liczba geniuszy, jak na takie małe miasteczko! Wbrew prawom statystyki. I do tego jeszcze go nie znam!

   - Ja też go nie znam - powiedział profesor. - Nigdy nie słyszałem tego głosu. Ale rzecz nie w liczbie geniuszów. Rzecz w tym, że transmisja czegokolwiek materialnego na odległość jest niemożliwa.

   - Dlaczego? - zainteresował się Grubin.

   - Bo gdyby było inaczej, dawno by to już ktoś wynalazł.

   To był argument. Trudno było Grubinowi z nim się spierać. Przy czym na spór wcale nie miał ochoty. Głęboko szanował profesora Minca jako człowieka i jako wielki umysł.

   - Ale jeżeli... - podjął bez przekonania.

   - Jeżeli to jest możliwe, to wynajdę to ja! Choćby dlatego, żeby dowieść samemu sobie wyższość solidnej wiedzy nad dyletantyzmem. Posiadam metodologie...

   - Ale przypuśćmy, że ten Edward ma talent...

   - Możemy przypuścić - powściągliwie zgodził się profesor i pośpieszył do domu.

   Lew Chrystoforowicz w ciągu nastopnych dni dosłownie przepadł. Rano gnał do sklepu po kefir, potem odwiedzał pocztę, gdzie odbierał przysyłane z Moskwy rzadkie urządzenia i części, i z powrotem pędził do swego gabinetu-laboratorium. Gdybyście przeszli po korytarzu, usłyszelibyście, jak profesor mruczy, dyskutuje sam ze sobą i z niewidzialnymi oponentami.

   Tak minęły dwadzieścia cztery dni. Wszyscy mieszkańcy domu przy ulicy Puszkina 16 znali przyczynę, dla której Minc wybrał życie pustelnika - Grubin wszystko doniósł. Czekali z niecierpliwością rezultatów zaocznych zmagań dwóch tytanów - nieznanego Edwarda i powszechnie lubianego Lwa Chrystoforowicza. Grubin z Udałowem chodzili nieraz pod kiosk z piwem, ale nikogo podobnego do Edwarda i Tiupkina nie spotkali. Doszli wiec do wniosku, że Edward również porzucił świat dla swego laboratorium.

   Dwudziestego piątego dnia profesor wynurzył się z gabinetu i udał na podwórze, gdzie jego sąsiedzi grali w domino, oświetleni czerwonozłotymi promieniami zachodzącego słońca. Gracze zamarli, wpatrując się w poszarzałą z wysiłku umysłowego twarz Lwa Chrystoforowicza.

   - No i co? - przerwał dramatyczną cisze Udałow.

   Profesor westchnął, nie był bowiem nadmiernie skromny.

   - Trzeba będzie jeszcze popracować? - zapytał Grubin.

   - Trzeba będzie - odrzekł profesor. - Chodźcie do mnie.

   Na środku pokoju stało dziwaczne urządzenie. Na dwóch końcach poziomego stojaka, oplątanego kablami przyrządów i prowizorycznie umocowanymi płytkami drukowanymi, wspierały się niewielkie platformy.

   - Oto odległość - wyjaśnił profesor - na którą mogę przesłać materie. Taki jest stan na dzień dzisiejszy.

   Wziął ze stołu butelko kefiru, włączył prąd i nacisnął kilka guziczków. Urządzenie głucho zabrzęczało i butelka zniknęła z platformy, pojawiając się natychmiast na drugiej.

   Rozległy się huczne oklaski. Grubin i Udałow gorąco gratulowali profesorowi fundamentalnego dla nauki odkrycia.

   - Dzisiaj metr - powiedział Udałow ; a jutro - na Księżyc!

   - Ma pan oczywiście rację - zgodził się Minc. - Ale do Saratowa jeszcze kawał. Nawet sobie przyjaciele nie wyobrażacie, ile na to potrzeba energii!

   - Z tego wynika, że Edwardowi też nic nie wyjdzie - zamyślił się Grubin. - W tej sytuacji pan jest Apollinem, Lwie Chrystoforowiezu.

   A on Marsjaszem? - Lew Chrystoforowicz popatrzył na zakurzoną fujarkę, walającą się po parapecie. - Nie, nigdy nie zdarłbym skóry z człowieka, który życie poświecił nauce. Nawet jeśli się myli, jeśli przecenił swe siły. Niech śmiało kroczy naprzód. Mogę spróbować? - spytał Udałow.

   - Bardzo proszę - pozwolił profesor. - Te dźwignie niech pan przesunie w pobliże zera, a ten klawisz naciśnie, ale nie do końca.

   Udałow podszedł do urządzenia, ale nie wytrzymał, dźwignie przesunął poza punkt zerowy, a klawisz wdusił do oporu. Butelka znikła, ale nie pojawiła się na drugiej platformie. Za to z podwórka rozległ się brzęk i wściekły ryk.

   Stał tam oblany od stóp do głów kefirem emeryt Łożkin i jakby się na coś złościł.

   Trzeba go było przeprosić i w ramach rekompensaty pozwolić mu na teleportację własnego zegarka.

   - Zrobimy większą dźwignie - zadecydował Udałow - i jutro dojdziemy do stu metrów.

   Nie był wcale zmieszany i nie miał poczucia winy. Uczestniczył. A życzliwy ludziom Sasa Grubin poleciał do sklepu po kefir, żeby profesor miał coś do picia na rano.

   Napięcie rosło. Zbliżał się dzień, w którym pod budką z piwem przybyć miał rywal profesora. Jak on się trzyma? Co z Saratowem? A może się nie udało? A może fiasko?

   Z jednej strony wszyscy chcieli fiaska. Człowiek istota słaba i patrioci domu przy Puszkina 16 życzyli zwycięstwa swemu profesorowi. Z drugiej strony wrodzone poczucie sprawiedliwości mówiło im, że zwycięstwo powinno należeć do nieznanego samouka.

   Dokładnie w miesiąc po przypadkowym podsłuchaniu rozmowy w parku Minc, Grubin i Udałow przyszli na te samą niebieską ławeczkę. Był przyjemny ciepły wieczór i po piwo ustawiła się kolejka. Sąsiedzi podeszli do pierwszego stolika z brzegu. Stał przy nim nieduży, zgarbiony facet, samotnie pijący piwo.

   - Tiupkin? - zapytał Udałow.

   - Nazywam się Tiupkin - przytaknął tamten lękliwie. - Ale ja nie mam z tym nic wspólnego.

   - Edward przyjdzie?

   Tiupkin zamrugał nerwowo, ale nic nie odpowiedział.

   - Spokojnie - powiedział Grubin. - Do pana nic nie mamy. Potrzebny nam Edward. A właściwie nie tyle on, co jego odkrycie.

   - Ja tam nic nie wiem! - pisnął Tiupkin. - To nie moja sprawa! - Nieprawda - powiedział Udałow. - Edward wyznaczył tu panu spotkanie na okoliczność swojego pomysłu o przesyłaniu różnych rzeczy na odległość. A dokładnie - do Saratowa. Jesteśmy ciekawi, czy mu się to udało...

   Malutki Tiupkin nagle skoczył i rzucił się w krzaki przy estradzie.

   Tak w ogóle to poważnym ludziom nie bardzo przystoi uganiać się po parku za jakimś Tiupkinem, ale tym razem szło o wynalazek na skale światową. I dlatego należało się uganiać.

   Dopadli Tiupkina na brzegu rzeki, gdzie usiłował schować się pod ławkę.

   - I po co to - perswadował Udałow, wyciągając człowieka spod owej ławki. - Tylko się przyznaj i idź z Bogiem. Nie chcemy twojej krzywdy.

   - Chcecie? - zaszczekał zębami Tiupkin. - Ale ja nic nie wiem. Ja tylko tak z nim gadałem. Prawie człowieka nie znam...

   - Spokojnie - zmarszczył czoło Grubin - wszystko po kolei. -Jak było po kolei, to zapytajcie na milicji - powiedział Tiupkin. Dzisiaj go wzięli. Zaraz po obiedzie.

   - Co?! Takiego uczonego!? - profesorem Mincem aż zatrzęsło ze słusznego gniewu. - Gdzie go trzymają? Zaraz go stamtąd wyciągniemy!

   - Nie wyciągniecie - powiedział Tiupkin. - Złapali go na gorącym uczynku. Akurat wysyłał ze swojego magazynu takie różne rzeczy do Saratowa.

   - Z magazynu...? - Udałow nachmurzył się. Zaczęło do niego docierać, że padli ofiarami tragikomicznej pomyłki.

   - A niby skąd? - powiedział Tiupkin. - Był magazynierem. Kradł, co mu wpadło w ręce. Paskudny typ, ale z rozmachem. Wracając do domu sąsiedzi żywo dyskutowali niedawne wydarzenia i Grubin zauważył:

   - Nie będę protestował, jeżeli z tego akurat Marsjasza zedrą skóre. Ale w sumie odegrał pozytywną rolę w rozwoju nauki.

   - Słusznie - zgodził się Udałow. - Gdyby nie on, Lew Chrystoforowicz nie wziąłby się za te eksperymenty.

   - A to dlaczego? - obraził się nagle profesor. - Pomysł leżał na ulicy. Stamtąd go wziąłem i zmaterializowałem. Gdyby problem teleportacji nie tkwił głęboko w mojej podświadomości, od razu bym się połapał, z kim mamy do czynienia.

   W tym momencie z nieba na ulice spadł kociak, miauknął i rzucił się do ucieczki.

   - Pędem do domu!- wrzasnął Udałow. - Niepełnoletni Gawryłow wdarł się do pana gabinetu! Jeżeli go nie powstrzymamy, przetelportuję wszystko, co jest w pokoju!

   I sąsiedzi pocwałowali do domu.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin